Weronika Gęsicka, rocznik 1984, dorastała w latach 90. i, jak przyznaje w rozmowie, amerykańskie wzorce towarzyszyły jej przez cały ten czas. W książce "Traces" opublikowanej w listopadzie 2017 roku, przywołuje duchy społecznych utopii z połowy XX wieku, by skonfrontować je z tym, czego wolały nie zauważać: opresyjnością władzy, dyskryminacją i nieprzewidywalnością. Więcej o książce przeczytasz tutaj.
Warszawa, 2017, wydanie pierwsze. 64 strony, 29 fotomontaży, 220 x 255 mm
Wierni wypatrujący papieża Jana Pawła II, 1987, fot. Krzysztof Pawela/Muzeum Fotografii w Krakowie
Fotoreporterzy zgromadzeni wokół redakcji studenckiego pisma "itd" dokumentowali polską rzeczywistość lat 60., 70. i 80., opanowaną komunistyczną propagandą. Niektórzy mówili o nich żartobliwie "dzieciaki z itd", sami natomiast do końca nie potrafili się określić. Uwięzieni pomiędzy kolejnymi etykietami, takimi jak "fotografia socjologiczna", "fotografia humanistyczna" czy "fotoreportaż zaangażowany", po prostu robili swoje.
Po czterech dekadach od ich pierwszych projektów pojawia się wystawa "Fotoreporterzy" w Muzeum Fotografii w Krakowie oraz towarzyszący jej album pod tym samym tytułem. Wśród zdjęć Krzysztofa Barańskiego, Andrzeja Baturo, Sławka Biegańskiego, Stanisława Cioka, Macieja Musiała, Anny Musiałówny, Macieja Osieckiego, Krzysztofa Paweli, Włodzimierza Pniewskiego, Andrzeja Poleca i Harrego Weinberga można znaleźć 10 niezwykłych obrazów, które dobitnie pokazują rzeczywistość w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
1. Czarny reportaż znad Wisły
Wybory Sołtysa w wsi Annopol k. Siemiatycz, 1980, fot. Maciej Osiecki/Muzeum Fotografii w Krakowie
Określenia "czarny reportaż" w stosunku do fotoreporterów pracujących w latach 70. i 80. po raz pierwszy użył Jerzy Lewczyński. Nazwa ta miała być "zaprzeczeniem podkolorowanego i propagandowego sposobu przedstawiania społeczeństwa"– jak czytamy we wstępie Marty Miskowiec do albumu "Fotoreporterzy".
Zdjęcie, które idealnie oddaje ducha tego terminu, zrobił w 1980 roku Maciej Osiecki. Fotograf uchwycił moment podczas wyboru sołtysa we wsi Annopol koło Siemiatycz, na którym niezadowolony z wyniku konkurent pokazuje charakterystyczny "gest Kozakiewicza".
2. Pobożność z elementarza
Służew nad Dolinką, 1978 roku dwójka uczniów klęczy przed świeżo wykopanym grobem, fot. Maciej Osiecki
Do tematów podejmowanych przez autorów "czarnego reportażu" należała bieda, zacofanie, brzydotą, przejawy głupoty urzędników, religijność Polaków, strajki i manifestacje. Na zdjęciu "Służew nad Dolinką" Macieja Osieckiego z 1978 roku dwójka początkujących uczniów klęczy przed świeżo wykopanym grobem. Dzieci w charakterystyczny sposób ustawiły swoje ciało do modlitwy. Z prawej strony kompozycję kadru zakłóca dwóch robotników w poplamionych ubraniach i ciężkich butach. Metaforycznego obrazu dopełniają bloki z wielkiej płyty wyłaniające się zza grobu.
3. Znudzenie
Dzieci z przedmieścia, Annopol, 1958, fot. Sławomir Biegański
Zdjęcie Sławomira Biegańskiego z 1958 roku, choć nieco starsze od pozostałych fotografii wchodzących w skład albumu "Fotoreporterzy", rysuje obraz nowego pokolenia – dzieci. Oparte o prowizoryczny wiejski płot w Annopolu gapią się w obiektyw. Każde ma jednak inną minę. Zaciekawienie najwyższej w grupie dziewczynki koresponduje z niemal agresywnym wyrazem twarzy malca stojącego przed nią. Uwagę najbardziej przyciąga jednak chłopiec, który wspiął się na płot: z zamkniętymi oczami przeżuwa coś niezainteresowany ani fotografem, ani rówieśnikami. Dziecko to, stanowiące oś kompozycji, jest alegorią znieczulicy, która po latach propagandy stała się niemal wpisana w życie wielu mieszkańców polskich wsi.
4. Dowieźli towar
"Dowieźli towar", 1963, Orneta, fot. Andrzej Baturo
Emocjonalny przekaz zdjęcia Andrzeja Baturo "Dowieźli towar" nie jest łatwy do odczytania bez znajomości kontekstu. Reglamentacja produktów spożywczych, w tym mięsa, doprowadziła do rozwoju czarnego rynku. Jego symbolem stało się zdjęcie Chrisa Niedentalna z Grójca, na którym widać przewożone w bagażniku świnie. Zanim jednak powstała ta fotografia, Andrzej Baturo już 10 lat wcześniej zatrzymał na materiale światłoczułym prozaiczną scenę także dotyczącą nielegalnego handlu mięsem. Na fotografii widać ulicę, na której leży pół oczyszczonej świni, drugą połowę dwóch mężczyzn ciągnie w stronę zabudowań. Mięso ląduje w błocie. Trzeba je jednak jak najszybciej przenieść – zanim ktoś doniesie, zanim pojawi się milicja i zacznie sprawdzać kartki. Mężczyźni nie mogą oczekiwać solidarności czy pomocy ze strony przechodniów. Po lewej stronie kadru gap patrzy na ich zmagania. Stoi nieruchomo.
5. Królowa życia
Kobieta w samochodzie marki "Syrenka", Osiedle Ursynów, 1984, fot. Krzysztof Pawela/Muzeum Fotografii w Krakowie
Życie na wsi od zawsze stawiano w opozycji do miejskiej egzystencji. Podczas gdy chłopi "radzili sobie" z rzeczywistością, miastowi mogli ją kontrolować i kreować. Okres PRL-u to rozkwit budownictwa mieszkalnego oraz czas produkcji kultowych Syrenek. Na zdjęciu Krzysztofa Paweli pokaźnych kształtów kobieta siedzi w nowym, białym samochodzie na tle blokowiska. Nie dla wszystkich rzeczywistość była okrutna. Przekaz zdjęcia podkreśla biała kolorystyka oraz przestrzenność. Poza kobietą w Syrence nie widać innych ludzi. Nie ma nikogo. Jest tylko ona – królowa życia.
6. Wskaźnik szczęścia
"Przed skupem mleka", 1989, fot. Stanisław Ciok
Dla kontrastu należy przyjrzeć się zdjęciu Stanisława Cioka "Przed skupem mleka" z 1989 roku. Starsza kobieta z bezzębnym uśmiechem śmiało patrzy w obiektyw, trzymając dziarsko rower i torbę. Dopiero co sprzedała swoje bańki. Dodatkowy zastrzyk gotówki wprawia ją w radosny nastrój. Choć rower nie ma siodełka, a pieniędzy nie starszy na długo, wskaźnik szczęścia na chwilę wzrósł.
7. Sposób na życie
Osobowy II klasy, 1978, fot. Anna Musiałówna
Anna Musiałówna nie miała być fotoreporterką. Miała zostać primabaleriną i wieść życie z daleka od tematów, które przyszło jej fotografować. Po kontuzji kolana lekarze powiedzieli jej jednak, że powinna zmienić plany. Jak wspomina w tekście do albumu "Fotoreporterzy":
Miałam 23 lata, dyplom artysty baletu na pamiątkę, zabandażowane kolano oraz kartkę potwierdzającą inwalidztwo III grupy. Na otarcie łez z powodu utraconego zawodu brat dał mi do ręki aparat, poinstruował o obsłudze i wysłał na ulicę, między ludzi. Nieszczęśliwy wypadek okazał się najlepszym prezentem podarowanym mi przez los.
Dzięki kontuzji kolana narodziła się nowa Musiałówna – uważna obserwatorka. Jako fotoreporterka konstruowała proste, precyzyjne kadry. Nie chciała szokować, lecz dokumentować świat, nawet jeżeli nie zawsze był ciekawy. Skupiała się na momentach pozornie nieistotnych lub takich, o których pamiętać nie chciano.
Musiałówna jest autorką znakomitego cyklu "Minus jeden” dotyczącego aborcji. W kadrach z tego projektu nie znajdziemy zbędnych emocji, a jedynie czyste kompozycje stołu, narzędzi chirurgicznych, aż wreszcie ułożonego na białym materiale płodu.
Potrafiła ona także doskonale wyłapać momenty radości i ekscytacji. Jak na zdjęciu powyżej, na którym roześmiane małżeństwo przepycha się w pociągowym przedziale.
8. Chłopiec z jabłkiem
"Chłopiec z jabłkiem", 1981, fot. Anna Musiałówna
Musiałówna dużo uwagi poświęcała dzieciom. Niczym Zofia Rydet potrafiła wkraść się w ich świat i fotografować jak rówieśnik rówieśnika. Tę wrażliwość widać chociażby na zdjęciu "Chłopiec z jabłkiem". Fotografia pochodzi z serii "Rodziny wielodzietne", w której fotografka skupiała się na sytuacji dzieci dorastających w domach, w których antykoncepcja czy planowanie rodziny były tematami tabu.
Zdjęcia chłopca trzymającego jabłko broni się samo, choć może być wykorzystywane w różnych kontekstach. Jest w nim pewnego rodzaju smutek i zmęczenie. Brak dziecięcej radości budzi w oglądającym niepokój oraz pytania o życie i przyszłość modela.
9. Ruda się żeni
Fotografia z cyklu "Ruda się żeni", 1974, fot. Krzysztof Barański i Sławek Biegański
We wstępie do albumu Marta Miskowiec pisze:
Reportaż "Ruda się żeni" (1977) autorstwa Krzysztofa Barańskiego i Sławka Biegańskiego to seria zdjęć – w tym ikoniczny portret panny młodej w drzwiach baraku – pokazująca wiejskie wesele z przemysłowym krajobrazem w tle.
Zdjęcie zostało wykonane tuż po tym, jak młoda kobieta wyszła ze wspominanego baraku do zgromadzonych gości. Stoi zadziornie z założonymi rękami obok swojego męża, patrząc intensywnie w stronę fotografa. Pełen dysonansów obraz ilustruje efekt migracji zarobkowej. Na zdjęciu mieszają się zniszczony krajobraz, przemysłowe otoczenie oraz tradycyjny obrzęd pełen symbolicznych detali.
10. Śniadanie z Żabcią
Leszek Wilczek z dzikiem Żabcią podczas śniadania, 1975, fot. Maciej Musiał
Historię Simony Kossak, nazywanej "czarownicą z leśniczówki", dwa lata temu przypomniała książką "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak" Anny Kamińskiej. W Dziedzince w Puszczy Białowieskiej mieszkała ona nie tylko z leśnymi zwierzętami, ale też z partnerem Leszkiem Wilczkiem. To on jest autorem pięknych zdjęć Simony. Zazwyczaj stał po drugiej stronie obiektywu, więc jego postać często jest pomijana. Szczęśliwie zachowały się zdjęcia Macieja Musiała, który wielokrotnie odwiedzał dwójkę odludków w środku puszczy. Uchwycił moment, w którym Leszek Wilczek podczas śniadania dokarmia chlebem wielką lochę Żabcię. Fotografia doskonale oddaje niesamowity, wręcz oniryczny charakter miejsca, które para miłośników zwierząt stworzyła z dala od świata, ludzi i polityki.
Każde z tych zdjęć niesie inne emocje i o czym innym opowiada, lecz łączy je wspólne założenie realizmu i krytycyzmu. Anna Musiałówna podsumowuje:
Czuliśmy się wybrańcami ludu, mając w rękach narzędzie z soczewką dające możliwość przyglądania się życiu z bliska. Jednoczyła nas ciekawość świata i krytyczny stosunek do jedynie słusznej ideologii.
Artur Moroz jest szefem kuchni i restauratorem kojarzonym z restauracją Bulaj w Sopocie. Uchodzi za specjalistę od ryb, ale i gęsiny - kilka lat współpracował z Urzędem Marszałkowskim Województwa Kujawsko-Pomorskiego jako szef akcji promującej powrót gęsiny na polskie stoły: "Gęsina na św. Marcina".
Przepisy jego i innych szefów kuchni, promowały polską kuchnię podczas prezydencji Polski w Unii Europejskiej. W 2017 r. po raz kolejny uzyskał 3 widelce Grand Award Poland 100 Best Restaurant, został również wybrany Szefem Kuchni Roku 2017 – Region północny. Gotował dla wielu wybitnych ludzi: od pary prezydenckiej po gwiazdy muzyki. Jego aromatyczny rosół z gołębia z lanymi kluskami zachwycił samego Stinga. Od niedawna prowadzi program kulinarno – podróżniczy "Polski grill". Odwiedza różne miejsca w Polsce i zachęca do grillowania tego, co w danym regionie jest specjalnością:: śledzi w liściach chrzanu czy gęsich wątróbek w boczku.
Silna osobowość i zgrany zespół
Absolwent Wydziału Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji SGGW - inżynier i technik technologii żywienia zbiorowego, pasję do jedzenia i gotowania wyniósł z domu rodzinnego. Szanuje tradycję i jak mówi, dzięki mamie i babci już jako dziecko wiedział, że stół łączy ludzi. Gotować zaczął wcześnie. Jako dwudziestoparolatek został najmłodszym szefem kuchni restauracji Dom Restauracyjny Gessler w Warszawie. I tak jak wielu polskich kucharzy ma za sobą epizod pracy za granicą: kilka lat spędził w Londynie. Ciężka i wymagająca praca w tamtejszych restauracjach nauczyła go pokory, słuchania innych oraz odporności na stres. Dzisiaj jest silną osobowością, która skupia wokół siebie młodych adeptów sztuki kulinarnej. Umiejętnie kieruje ludźmi, co potwierdza mała rotacja pracowników w porównaniu do innych lokali gastronomicznych. Wiele osób chce się u niego uczyć kucharskiego fachu. Moroz jest przekonany, że dobrze funkcjonująca restauracja to nie tylko szef kuchni. Za jej sukcesem stoi praca zespołowa i zaangażowanie każdego pracownika, w tym kelnerek i kelnerów.
Królestwo ryb w Bulaju
Jest właścicielem kilku restauracji, lecz jego "produkt flagowy" to sopocka restauracja Bulaj, mieszcząca się przy samej plaży. Gdy kilkanaście lat temu znalazł ogłoszenie o możliwości wynajmu pustego lokalu pod restaurację nad samym morzem, podjął ryzyko. Moroz jednak w przeciwieństwie do wielu inwestorów, nie postawił głównie na wystrój, ale na jakość jedzenia i wyposażenia kuchni. Podobno niektórzy goście Bułaja twierdzą, że wystrój restauracji nie odpowiada poziomowi serwowanego tu jedzenia. Nie ma eleganckich sprzętów, za to jest domowa i przyjazna atmosfera., Wszyscy czują się tutaj swobodnie, a sprzyja temu również widok morza. Szef uważa, że lokalizacja, która kiedyś była przekleństwem, teraz jest atutem. Fakt, że restauracja położona jest nieco na uboczu sprawia, że większość gości nie trafia tu przez przypadek. Moroz kładzie nacisk na kompetentną obsługę, która pamięta o gustach klientów.
Prostota i smak
W gotowaniu stawia na prostotę, jakość, wiedzę, szacunek dla naturalności i wydobywanie smaku z produktu. Na karcie dominują dania rybne w autorskich aranżacjach. Mogą to być p. gołąbki w sosie pomidorowym, ale nadziewane nie mięsem, a rybami bałtyckimi. W menu nie może zabraknąć króla ryb bałtyckich – czyli turbota i świeżego śledzia. Jest sezonowa zupa rybna, terrina z ryb bałtyckich, wędzonych w dymie z drzew owocowych, troć i łosoś bałtycki, sandacz i jesiotr. Często serwuje się tutaj kasze, jak choćby pęczak. Moroz kreuje trendy kulinarne – policzki z dorsza zaczął serwować klientom, zanim stały się modne.
"Untitled #52" z książki "Traces", fot. Weronika Gęsicka, dzięki uprzejmości autorki
Od widmowych obrazów rodzinnej sielanki z czasów ekonomicznego boomu po krytyczne spojrzenie na architekturę czasów transformacji. Artyści wybudzają z zachodniego snu, który od lat 90. chcieli śnić również Polacy.
Perypetie Carringtonów
Po upadku PRL-u, na masową wyobraźnię zaczęły wpływać filmy, seriale i reklamy produkowane w Stanach Zjednoczonych. Często były to produkcje, które już miały swoje lata, ale wpuszczone na rynek polski, łaknący nowych obrazów, wzorców zachowań i stylów życia, przyjmowane były z otwartością. Tak było m.in. z "Dynastią", "Beverly Hills 90210", "Modą na sukces", "Pełną chatą" czy "Siódmym niebem". Amerykańskie opery mydlane przez wiele lat zasiedlały zbiorową wyobraźnię. Od pierwszej gospodarki świata zaimportowaliśmy liberalną demokrację, wyobrażenia o luksusie i wizję rodziny.
"Traces", Weronika Gęsicka
Weronika Gęsicka, rocznik 1984, dorastała w latach 90. i, jak przyznaje w rozmowie, amerykańskie wzorce towarzyszyły jej przez cały ten czas. W książce "Traces" opublikowanej w listopadzie 2017 roku, przywołuje duchy społecznych utopii z połowy XX wieku, by skonfrontować je z tym, czego wolały nie zauważać: opresyjnością władzy, dyskryminacją i nieprzewidywalnością.
Podstawą jej prac są fotografie archiwalne z lat 50. i 60. XX wieku, poddane obróbce cyfrowej. Są to scenki z życia szczęśliwej, amerykańskiej rodziny, takiej z domem na przedmieściach i przystrzyżonym trawnikiem. To spełniony amerykański sen, który miał szansę realizacji w czasach powojennej koniunktury ekonomicznej. Nie jest znane ich dokładne pochodzenie ani powód powstania.
Ślady
"Untitled #35" z książki "Traces", fot. Weronika Gęsicka, dzięki uprzejmości autorki
Roland Barthes w jednym ze swoich tekstów w "Mitologiach" (1957) stwierdził na temat zabawek francuskich, że ich działanie polega głównie na odtwarzaniu zajęć dorosłych. Idąc za tą myślą – bawienie się nimi bliskie jest wychowywaniu i kulturowej reprodukcji. Polega na uspójnianiu, a nie badaniu granic czy wychodzeniu ze schematów.
Sugestywne obrazy amerykańskiego życia, które przekształca Gęsicka, w momencie ich powstawania, czyli w czasach powojennej ekspansji ekonomicznej, też były w ten sposób domknięte i sugestywne. Artystka w wybranych przez siebie fotografiach szuka szczelin, by móc przerwać ten idealny spektakl. Obrazy przetworzone przez nią są niesamowite, wydają się jednocześnie znane i tajemnicze. Autorka działa jak trickster, który niszczy, by móc stworzyć coś nowego.
"Untitled #15" z książki "Traces", fot. Weronika Gęsicka, dzięki uprzejmości autorki
Opowiada o rodzinie i jej wewnętrznej dynamice. Gdyby spróbować porównać jej gest artystyczny do jednego z gości zasiadających przy rodzinnym stole, to byłaby ciotką która nie wznosi wspólnego toastu, która prędzej zatańczy na stole niż popije kotlet coca-colą. I chwała jej za to, bo nawet jeśli komuś jedzenie stanie w gardle, to wydarzy się coś, co wytrąci rodzinę z jej rutyny.
Prace odnoszą się również do podziału ról w domu. Mężczyzna koszący trawę traci głowę, czerwony szlauch pęta ruchy. Wspólna praca w ogródku kończy się dosłownym zasadzeniem w nim kobiety. Postaci w dekoracyjnych wnętrzach zostają przez nie wchłonięte. Tracą kontury, wrastają w ściany i fotele. Osobowość znika, zastępuje je styl życia według przepisu jak z magazynu.
"Untitled #11" z książki "Traces", fot. Weronika Gęsicka, dzięki uprzejmości autorki
"Traces" oddziałują nie tylko obrazami. Przyjemnie miękka, intensywnie czerwona okładka przypomina kartę dań lub kanapę z amerykańskiego baru. Umieszczona w środku czarno-biała wyklejka może kojarzyć się z podłogą w tym samym lokalu, albo czerwonym pokojem z "Twin Peaks". Z Davidem Lynchem łączy ją też utrzymująca się atmosfera niepokoju i odkrywania tajemnicy. Umieszczenie pod zdjęciami losowych numerów stron może wskazywać na fragmentaryczność pamięci lub – odnosząc się do tytułu – raz za razem gubić trop.
[Embed]
Gęsicka działa przeciwko automatyzmowi obrazów. W utrzymanym w popowej stylistyce albumie zdekonstruowany zostaje komfortowy i mityczny świat bez wad. Choć większość obrazów wydaje się zabawna, to uśmiech widza szybko zastyga, a usta wykrzywiają się w niejednoznacznym grymasie. Tą ambiwalencją ostrzegają przed niebezpiecznym pragnieniem spójności, jednym z możliwych produktów wyobraźni.
Jak żyć?
W ciągu ostatnich kilkunastu lat artyści wizualni komentowali (późno-)kapitalistyczne realia i rozliczali się z mitami dotyczącymi nowych wizji życia, rozbudzonymi przez niezliczoną ilość obrazów z telewizji i internetu.
"Nieskończone domy", 2005, fot. Konrad Pustoła
Konrad Pustoła w 2005 roku sfotografował niedokończone domy. Pozostawione w stanie surowym niby-dworki są ponurym komentarzem do przemian ekonomicznych w nowej Polsce. Mimo, że nie ma pewności, czy za decyzją o pozostawieniu ich w takim stanie stały ludzkie tragedie, zmiany planów, czy pozaciągane kredyty, to jednak zdjęcia są dobrą ilustracją niespełnionych aspiracji z czasów gospodarczej hossy.
"Wynajęcie", Natalia Fiedorczuk, wyd. Fundacja Bęc Zmiana
Tematykę mieszkaniową poruszyła Natalia Fiedorczuk-Cieślak w albumie "Wynajęcie" (2012). Umieściła w nim zebrane przez siebie na portalu ogłoszeniowym zdjęcia mieszkań na wynajem. To historia o przywileju posiadania, o "klasie panującej", jak mówi artystka. Wprowadzenie się do urządzonego mieszkania wiąże się z koniecznością wejścia do czyjejś przestrzeni intymnej, a wiele zebranych przez nią miejsc przypomina raczej specyficzny składzik rzeczy gorszych, niż miejsce do życia.
"Tuja", fot. Piotr Bekas
Sfotografowane przez Piotra Bekasa przydomowe tuje z powodzeniem mogłyby trafić na stronę "Humans of late capitalism". Gęsto zasadzone popularne iglaki już dawno przestały pełnić jedynie funkcję dekoracyjną – obecnie znacznie częściej wykorzystywane są do unikania obcych spojrzeń.
Realiom mieszkaniowym poświęcona była też 8. edycja wystawy "Warszawa w budowie" w 2016 roku. Autorzy wystawy pokazali, jak zmieniał się polski dom i środowisko mieszkalne w Polsce w okresie transformacji. Interesował ich też sposób funkcjonowania nowego, zglobalizowanego modelu mieszkaniowego. Prace przygotowali zarówno artyści wizualni, jak i architekci.
"Sarmacki modernizm", projekt Jakuba Woynarowskiego, fot. materiały prasowe
Justyna Koeke i Cecylia Malik odniosły się do kwestii reprywatyzacji i czyścicieli kamienic. Marek Krajewski pokazał, jak życie rodziny przenosi się do samochodu. Mityczny domek z trawnikiem połączył z lokalnym kontekstem Jakub Woynarowski, tworząc makietę architektoniczną "Sarmacki modernizm". Domy wolnostojące były też przedmiotem zainteresowania Rafała Bujnowskiego, a zabudowa szeregowa pojawiła się na zdjęciach Jarosława Matli i w filmach Michała Januszańca i Ewy Hevelke. Na osobliwe trofea wskazał Bartosz Kokosiński– w swojej pracy wykorzystał piloty od telewizorów i poroża. Podczas wystawy można też było zakręcić kołem fortuny i, podobnie jak w kultowym teleturnieju, zostać bankrutem.
Su-Han Yang, fot. Tomasz Griessgraber / materiały promocyjne
''Kocham muzykę Karola Szymanowskiego, ale najbliższym mi kompozytorem jest Béla Bartók'', mówi Su-Han Yang, zwycięzca X Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga.
Międzynarodowe jury pod przewodnictwem Juozasa Domarkasa przyznało następujące nagrody:
I nagroda ufundowana przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (25 tysięcy euro) i Złota Batuta – Su-Han Yang z Tajwanu
II nagroda ufundowana przez Marszałka Województwa Śląskiego (20 tysięcy euro) i Srebrna Batuta – Bar Avni z Izraela
III nagroda ufundowana przez Prezydenta Miasta Katowice (15 tysięcy euro) i Brązowa Batuta – Modestas Barkauskas z Litwy
I wyróżnienie ufundowane przez Powszechną Kasę Oszczędności Bank Polski Spółka Akcyjna (10 tysięcy euro) – Aleš Kománek (Czechy)
II wyróżnienie ufundowane przez Mokate S.A. (7 tysięcy euro) – Boon Hua Lien (Singapur)
III wyróżnienie ufundowane przez Fundację Muzycznę Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga, Stowarzyszenie. Przyjaciół Filharmonii Śląskiej i Filharmonię Śląską im. Henryka Mikołaja Góreckiego (5 tysięcy euro) – Iaroslav Zaboiarkin (Rosja).
Nagrody zostaną wręczone podczas sobotniej gali w Filharmonii Śląskiej. Po niej odbędzie się koncert laureatów w którym konkursową Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Śląskiej Modestast Barkauskas poprowadzi w uwerturze do opery ''Moc przeznaczenia'' Giuseppe Verdiego, Bar Avni w Symfonii C-dur ''Linzkiej'' KV 425 Wolfganga Amadeusza Mozarta, a zwycięzca konkursu Su-Han Yang w IV Symfonii e-moll op. 98 Johannesa Brahmsa. Koncert laureatów powtórzony zostanie dwukrotnie, w niedzielę o godzinie 18.00 w Filharmonii Śląskiej i w poniedziałek o godzinie 19.00 w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Su-Han Yang odbywał studia muzyczne na Tunghai University w Taichung i National Taiwan Normal University. Obecnie studiuje w Hochschule für Musik ''Hanns Eisler'' Berlin. Dziennikarzom ''Batuty'', konkursowej gazety, powiedział, że w trakcie Fitelberga najlepiej pracowało mu się nad utworami Karola Szymanowskiego. ''Nadal nie mogę uwierzyć w swój sukces. Najbardziej skupiałem się na muzyce, a zwycięstwo spadło na mnie całkowicie niespodziewanie. Ta nagroda to dla mnie olbrzymia radość i motywacja do dalszej pracy'' – mówił Yang.
Uważam, że każdy dyrygent jest unikalny. Nauczyłem się wielu rzeczy od wielu mistrzów, ale również od 47 dyrygentów obecnych na katowickim Konkursie. Właściwie to każdy z jego uczestników był dla mnie na- uczycielem. Cieszę się, że miałem możliwość poznania tylu ludzi i tyle dzieł.
Jestem w szczególnym momencie życia, coraz częściej zastanawiam się, co dalej? Jak długo jeszcze podołam, czy starczy mi sił? – pyta Ryszard Kalinowski w pierwszej w swojej karierze pracy solowej. Odwiedziliśmy go z kamerami podczas próby do autobiograficznego spektaklu "Ostatnie solo K.", w którym wieloletni tancerz i choreograf Lubelskiego Teatru Tańca podsumowuje swoją pracę twórczą. Ryszard Kalinowski sięga pamięcią wstecz, odtwarza fragmenty dawnej choreografii, konfrontując się na scenie ze sobą sprzed lat. Jak dziś siebie widzi? O tym opowiedział w rozmowie z Culture.pl
Ryszard Kalinowski w przedstawieniu "Stalking Paradise", koncepcja i choreografia: Külli Roosna, Kenneth Flak, 2014, fot. Maciej Rukasz/Lubelski Teatr Tańca
Na scenie nie uciekam od siebie, nie sięgam daleko w abstrakcje. Opowiadam prostymi środkami i w taki sposób, żeby zawsze być z widzem na równych prawach – mówi Ryszard Kalinowski, wieloletni tancerz, choreograf i kierownik artystyczny Lubelskiego Teatru Tańca, pedagog i animator kultury.
Odwiedziliśmy go z kamerami podczas próby do autobiograficznego spektaklu "Ostatnie solo K.", w którym artysta podsumowuje swoją pracę twórczą. Ryszard Kalinowski sięga pamięcią wstecz, odtwarza fragmenty dawnej choreografii, konfrontując się na scenie ze sobą sprzed lat. Spektakl prezentowany był podczas 21. Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca w Lublinie.
Inspiracją dla tej osobistej pracy była także Beckettowska "Ostatnia taśma" i sceniczne interpretacje głośnego monodramu o starym pisarzu Krappie, który przysłuchuje się swoim własnym nagraniom rejestrowanym co roku z okazji urodzin. – "Ostatnie solo K." także tworzyłem w szczególnym momencie życia – mówi nam Ryszard Kalinowski:
Jestem w określonym wieku, wielu moich rówieśników albo już zakończyło swoją karierę albo właśnie zastanawia się co dalej. To także pytania, które sam sobie zadaję: jak długo jeszcze podołam, czy starczy mi sił? Postanowiłem zmierzyć się sam ze sobą w pierwszej w mojej karierze pracy solowej. Sięgnąłem po Becketta i choreografię "DC 5861494", którą prawie dwie dekady temu stworzyliśmy z Hanną Strzemiecką, wydała mi się wciąż świeża i inspirująca.
Kalinowski tańczy dawną choreografię równolegle do wyświetlanego w tle oryginału. Jakby badał swoje możliwości. Jednak jak zauważa w "Kurierze Lubelskim" Andrzej Z. Kowalczyk, tańczy to samo, co w roku 2000, ale nie tak samo (...) "Obserwowanie owego dialogu dzisiejszego Kalinowskiego z tym dawnym jest rzeczą fascynującą. Trudno o lepsze potwierdzenie poglądu, że tańczy się nie nogami, lecz głową; że w niej właśnie taniec się zaczyna. A doświadczenie – o ile nie staje się rutyną, a w tym przypadku z całą pewnością tak się dzieje – jest wielką wartością dodaną"– czytamy w recenzji.
Dwie dekady w Lubelskim Teatrze Tańca
Ryszard Kalinowski w przedstawieniu "Ostatnie solo K.", koncepcja, choreografia, wykonanie: Ryszard Kalinowski, fot. Piotr Jaruga/ Lubelski Teatr Tańca
Ryszard Kalinowski od zawsze związany jest z Lublinem. W latach 90. pod okiem Hanny Strzemieckiej szlifował swój taneczny warsztat w Grupie Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej. Z tej niezależnej studenckiej inicjatywy w 2001 roku wyrósł profesjonalny zespół – Lubelski Teatr Tańca, który szybko stał się rozpoznawalny nie tylko w Polsce, ale także na świecie. Od 2006 jego kierownikiem artystycznym jest Ryszard Kalinowski, autor nagradzanych choreografii m.in. "Ku dobrej ciszy" docenionej m.in. na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych czy "Bellissimo", spektaklu, który zdobył II nagrodę na międzynarodowym konkursie Das Beste Deutsche Tanzsolo w Lipsku. Stworzył także prace: "I znów, i jeszcze raz", "48/4" i "NN.Wacławowi Niżyńskiemu".
Krytycy i recenzenci zawsze podkreślają wysokie umiejętności fizycznie Kalinowskiego, siłę i dążenie do minimalizmu. Jako choreograf często rezygnuje ze scenografii, oszczędnie używa dźwięku i światła. Podkreśla, że w tańcu i w byciu na scenie szuka przede wszystkim fizyczności i organiczności.
Nie uciekam od siebie, nie szukam żadnych masek. Staram się pokazać widzom takim jakim jestem fizycznie i ruchowo. To, o czym mówię też zawsze jest mi bliskie. Nie sięgam daleko w abstrakcje czy w niezwykle bogate historie. Staram się opowiadać najprostszymi środkami i w taki sposób, żeby być zawsze z widzem na równych prawach. Nie mam zamiaru ich odrywać od życia, tylko o nim rozmawiać, w taki sposób, żeby czuli, że jesteśmy z tego samego świata w przeciwieństwie np. do opowieści baletowych czy bajkowych. Hanna Strzemiecka zawsze nam powtarzała, żebyśmy nigdy nie próbowali opowiadać nieprawdziwych historii, narzucać sobie czegoś, co jest nam obce.
"Taniec ma wiele do zaoferowania" Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca
Scena z przedstawienia "Nano", choreografia: Ryszard Kalinowski, 2011, fot. Mariusz Bielecki/Lubelski Teatr Tańca
Razem z zespołem Lubelskiego Teatru Tańca artysta wielokrotnie gościł nie tylko na polskich, ale też międzynarodowych scenach m.in w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii, Francji, Rosji, Hiszpanii, Niemczech, Tunezji, Holandii, Białorusi czy Ukrainy. Najciekawszych twórców sztuki tańca, wśród nich m.in. słynne Kibbutz Contemporary Dance Company, Batsheva Dance Company czy Netherlands Theater prezentował także w Lublinie współtworząc od niemal dwudziestu lat Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca, jedno z najważniejszych wydarzeń na kulturalnej mapie Polski. W wywiadach przyznaje, że to spełnienie zawodowych marzeń.
Rok temu zaczęliśmy marzyć o pokazywaniu wielkich zespołów i udało się! Dla nas znaczenie ma przede wszystkim jakość, co potwierdzają widzowie swoją obecnością. Ważny jest dla nas także Wschód, dostrzegamy, jak fantastycznie taniec rozwija się w Ukrainie czy Białorusi. Ich propozycje są inne, naprawdę coś znaczą, o czymś ważnym nam mówią. Chcemy wspierać takie inicjatywy, jakoś bardzo nam do nich blisko! Pracuję przy tym festiwalu prawie dwadzieścia lat, widzę, jak się rozwija i jak bardzo jest tu potrzebny i wartościowy. Mam wrażenie, że znajduję się w odpowiednim miejscu i czasie, w tym sensie, to jest spełnienie, a właściwie nieustanne spełnianie marzeń – mówi nam Kalinowski.
Choreograf współpracował także z reżyserami teatralnymi przy spektaklach dramatycznych. – Cieszę się, że ruch w teatrze ma coraz większe znaczenie. Taniec ma wiele do zaoferowania, świetnie łączy różne dziedziny sztuki. Od kilku lat w ogóle wyraźnie widać wzrost zainteresowania ruchem, mamy wrażenie, że nasza praca nie idzie na marne. Wciąż jest jednak jeszcze wiele do zrobienia – podsumowuje artysta.
[Embed]
Ryszard Kalinowski jest także współorganizatorem Forum Tańca Współczesnego oraz Otwartych Warsztatów Taneczno-Kondycyjnych w Centrum Kultury w Lublinie. Absolwent Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie ( pedagogika kulturalno-oświatowa na Wydziale Pedagogiki i Psychologii).
Był koordynatorem m.in. partnerskiego projektu dla młodych choreografów "Tour d’Europe des choregraphes" w ramach programu Leonardo da Vinci. Wyróżniony Nagrodą Prezydenta Miasta Lublin za całokształt pracy w dziedzinie kultury i Nagrodą Teatralną Prezydenta Miasta Lublin za twórczość artystyczną i działalność kulturalną na rzecz miasta.
Najważniejsze spektakle i nagrody:
"Ostatnie solo K." chor. R.Kalinowski, 2017
"Historie, których nigdy nie opowiedzieliśmy", chor. Simone Sandroni, spektakl wybrany do prezentacji na Polskiej Platformie Tańca 2014 jako jedna z najlepszych produkcji tanecznych w kraju
"Głód Knuta Hamsuna", spektakl zrealizowany przez R.Kalinowskiego i Ł. Witt-Michałowskiego, 2010
"Bellissimo", chor. R.Kalinowski, 2003, główna nagroda za spektakl na Festiwalu Teatru Tańca "Opozycja" w Sopocie, II nagroda VII Międzynarodowego Konkursu Tańca Współczesnego "Best German Dance Solo" w Lipsku (2005)
"Ku dobrej ciszy ( Brunonowi Schultzowi)", chor. R.Kalinowski, III nagroda za spektakl na X Międzynarodowych Prezentacjach Współczesnych Form Tanecznych w Kaliszu w 2002 r., wyróżnienie na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych 2004.
"Akrobaci, kwiaty i księżyc pomiędzy", chor. Hanna Strzemiecka, Grupa Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej, wyróżnienie dla R. Kalinowskiego na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych w 2002 r.
źródła: Lubelski Teatr Tańca, Kurier Lubelski, taniecpolska.pl, materiały własne, oprac. AL
[Embed]
[Embed]
tancerz, choreograf, kierownik artystyczny Lubelskiego Teatru Tańca
Pierwszą w Czechach monograficzną wystawę prac Mirosława Bałki będzie można zobaczyć w grudniu, w Galerii Sztuki Współczesnej i Architektury – Dom Sztuki w Czeskich Budziejowicach.
Der Nachthauseweg, tytuł wystawy inspirowany opowiadaniem Franza Kafki, to gra słów odzwierciedlająca zainteresowanie Bałki relacją pomiędzy pojęciami nocy, domu i drogi (Nacht– hause– weg).
Wystawę rozpoczyna rzeźba o wymiarach 229 x 118 x 75, wykonana z płyt lastryko, których rozmiar odpowiada wymiarom ciała Bałki. Całość jest podtrzymywana przez stalową konstrukcję umieszczoną na małych kawałkach filcu, który tworzy ciepły, miękki kontrast wobec surowego tworzywa. Podobnie jak inne materiały używane w pracach artysty, to stare lastryko pochodzi z rodzinnego domu artysty w Otwocku, gdzie jego dziadek kamieniarz wykorzystywał je do wytwarzania nagrobków. Tani sztuczny kamień nabiera tutaj głębszych znaczeń dzięki temu, że wchodzi w relacje pomiędzy łóżkiem a noszami, grobowcem i schronem, światłem i mrokiem oraz obecnością i brakiem.
W pozostałych trzech salach wystawowych wyświetlane są trzy krótkie filmy: "Apple T." (2009/2010) nakręcony w obozie zagłady w Treblince, "Smoke" (2012/2013) zawierający dźwięki nagrane na dachu studia Bałki oraz "Otw. " (2012/2013), który powstał w jego studiu w Otwocku. Te prace wideo charakteryzują się naciskiem na autentyczność i krótką formą. Jak mówi sam artysta:
Sposób, w jaki rozumiem sztukę, jest ściśle związany z kondensacją w haiku, dramatami Białoszewskiego, dźwiękami, żywą mieszanką różnych elementów i seriami wydarzeń. Wideo jest jak próżnia, która wszystko zasysa.
Innym ważnym medium w twórczości Mirosława Bałki jest rysunek: wystawę w Czeskich Budziejowicach wieńczy zbiór 30 rysunków w formacie A5 pochodzących z wizualnego pamiętnika twórcy z lat 2007–2017.
Wystawa będzie otwarta od 30 listopada do 31 grudnia 2017 roku w Galerii Sztuki Współczesnej i Architektury – Dom Sztuki w Czeskich Budziejowicach.
Kurator: Michal Ṧkoda
Więcej informacji na stronie internetowej galerii.
Wystawa została zorganizowana we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza, działającym pod marką Culture.pl, w ramach programu Północ-Południe.
Od 23 listopada do 14 grudnia 2017 roku w Moskwie odbywa się Festiwal Literatury Polskiej. Program imprezy jest imponujący – spotkania autorskie, wieczory poetyckie, prelekcje, dyskusje, prezentacje nowości wydawniczych, warsztaty ilustracji, pokazy filmowe.
Na przełomie jesieni i zimy z rosyjskimi czytelnikami spotkają się tacy mistrzowie słowa, jak poeta i publicysta Wojciech Bonowicz, pisarz i wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej Michał Rusinek, autorka bestsellerowych kryminałów Katarzyna Bonda, wyśmienity twórca fantasy Robert M. Wegner, tłumacz Czesława Miłosza Nikita Kuzniecow, a także dyplomaci i eksperci w sprawach etykiety Hieronim Grala i Oleg Dawtian.
Czesław Miłosz, "Na brzegu rzeki",
edycja polsko-rosyjska,
fot. materiały promocyjne
W ramach festiwalu zaplanowano kilka bloków: wiele wydarzeń wchodzi w skład programu Międzynarodowych Targów Książki Intelektualnej NON/FICTION (29 listopada – 3 grudnia), szczególna uwaga zostanie też poświęcona postaci i twórczości Josepha Conrada, jako że w tym roku przypada 160-lecie urodzin pisarza. Osobny cykl stanowią spotkania i prelekcje poświęcone sztuce ilustracji.
Podczas targów NON/FICTION odbędzie się spotkanie autorskie z Robertem M. Wegnerem – jednym z najbardziej interesujących autorów specjalizujących się w literaturze fantasy – połączone z prezentacją rosyjskiego przekładu jego powieści "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód – Zachód" wydanej w 2016 roku przez wydawnictwo АСТ.
Wisława Szymborska, Wiersze wybrane,
edycja polsko-rosyjska,
fot. materiały promocyjne
Tłumacz Nikita Kuzniecow, dyrektor wydawnictwa Tekst Olgierd Libkin oraz główna redaktor wydawnictwa Iwana Limbacha Irina Krawcowa przedstawią polsko-rosyjski zbiór poezji Czesława Miłosza "Na brzegu rzeki", opublikowany w tym roku przez Tekst. Jest to pierwsze rosyjskojęzyczne wydanie tego tomu, który w Polsce ukazał się w 1994 roku.
Pisarz, filolog i tłumacz Michał Rusinek opowie o życiu i twórczości Wisławy Szymborskiej – specjalnie na to spotkanie przygotowano dodruk Wierszy wybranych noblistki w przekładzie Asara Eppela. Tom również wydało wydawnictwo Tekst i, podobnie jak w przypadku wierszy Miłosza, jest to publikacja dwujęzyczna.
W ramach targów zostały też zaplanowane spotkania i warsztaty poświęcone grafice i ilustracji książkowej, które poprowadzą znane polskie plastyczki: Grażka Lange i Monika Hanulak.
Monika Hanulak, "Pampilio", projekt graficzny książki do bajki Ireny Tuwim, fot. dzięki uprzejmości artystki
Na edukacyjną część festiwalu składać się będą liczne prelekcje. Wojciech Bonowicz wygłosi wykład o polskich mistykach takich jak Maksymilian Maria Kolbe i brat Albert Chmielowski. Prof. Magdalena Piekara z Uniwersytetu Śląskiego przedstawi rosyjskiej publiczności współczesne polskie kryminały, poprowadzi też warsztat analizy poetyckiej na przykładzie wiersza Stanisława Barańczaka "Co jest grane". Przywoływany już Michał Rusinek porozmawia o wyzwaniu, jakim jest przybliżanie dzieciom postaci historycznych – będzie się przy tym posiłkował własną książką "Mały Chopin". Z kolei Hieronim Grala i Oleg Dawtian opowiedzą o historii polskich podarunków i o prezentach, jakie otrzymywali przywódcy ZSRR i Rosji, a także o zasadach wręczania, przyjmowania i odwzajemniania darów we współczesnej dyplomacji.
Grażka Lange, "Cudowna broda szacha", fot. materiały promocyjne
Seria spotkań poświęconych Josephowi Conradowi składać się będzie z wykładów polskich i rosyjskich uczonych, które ukażą różne aspekty złożonej osobowości twórczej znanego pisarza, takie jak ewolucja jego poglądów, wpływy polskiego romantyzmu, przeczucie apokalipsy widoczne w sztuce i życiu społecznym XX wieku. Oprócz wykładów organizatorzy przygotowali też pokazy filmów dokumentalnych i fabularnych.
Triumfatorzy 23. Festiwalu Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, listopad 2017. Na zdjęciu: montażystka Anna Krubska oraz reżyserzy (od lewej) Jan Sosiński i Waldemar Wiśniewski, fot. materiały organizatorów
Film "Moi Rolling Stonesi" w reżyserii Jana Sosińskiego zdobył Nagrodę Główną Złoty Nurt – Wydarzenie Nurt 2017. Nagrodę Publiczności otrzymał "Słoń jaki jest…" Waldemara Wiśniewskiego. 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt zakończyła 24 listopada 2017 roku gala rozdania nagród w Kieleckim Centrum Kultury, gdzie przez cztery poprzednie dni odbywały się pokazy i spotkania z twórcami.
Na tegoroczny festiwal wpłynęła rekordowa liczba 180 filmów. Komisji selekcyjnej przypadł w udziale obowiązek, ale i miły zaszczyt, obejrzenia 5180 minut projekcji, co daje niemal cztery dni oglądania. Do pokazów konkursowych komisja selekcyjna zakwalifikowała 41 filmów, stworzonych przez 47 reżyserów, w tym – 18 kobiet.
Jan Sosiński, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Przewodnicząca sześcioosobowej komisji artystycznej Maria Malatyńska odczytała werdykt i jurorskie uzasadnienia dokonanych wyborów. Nagrodę Główną przyznali oni filmowi "Moi Rolling Stonesi" Jana Sosińskiego (ufundowaną przez prezesa TVP S.A., w wys. 10 tys. zł).
Muzyczna rewolucja Rolling Stonesów stała się kulturowym przełomem dla ówczesnej młodzieży siermiężnego PRL-u. Wspaniale wykreowana bohaterka ciepło i serdecznie mówi o wiecznie żywym wspomnieniu. Nonkonformizm okazuje się ponadczasowy, marzenie o wolności – nieprzemijające. Satisfaction! I tyle!
Powstał znakomity reportaż kulturowy i socjologiczny o fenomenie żywiołowego odbioru rockowego zespołu zza żelaznej kurtyny. Dwa koncerty, dane przezlegendarną brytyjską grupę 13 kwietnia 1967 roku w tłumnie obleganej warszawskiej Sali Kongresowej, wyraziście odcisnęły się w świadomości polskich fanów.
Inspiracją była pani Ola – przyznał reżyser. – Przebojowa dziewczyna z tatuażem Pałacu Kultury na łydce. Dzięki jej wspomnieniom, zdjęciom, przypomnienie tamtego koncertu nabrało zupełnie innego wydźwięku. Ten koncert zmienił życie wielu ludzi, między innymi mojej bohaterki.
Nagrodę Publiczności (ufundowaną przez prezydenta miasta Kielce, w wys. 5 tys. zł), kolejną pod względem prestiżu, widzowie Nurtu przyznali filmowi "Słoń jaki jest…" w reżyserii Waldemara Wiśniewskiego. Wzruszający reportaż opowiadał o uwielbianej przez łodzian, legendarnej już słonicy Magdzie.
Udało mi się odszukać poprzedniego opiekuna Magdy, dotarłem do archiwalnych materiałów i to uzupełniło moją opowieść – mówił reżyser. – To właściwie film o przemijaniu i przyjaźni.
Kadr z filmu "Nauka" w reż. Emi Buchwald, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Nagrodę Srebrny Nurt (ufundowaną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w wys. 4 tys. zł) otrzymał film "Nauka" Emi Buchwald. Zdaniem komisji artystycznej jest to:
Fascynujące dorastanie rodziców i dzieci do bliskiego kontaktu poprzez poezję. W dynamicznej narracji filmowej rozpoznajemy dowcipny komentarz do naszego systemu edukacji.
Na tle pozostałych propozycji kieleckiego festiwalu film ten wyróżniał się ekscytującym warsztatem. Szczególnie zaś odmiennym – bardziej metaforycznym niż po reportersku dosłownym – potraktowaniem tematu i intrygującymi, płynnymi ujęciami z perspektywy zwanej rybim okiem. Wyprodukowaną przez Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną w Łodzi "Naukę" cechuje konsekwentna, ściśle określona f o r m a, w odróżnieniu od wielu innych produkcji wpisujących się, trzeba czy nie trzeba, w telewizyjny f o r m a t długich i, dość często, przegadanych opowieści.
"Nauka" Emi Buchwald zdobyła także Doroczną Nagrodę Specjalną Studenckiego Koła Naukowego Przyjaciół Teatru i Filmu przy Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
Grzegorz Linkowski, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Brązowy Nurt (Nagroda Komisji Artystycznej Festiwalu Nurt, w wys. 3 tys. zł) trafił do rąk Grzegorza Linkowskiego, autora filmu "Zwierzę na papierze". Komisja doceniła w nim:
Poetycki, z ciekawym wykorzystaniem animacji portret bezinteresownego artysty grafika, wpisany w ekspresjonistyczny obraz Lublina.
Wyrafinowany estetycznie film opowiada o niezwykłym artyście Andrzeju Kocie (1946–2015), grafiku, kaligrafie, plakaciście i ilustratorze książek. Nastrój buduje w nim nie tylko udział nietuzinkowego artysty, ale i świadome zastosowanie przez reżysera techniki animacji. Dzięki niej obcujemy z fascynującym chociaż i niepokojącym, a niekiedy wręcz groźnym, światem płodnej wyobraźni filmowego bohatera.
Marcin Janos-Krawczyk, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Komisja artystyczna przyznała także dwa równorzędne, honorowe wyróżnienia. W filmie "Ziemia bezdomnych" Marcina Janosa-Krawczyka zwraca uwagę na:
Podniesienie jednostki z alkoholowego nałogu, będące Conradowską podróżą ku wyzwoleniu.
Jest to fascynująco zainscenizowany paradokument o ludziach znajdujących się na życiowym marginesie – o ile nie na samym dnie – spełniających po latach wizję swojego przedwcześnie zmarłego, w wieku 50 lat, opiekuna, kamilianina, o. Bogusława Palecznego. Przezwyciężając niezliczone, zewnętrzne a zwłaszcza wewnętrzne trudności, budują wspólnie jacht pełnomorski, w nadziei na wymarzony rejs dookoła świata.
Sławomir Koehler, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Wyróżnienie komisji artystycznej objęło także dokument "Byliśmy pierwsi. Poznań '56", w którym reżyser Sławomir Koehler odkrywa kolejne białe, choć krwią zroszone, karty powojennej historii Polski. W uzasadnieniu czytamy, że jest to:
Rzetelna kronika poznańskiego Czerwca '56 we wspomnieniach ówczesnych uczestników i świadków – odsłania nieznane fragmenty wydarzeń.
O tym że warto mierzyć się z archiwaliami i dzięki nim dociekać prawdy, świadczą przedstawione w filmie nieznane bliżej fakty. Udokumentowano dwa przypadki rozstrzelania młodych żołnierzy, którzy niedługo po stłumieniu poznańskiego buntu przez połączone siły milicji i wojska zostali uznani za dezerterów i zdrajców ludowej ojczyzny – nie wykonali bowiem rozkazu strzelania do robotników , lecz oddali im swoją broń. Poszukiwania śladów kilkunastu innych poborowych, skierowanych do walczącego Poznania i z dnia na dzień wymazanych z szeregów żywych i z PRL-owskiej ewidencji, wciąż trwają.
Doroczną Nagrodą Specjalną Radia Kielce S.A. (w wys. 2 tys. zł) został uhonorowany "za to, czego nie widać, czyli artyzm dźwięku w formie dokumentalnej" film Barbary Kaczyńskiej "Moja sonata Księżycowa". Bohater, niepełnosprawny marzyciel Grzegorz Płonka, dzięki pasji i nieposkromionej sile ducha, korzystając z pomocy medycznej prof. Henryka Skarżyńskiego, nie tylko odzyskał słuch, ale został wirtuozem fortepianu. Przekonał o tym wykonaniem sonaty Księżycowej Ludwiga van Beethovena, zyskując entuzjastyczne oceny samego Janusza Olejniczaka.
"Zacheusz", w reż. Piotra Buczaka i Pawła Putona, plakat filmu, 23. Festiwal Form Dokumentalnych Nurt 2017, Kielce, fot. materiały organizatorów
Powstała niedawno Fundacja im. Edwarda Kusztala (zmarłego w 2016 roku wybitnego aktora kieleckiego i radomskiego teatru) przekazała nagrodę (w wys. 1 tys. zł) na ręce Piotra Buczaka i Pawła Putona, autorów filmu "Zacheusz". Ich dokument rekonstruuje przepełnione brawurową odwagą życie Zacheusza Pawlaka – harcerza, bojownika antyhitlerowskiego ruchu oporu, więźnia obozu w Majdanku (poszukiwany przez Niemców zgłosił siędo radomskiego gestapo, chcąc uchronić przed represjami dwóch braci, którzy zdążylizałożyć rodziny). Przeżył wojnę i został cenionym radomskim lekarzem społecznikiem. Jako rysownik i autor wspomnień zebranych w książce "Przeżyłem…", był także kronikarzem dokumentującym zbrodnie załogi hitlerowskiego obozu śmierci w Majdanku.
Doroczna Nagroda Dyrektora Artystycznego Nurtu Krzysztofa Miklaszewskiego"za ostry i czytelny przekaz kontekstów bytowania współczesnego Polaka" trafiła w ręce dokumentalistów z TVN. Uhonorował on w ten sposób cztery paląco aktualne reportaże: "Kto zarabia na robotnikach z Korei Północnej" (reż. Bertold Kittel), "Jak wykorzystać ukraińskiego pracownika" (reż. Jakub Stachowiak), "Nie pamiętam, co podpisałem" (reż. Maciej Dopierała) i "Rosyjska pralnia" (reż. Endy Gęsina Torres i Wojciech Cieśla). Ostatni z filmów uświetnił finałową galę.
Poza nim odbył się też pokaz specjalny filmowej ekranizacji "Wejścia strzelców Józefa Piłsudskiego do Kielc" według obrazu Stanisława Kaczora-Batowskiego. Przedsięwzięcie z cyklu "Polska Niepodległa – Historia w ożywionych obrazach", wyprodukowane przez Wytwórnię Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, nie brało udziału w festiwalu, bo z powodów artystycznych komisja selekcyjna nie dopuściła go do udziału w konkursie. Z kronikarskiego obowiązku wypada odnotować, że ów obraz w reżyserii Marka Brodzkiego otrzymał Pozaregulaminową Nagrodę Specjalną Kina Moskwa dla Filmu lub Twórcy promującego Kielce i Region Świętokrzyski im. Andrzeja Koziei.
Kilkunastu przyjaciołom festiwalu przypadł w tym roku zaszczyt odebrania z rąk organizatorów – dyrektor naczelnej Kieleckiego Domu Kultury Magdaleny Kusztal i dyrektora artystycznego festiwalu Krzysztofa Miklaszewskiego – pamiątkowe odznaki przyjaciół Nurtu. Udekorowano nimi m.in. rektora Uniwersytetu Jan Kochanowskiego, dyrektorów i pedagogów szkół średnich miasta i okolic. To dzięki ich staraniom kielecki Nurt od lat może liczyć na wiernych widzów, którzy podczas pokazów i spotkań z twórcami prawie w całości wypełniają dwie sale projekcyjne liczące – bagatela! – 720 i 220 miejsc.
Poza pokazami konkursowymi w tym roku znaczący – a co ważne, oblegany przez młodych ludzi – okazał się cykl pokazów rozmaitych form filmowych skupionych na dorobku i postaci Andrzeja Wajdy. Poświęcono mu cztery spotkania filmowe, uzupełnione warsztatem Krzysztofa Miklaszewskiego dla młodzieży, z pokazem jego filmu "Jak Wajda został… aktorem?". Faktycznie, w przedstawieniu Teatru Telewizji w 1975 roku wcielił się on w rolę… reżysera filmowego. Była to inscenizacja "Pogardy" według powieści Alberta Moravii, w adaptacji Miklaszewskiego, a w reżyserii…Andrzeja Łapickiego, kreującego postać cynicznego producenta filmowego.
O kompozytorze i redaktorze kulturalnym Radia Wolnej Europy opowiada Lech Dzierżanowski, znawca i popularyzator postaci Romana Palestra. Z kim korespondował Palester, dlaczego zapomnieliśmy o jego muzyce?
Filip Lech: Razem z Piotrem Maculewiczem z Gabinetu Zbiorów Muzycznych Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie zainteresował pan muzyków Apollon Musagète Quartett muzyką Romana Palestra.
Lech Dzierżanowski: W pewnym momencie uznałem, że trzeba sprawdzić, o co chodzi z tym Palestrem. Czy ta muzyka jest za słaba, żeby się przebić? Może dobrze się zapowiadał, ale się nie rozwinął? A może trafił na zły moment? Do dzisiaj nie mam w pełni odpowiedzi na te pytania. Żeby na nie odpowiedzieć, trzeba posłuchać jego utworów. Z grupą przyjaciół z BUW skoncentrowaliśmy się na tym, żeby doprowadzić do nagrania jego najważniejszych utworów. One często nie mają w ogóle nagrań. Utwory fortepianowe nie zostały nawet wydane, istnieją tylko w rękopisach.
Jak brzmi ta muzyka?
Jest to muzyka podwójnie trudna: wymagająca dla wykonawców, skomplikowana fakturalnie; nie jest też łatwa dla słuchacza. Twórczość Andrzeja Panufnika, nawet późnego Witolda Lutosławskiego, jest o wiele przystępniejsza. Palester miał krótki okres, który można umownie nazwać neoklasycznym, aczkolwiek nie był to taki lekki neoklasycyzm, jak np. u Antoniego Szałowskiego czy Michała Spisaka. Później jest to ciężka, zawiła muzyka, bardzo schromatyzowana, bardzo złożona fakturalnie. Wymaga doskonałego przygotowania, żeby osiągnąć dokładnie to, co napisał kompozytor.
Jak długo interesuje się pan postacią Palestra?
Palester jest obecny w moim życiu dość długo, w 2007 roku współtworzyłem poświęcone mu wydawnictwo multimedialne ("Roman Palester", Zofia Helman, Lech Dzierżanowski, Piotr Maculewicz). Zawsze był dla mnie zagadką. To kompozytor, którego pozycja tuż przed II wojną światową i zaraz po niej była bardzo wysoka. Można powiedzieć, że zaraz po wojnie był to czołowy polski kompozytor; kreowano go na następcę Karola Szymanowskiego. W uproszczeniu można powiedzieć że kiedy Palester wyjechał pierwsze miejsce zajął Panufnik, po ucieczce Panufnika na czoło wysunął się Lutosławski.
Palester był od nich trochę starszy, miał dość duży dorobek przedwojenny. Jego pozycja przed wojną wynikała też z tego, że był rozchwytywanym twórcą muzyki filmowej i teatralnej. Był bardzo twórczy w czasie wojny, większość jego twórczości wojennej ocalała. Ocalała Sonata na dwoje skrzypiec i fortepian, ocalał III Kwartet smyczkowy, Sonatina na cztery ręce i przede wszystkim Koncert skrzypcowy, który ocalał cudem. Palester wspominał:
[Tadeusz] Ochlewski zrobił dwie kopie partytury, które ukrył podczas powstania w dwóch różnych miejscach. Mój oryginalny rękopis spłonął na Górczewskiej, a po powrocie do Warszawy nie można było odnaleźć również i schowanych kopii. Dopiero w kilka miesięcy po uwolnieniu Warszawy Wawrzyniec Żuławski odnalazł jedną z fotokopii wśród jakichś muzykaliów wyrzuconych na śmietnik w Szpitalu Ujazdowskim.
Jego wykonanie w Londynie w 1946 roku przez orkiestrę BBC i Eugenię Umińską pod dyrekcją Grzegorza Fitelberga było wielkim wydarzeniem. Zachowało się nagranie, na którym Umińska gra Koncert pochodzące prawdopodobnie z 1948 roku, niestety nie to z Londynu, towarzyszy jej NOSPR. Palester miał świetne relacje za granicą, należał do grona związanego z Międzynarodowym Stowarzyszeniem Muzyki Współczesnej. Kiedy zostaje w Paryżu w pewnym momencie przestaje być znany w Polsce. Do tego stopnia, że dzisiaj jest to kompozytor praktycznie zapomniany.
Roman Palester, fot. Narodowe
Archiwum Cyfrowe (NAC)
Znamy opowieści o wielu ucieczkach z Polski Ludowej, w jaki sposób zniknął Roman Palester?
Od 1947 roku mieszkał w Paryżu. Przyjeżdżał do Polski do 1949 roku, ale coraz rzadziej. Przy czym początkowo jego pobyt w Paryżu był jak najbardziej legalny. Jego utwory były wydawane w Polskim Wydawnictwie Muzycznym, a jego żona – Barbara Palester – pracowała na rzecz PWMu. Był taki moment, w którym PWM rozwiązał z nim umowę; wyrzucono go ze Związku Kompozytorów Polskich za przyjęcia obcego obywatelstwa, co było zresztą nieprawdą – Palester przebywał we Francji na paszporcie nansenowskim, czyli miał status bezpaństwowca. Można powiedzieć ze to Polska Ludowa go wypchnęła, on nigdy nie uciekł. Ale miał doskonałą świadomość, jaka panowała w Polsce atmosfera polityczna i że byłoby mu tam trudno egzystować.
Dlaczego polski świat muzyczny o nim zapomniał?
Przede wszystkim brakuje wydań i wykonań, nagrań. Trudno rozmawiać o kompozytorze, którego muzyki nie można posłuchać. Trudno wykonywać muzykę kompozytora, którego nuty są niedostępne. Palester miał pecha, że po rozwiązaniu umowy z PWM w 1951 roku, nie znalazł dobrego zachodniego wydawcy. Miał dużo mniej szczęścia niż Panufnik z Booseyem, Lutosławski z Chesterem, Penderecki z Schottem. Palester był wydawany przez włoską oficynę Suvini Zerboni, oraz przez nowojorskie wydawictwo Southern Music Publishing. To były stosunkowo małe oficyny.
Ciągle próbował wrócić do PWM-u, po odwilży w 1956 roku negocjowano wydawanie jego nut. W tym czasie wykonywano jego utwory w Polsce, i to ważne: Requiem, balet Pieśń o Ziemi, IV Symfonię, kantatę Wisła i Wariacje na orkiestrę. Ale to był krótki okres, od 1958 roku te wykonania zanikły. Zanikły też rozmowy z PWM, wrócono do nich po 1977 roku, kiedy zdjęto zapis cenzury na Palestra. Powoli wydawano jego utwory, ale wtedy nie trafiły w swój czas. Palester stracił wpływy w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Muzyki Współczesnej, bo jako emigrant nie mógł reprezentować Polski. Próbował powołać sekcję emigracyjną, ale to się nie udało.
Gdyby Palester został w Polsce, mógłby bardzo dobrze odnaleźć się w klimatach Warszawskiej Jesieni. Jego muzyka znalazłaby się w kręgu twórców starszego pokolenia, którzy nadążają za awangardą. Palester interesował się dodekafonią, pewnymi zjawiskami aleatoryzmu. Na pewno było to dużo bardziej zaawansowana muzyka niż Andrzeja Panufnika. Plasowałby się gdzieś tak między Lutosławskim a Tadeuszem Bairdem (nie bez przyczyny podobnie jak Baird napisał Koncert altówkowy).
Przebić się na rynek zachodni, emigracyjnemu kompozytorowi było bardzo trudno, szczególnie jeśli obok komponowania trzeba było się utrzymać. Taką możliwość miał Panufnik, kiedy unormowała się jego sytuacja materialna i mógł poświęcić cały czas komponowaniu. Palester był rozrywany pomiędzy pracę w radiu a komponowanie. To mu nie służyło. Nie miał też szczęścia do wykonawców. Miał bardzo oddanego dyrygenta, Belga Franza André (chociaż w pewnym momencie przestał on promować jego muzykę). Promował go Stanisław Skrowaczewski, z którym utrzymywał bardzo dobre kontakty. Bohdan Wodiczko przymierzał się parę razy do wystawienia misterium ''Powrót Don Juana'', ale nigdy do tego nie doszło. Jan Krenz przyjaźnił się z Palestrem, ale do lat 80. nie mógł wykonywać jego muzyki – dopiero w 1988 poprowadził V Symfonię.
Czy Palester stracił kontakty z polskim środowiskiem?
Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że Palester utrzymywał intensywne kontakty z Polską przez cały czas swojego wygnania. Palester przekazał całą swoją spuściznę: rękopisy, autografy, korespondencję i spisane audycje radiowe Bibliotece UW. Listów jest parę tysięcy. Jeśli przejrzymy listę ludzi, którzy do niego pisali, znajdziemy na niej wybitnych pisarzy: od sporadycznych listów do Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza (to były raczej kontakty zawodowe), poprzez obszerną wymianę listów z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, Kazimierzem Wierzyńskim, Tymonem Terleckim, Jerzym Stempowskim po listy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Stanisława Balińskiego. Druga grupa to muzycy – tu dominują dyrygenci (Robert Satanowski, Jan Krenz, Bohdan Wodiczko, Stanisław Skrowaczewski, Grzegorz Fitelberg). Wyjątkowo interesujące są listy Krenza, w których dyrygent przedstawia wyjątkowo szczegółową analizę dzieł Palestra - opis koncepcji wykonawczej dyrygenta. Kompozytorów na tej liście nie ma zbyt wielu, ale Palester przyjaźnił się z Jerzym Fitelbergiem, Arturem Malawskim, Antonim Szałowskim, zachowała sie też korespondencja z Panufnikiem i Zygmuntem Mycielskim. Sporo jest listów do muzykologów: od Józefa Kańskiego, Tadeusza Kaczyńskiego, Bohdana Pilarskiego po Zofię Helman, Teresę Chylińską, Piotra Wierzbickiego i Bolesława Malinowskiego. Niestety mniej jest listów samego Palestra, w tej chwili próbujemy do nich dotrzeć, ale to bardzo żmudne zajęcie. Palester korespondował biegle w pięciu językach: po polsku, angielsku, francusku, niemiecku i włosku.
Warto też pamiętać, że cenzura czasami nie działała do końca niezawodnie zwłaszcza na polu prasy fachowej. W 1964 roku w ''Ruchu Muzycznym'' ukazał się wywiad z Palestrem, chociaż Tadeusz Kaczyński, autor tegoż wywiadu miał później kłopoty. Parę lat wcześniej Stefan Kisielewski napisał w swoim felietonie opublikowanym w Ruchu Muzycznym kilka słów o Palestrze po swojej podróży na Zachód. Właściwie to był bardzo prowokacyjny tekst. Kisiel pisze tak:
Na zakończenie odwiedziłem w Monachium Romana Palestra, który niezadługo potem dostał na konkursie w Rzymie nagrodę za operę ''Śmierć Don Juana''. Palester to kawał historii polskiej muzyki współczesnej, tylko że się, nie wiedzieć po co, od tej muzyki odłączył. Siedzi w Monachium, siedzi, siedzi, siedzi.... Ma do nas pretensje, my mamy do niego pretensje, a ja się pytam, po chol....to wszystko?! Ani nam nie warto robić z polskich kompozytorów prezentów, i to Zachodowi, który nie zawsze umie się na takich prezentach poznać, ani Palestrowi niesporo działać bez bazy, zaplecza i muzycznych przyjaciół. – Wracaj, Romanie – mówiłem całując go w zaokrąglony pysk. "Ale czy on nas posłucha, bo to głucha jest psiajucha..." .
Roman Palester w roku 1985,
fot. Marek Suchecki/Forum
Palester był szefem redakcji kulturalnej Radia Wolna Europa, co najbardziej pasjonowało go w kulturze i sztuce?
Mówiąc najogólniej: szeroko pojęty modernizm, przełom, który nastąpił w sztuce na przełomie wieków. Zachowało się około 600 skryptów jego audycji. Samych nagrań audycji zachowało się mniej. Można z tych audycji złożyć pogadanki na temat najważniejszych twórców XX wieku. Są też eseje na temat sztuk plastycznych, literatury. Zajmował się też typowo dziennikarską robotą: sprawozdaniami z festiwali, wystaw.
Miał dużą wiedzę na temat literatury. Dobór tekstów w jego utworach jest bardzo wyrafinowany, sięgał po teksty Czesława Miłosza, Rainera Marii Rilkego, Kazimierza Sowińskiego, listy Słowackiego do matki, pisał muzykę do ''Trenów''Kochanowskiego, poezji Wespazjana Kochowskiego. Bardzo ciekawą rzeczą są jego poszukiwania właściwego tekstu do opery, którą planował napisać. Prosił o pomoc znajomych, literatów – to bardzo ciekawe wątki w jego korespondencji.
O talentach literackich Palsetra można się przekonać z dostępnej w internecie autobiografii zatytułowanej "Słuch absolutny", która w tym roku ukaże się nakładem PWM-u w eleganckiej szacie graficznej, z bogatym aparatem krytycznym i ikonograficznym. Pisał ją, kiedy był samotny i chory w ostatnich latach życia i niestety jej nie dokończył. Była zamierzona niezwykle szeroko, wyłania się z niej cała panorama historii i życia odradzającej się II RP. Pisze fascynujące rzeczy o stosunkach panujących we Lwowie, gdzie kończył szkołę średnią.
Kiedy znajdował czas na komponowanie?
Miał taką umowę z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, że pół dnia pracuje w radiu, pół dnia ma na komponowanie. Myślę, że te pół dnia mogło być mocno okrojone, praca w radiu jest dość angażująca.
Chociaż Palester świetnie władał piórem, nie zapominajmy nigdy, że czuł się przede wszystkim kompozytorem. Wszelkie działania pozamuzyczne traktował jako pewien rodzaj misji, ale też była to konieczność – praca w RWE dawała mu podstawy bytu. W pierwszych latach pracy w RWE przybliżał postaci kompozytorów, którzy w Polsce przed Warszawską Jesienią w ogóle nie byli obecni. Trzeba pamiętać, że dopiero na pierwszej Warszawskiej Jesieni w 1956 roku po raz pierwszy wykonano w Polsce wiele utworów Strawińskiego. Muzyka Hindemitha, szkoły wiedeńskiej była niegrana i nieznana. On o niej opowiadał i uważał to za pewien rodzaj posłannictwa.
Ale pamiętajmy, że cały czas komponował, chociaż był coraz mniej grany. Nie był w stanie organizować sobie dobrych wykonań. Muzyka współczesna działa w pewnym środowisku, on z niego coraz bardziej wypadał. Mimo to z niezwykłą konsekwencją do końca życia tworzył – poprawiał stare utwory, ale także pisał nowe. To jest coś niezwykłego i może z tego powodu też warto im się przyjrzeć. Czy rzeczywiście to, że są nieobecne wynika z ich braków? A może z pewnego zbiegu okoliczności, ktory też ma wielkie znaczenie?
Pechowy życiorys.
Nie dożył tryumfalnego powrotu, w odróżnieniu od Panufnika, który powrócił do Polski w blaskach fleszy telewizyjnych, witany przez delegację z Akademii Muzycznej z jej rektorem na czele, wreszcie miał swoje wielkie chwile na Warszawskiej Jesieni, gdzie wykonano kilkanaście jego utworów. Palester przyjechał do Polski za wcześnie, w 1983 roku, kiedy nie było dobrego czasu na przyjęcie jego twórczości. Odbyły się wtedy dwa koncerty jego muzyki w Krakowie, troszkę po cichu. Trwał jeszcze stan wojenny, to cud, że on w ogóle mógł przyjechał.
Filharmonia Narodowa w Warszawie z okazji 80. lecia urodzin Palestra chciała zorganizować jego kameralny koncert. Kiedy organizatorzy zapytali się go, jakie utwory najlepiej wykonać kompozytor odpowiedział, że bardzo cieszy się, że go wykonują, ale oczekiwałby na swoje 80-lecie wykonania jakiegoś utworu symfonicznego. W 1987 roku ZKP zorganizował w Warszawie sesję muzykologiczną zatytułowaną Muzyka źle obecna, organizatorką była Elżbieta Tarnawska-Kaczorowska. Zaproszno Palestra jako jednego z prelegentów wśród innych kompozytorów emigracyjnych takich jak Szałowski, Maciejewski, Panufnik, Kassern, Laks, Spisak. Palester był schorowany, nie przyjechał, ale napisał tekst "Prawda źle obecna". Zaprotestował przeciwko łączeniu go z kompozytorami, którzy byli w zupełnie innej sytuacji i działali w innych warunkach. Domagał się pracy nad zbadaniem tej muzyki, zamiast tworzenia sztucznych kategorii muzyki nieobecnej.
Zmarł w 1989 roku, tuż przed Okrągłym Stołem i zmianami które byc może pozwoliłyby mu powrócić do Polski w pełnym blasku. Po jego śmierci nikt się nim nie zajmował. Jedynie profesor Zofia Helman napisała gruntowną monografię, koncentrującą się na ścisłych muzykologicznych analizach. To bardzo cennedzieło, ale nie jest to książka dla melomanów, nie mówiąc już o laikach.
Miał poczucie dumy i goryczy niespełnienia. Trudno mu się dziwić.
Lech Dzierżanowski jest pianistą i menadżerem. Był laureatem Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku, dokonał nagrań dla Polskiego Radia i TV oraz dla Polskich Nagrań. Przez wiele lat prowadził impresariat Jerzego Maksymiuka, pracował w Filharmonii Narodowej, Filharmonii Łódzkiej, Towarzystwie im. Witolda Lutosławskiego. Jest współautorem cyklu wydawnictw multimedialnych realizowanych przez wydawnictwo Noyamundi: "Witold Lutosławski – twórcze życie", "50 lat Warszawskich Jesieni", "Karol Szymanowski", "Andrzej Panufnik", "Roman Palester" oraz dwa wydawnictwa poświęcone Fryderykowi Chopinowi: "Chopin – Młode lata" i "Chopin – lata na emigracji".
Wojciech Kilar to jedna z najbardziej znaczących, a jednocześnie jedna z najbarwniejszych postaci polskiej kultury. Zyskał międzynarodowe uznanie zarówno jako kompozytor muzyki współczesnej, jak i filmowej. Jego muzykę słyszymy w filmach Kutza i Zanussiego, ''Ziemi obiecanej'' Wajdy i ''Draculi'' Coppoli.
''Wojciech Kilar, między awangardą a Hollywood'' powstał w koprodukcji Instytutu Adama Mickiewicza z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, TVP oraz Katowicami – Miastem Ogrodów. Mecenasem filmu jest Bank Zachodni WBK.
Premiera 29 listopada 2017 roku w Kinie Iluzjon w Warszawie zostanie uświetniona koncertem Pawła Kaczmarczyka. Transmisja na żywo rozpocznie się o 19.00 na stronie FB Culture.pl
W poprzednich dokumentach Violetta Rotter-Kozera zajmowała się m.in. twórczością Michała Spisaka (''Michał Spisak. Listy rozproszone''), Henryka Mikołaja Góreckiego (''Please Find. Henryk Mikołaj Górecki''), Karola Stryi (''Karol Stryja. Ślązak, który zdobył świat'') i religijnością Wojciecha Kilara (''Wojciech Kilar. Credo''). ''Wojciech Kilar – między awangardą, a Hollywood'' to kolejny film, który reżyserka poświęciła polskiej muzyce – tym razem środek ciężkości został położony na muzykę pisaną z myślą o kinie.
W jaki sposób Wojciech Kilar, uznany twórca awangardowy, którego utwory porywały słuchaczy pierwszych Warszawskich Jesieni, trafił do przemysłu filmowego? Jak wyglądała jego współpraca z reżyserami, czy jego pomysły nie spotykały się z oporem twórców, cenzury? Jaki jest status muzyki filmowej, czy jest on równy muzyce koncertowej? Czym inspirował się Kilar, tworząc ścieżki dźwiękowe do filmów? Czy zdarzały mu się gorsze produkcje?
Odpowiedzi na te pytania znajdziemy w filmie, udzielili ich wybitni artyści, często zaprzyjaźnieni z kompozytorem. Są wśród nich m.in. Kazimierz Kutz, Krzysztof Zanussi, Antoni Wit, Andrzej Wajda, Roman Polański, Kazimierz Kord, Marek Moś, Peter Jablonski, Sławomir Idziak, Fred Fuchs. Dopełnieniem rozmów z artystami i świadkami wydarzeń, których bohaterem był Wojciech Kilar, są fragmenty wybitnych dzieł światowej sławy reżyserów, z którymi współpracował kompozytor. W dokumencie wykorzystano fragmenty ponad 20 produkcji od wczesnych filmów z lat 60. w reżyserii Kazimierza Kutza po ostatnie obrazy, takie jak ''Pianista'' w reżyserii Romana Polańskiego, ''Zemsta'' w reżyserii Andrzeja Wajdy czy ''Portret damy'' Francisa Forda Coppoli. Za muzykę do tego ostatniego filmu kompozytor otrzymał nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Kompozytorów, Autorów i Producentów ASCAP Award 1992 w Los Angeles.
Najbardziej znany projektant Mody Polskiej. I prawdopodobnie najbardziej charyzmatyczny projektant mody w PRL.
Zbigniew Jerzy Antkowiak urodził się w Wolsztynie 18 maja 1935 roku. Jak lubi podkreślać – w dniu, kiedy odbył się pogrzeb Józefa Piłsudskiego, a Karol Wojtyła skończył 15 lat. Jego ojciec był aplikantem u notariusza, a mama miała sklep z kapeluszami. "Podobno kręciłem się po tym sklepie, dobierałem woalki klientkom, ale wiem to jedynie z opowieści. W pamięci mam scenę z procesji Bożego Ciała, kiedy szedłem, wystrojony w błękitny garniturek i zobaczyłem dziewczynki sypiące kwiatki. Tak mi się to spodobało, że wtargnąłem w tę procesję, zabrałem którejś z dziewcząt koszyczek i dalej, kwiatki sypać. Jak wyrwałem w tyłek od ojca za to! To był już chyba 1939 rok, niedługo potem zaczęła się wojna – opowiadał w wywiadzie dla "Dużego Formatu".
Wojnę spędził w Mińsku Mazowieckim, odwiedzając co jakiś czas Warszawę. Potem znowu Wolsztyn, już jedynie z ojcem, bo matka wyemigrowała. Myślał, by studiować dziennikarstwo, wybrał ASP we Wrocławiu, wydział szkła i ceramiki. A potem zdarzyła się scena kluczowa. 1960 rok. Mieszka już z żoną w Komorowie pod Warszawą, szuka zajęcia, idzie na wystawę wzornictwa w Pałacu Kultury i tak trafia na pokaz Mody Polskiej. Oczarowany podchodzi do Jadwigi Grabowskiej i mówi, że chciałby u niej pracować. "– A co ty, synku, potrafisz? – Zawsze marzyłem, by projektować modę".
Już wtedy ma wdzięk, którym zręcznie tuszuje konfabulację. Bo przecież o projektowaniu nie ma pojęcia. "Przynieś rysunki"– usłyszał. Antkowiak w domu coś szkicuje, kartony lekko wygniata i skrapia kawą, by wyglądały na owoc lat pracy, i zanosi do biura Mody przy Wareckiej. W lutym 1961 roku dostaje pracę.
Sam wspomina, że jest długo "plastusiem", "asystencikiem", ale współczesne mu projektantki nie mają wątpliwości: z miejsca stał się ulubieńcem Jadwigi Grabowskiej. Ona ma wielki talent do mody i żadnego do rysowania, więc projekty zleca współpracownikom. Podobno te Antkowiaka są przez nią akceptowane najczęściej.
Pierwszą autorską kolekcję robi w tajemnicy przed szefową. Jest rok 1965. Z Tulą Popławską – szarą eminencją Mody Polskiej, urządzają w salonie przy Konopnickiej pokaz mody karnawałowej. Krótkie sukienki: jedne proste jak koszulki bez rękawów, na to płaszczyki z szyfonów i koronek, inne – pozbawione zaszewek, cięcia ukryte pod ozdobami z plis i lamowań, z czarnego lub złotego atłasu, koniecznie z dekoltem na plecach, no i na koniec długie z miękkich czarnych, białych i czarno-złotych welurów, kolorowych jedwabi i haftowanych atłasów. Nawet teraz wygląda to bardzo nowocześnie.
[Embed]
Grabowska jest wściekła, ale przełyka złość. Kiedy niedługo potem zostaje odesłana na emeryturę, Antkowiak przejmuje ster w Modzie Polskiej. Oficjalnie szefową jest Halina Kłobukowska, on jednak ma najwięcej do powiedzenia. W 1979 roku został zastępcą dyrektora ds. wzornictwa. Tak opowiadał o tym w wywiadzie dla "Dużego Formatu":
Nagle znalazłem się w świecie narad i posiedzeń. Organizacja planu, otwieranie nowych salonów, zmiany stawek dla krawców, tysiące tego rodzaju tematów. Trwał już kryzys, więc szukano oszczędności. "Po co wam jedwabie, skoro jest kremplina, kobiety przecież kochają kremplinę"– mówili sekretarze i dyrektorzy, a w tym wszystkim pobrzmiewała pretensja, że w ogóle istnieje wzorcownia. "Nigdy nie chodzę na te wasze pokazy, to marnowanie pieniędzy"– przechwalali się. We wzorcowni tymczasem bałagan, kota nie ma, dziewczyny harcują. To były takie czasy, że kiedy na Nowym Świecie rzucali kurczaka, to cała wzorcownia szła do kolejki. Ja nie miałem pretensji, wiedziałem, że zrobią co mają do zrobienia. Ale na tych naradach awantury, że siedzą po godzinach, prąd marnują i nie wiadomo, co tam szyją. Mówiłem, że to ja siedzę i dumam. Zresztą zanim z narady na Marszałkowskiej docierałem na Kubusia, to rzeczywiście często było już po godzinach. Bo po drodze sporo pokus. Bar Piotruś na Nowym Świecie, czasem w Nowym Świecie winko z Januszkiem Sobolewskim, który mówił "wstąpmy do Europejka". Stamtąd już nieco po diagonalu szedłem, a tu Plastycy na Mazowieckiej. No ale w końcu na tego Kubusia zazwyczaj docierałem.
Moda Polska to wówczas potęga. Niby robi głównie kolekcje wiodące – na wzór dla przemysłu odzieżowego, ale ma też swoje sklepy. Tam można kupić kolekcje handlowe, czyli kompromis gustów paryskich i peerelowskiego handlu raz sporo rzeczy z eksportu. Początkowo sklepy Mody to rarytas – poza Warszawą powstają w miastach najbliższych ówczesnemu luksusowi – Katowicach i Gdyni. W połowie lat 70., kiedy po reformie administracyjnej 49 miast zostaje stolicami województw, każdy lokalny sekretarz partii chce widzieć sklep Mody Polskiej z okna. Presja jest więc ogromna. Jerzego Antkowiaka interesuje jednak bardziej moda niż Polska.
Już pod koniec lat 60. dowiódł, że skoro już musi być socjalizm, niech będzie, ale on w kwestii pomysłów słucha raczej Paryża. ORok 1968, pokaz jak zawsze elegancki, a tu gołe piersi. Któryś z dyrektorów pohukiwał wcześniej, że "socjalizm nie ma biustu, na Boga!", ale Antkowiak z Ireną Biegańską zrobili kolekcję, w której modelka Lucyna Witkowska miała czarne wieczorowe spodnie i szyfonową bluzkę z prześwitami. W autobiograficznej książce "Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody" projektant wyznaje:
Byliśmy wówczas zafascynowani półnegliżami prezentowanymi w Paryżu. (…) Postanowiliśmy, że pokażemy półprzezroczysty model na wybiegu w Polsce. Chcieliśmy wstrząsnąć naszą modopolską publicznością. (…) Goły biust pojawił się w naszej sławnej czarnej kolekcji.
Poza szyfonową bluzką było tam mnóstwo innych ubrań: suknie, poncza, peleryny z welurów, aksamitów, koronki, atłasów i tafty. W latach 70. Moda Polska idzie w ślad za Yves Saint Laurentem – najważniejszym dla Antkowiaka projektantem, na wybiegach pojawiają się kolekcje zgodne ze światowymi trendami. W pokazach chodzą świetne modelki – Małgorzata Niemen, Katarzyna Butowtt. Raj się kończy, najpierw pogłębia się kryzys, potem jest stan wojenny i naprawdę nie ma już nic. A wyjazd na targi do Lipska jest zaplanowany.
W "Panoramie" w 1982 roku Jerzy Antkowiak zapowiada:
Zestawu tego nie nazwałbym kolekcją. Bardziej pasuje tu określenie impresje na temat pewnych stylów w obecnej modzie. (…) Mniejsza ilość sukien wynika po prostu z braku odpowiednich tkanin. Natomiast poszczególne elementy jak spódnice, spodnie itp. pozwalają na różnorodne zestawienia i uzupełnianie własnej garderoby.
Dyplomatycznie. W rzeczywistości powstała kolekcja z płótna namiotowego. Całe lata 80. to borykanie się z materiałami. W "Kurierze Polskim" 1984 roku Antkowiak zapowiedział:
Nie mogę zaręczyć, że zaprojektowana przez nas czarna marynarka, nie okaże się ostatecznie buraczana lub pomarańczowa z powodu trudności tkaninowych, braku priorytetu i stu innych powodów.
W 1987 roku w "Sztandarze Młodych" wyłożył swój sposób na modę:
Był taki moment, że nie otrzymywaliśmy żurnali, a kolekcje robiliśmy. Jest to tylko kwestia, jak się podchodzi do całej tej sprawy: czy na klęczkach i z namaszczeniem – bo tak jest w żurnalu, czy z własną intuicją i wyobraźnią. Żurnale są tylko materiałami pomocniczymi, które każdy fachowiec w swojej branży otrzymuje. Ale przypuśćmy, że ich nie mamy. Nie wiemy wtedy, czy np. Dior wymyśli sobie długo, czy krótko, ale moglibyśmy być zbieżni, co bardzo często ma miejsce. Czytam np. w żurnalu GAP, że najmodniejszy facet na jesień’87 to taki, który założy krótką marynarkę, nieprawdopodobnie szerokie górą spodnie, zwężające się ku dołowi, bardzo silnie opadające na buty. Taki właśnie garnitur zaprojektowałem wiele miesięcy temu, zanim ten żurnal się ukazał, zanim były targi mody męskiej w Paryżu. Po prostu do pewnych rzeczy projektant, który siedzi w branży mody, ma nosa.
Tak właśnie robił modę – posiłkując się trochę żurnalami i tym, co zobaczył w Paryżu, a trochę (i było to większe trochę) intuicją. Kierowniczki sklepów Mody Polskiej nie kochały tej mody, zwłaszcza moich sukni płaszczowych. Wiele razy mówiłem im, że ilekroć widziałem żonę prezydenta Pompidou, zawsze miała na sobie piękną, nieskazitelną suknię tego typu. Jak było lato, to uszytą z lnu, zimą zaś z tafty, szantungu, krepy czy weluru. Tłumaczyłem, że to taka dyżurna suknia w szafie kobiety z klasą. Grochem o ścianę. Chciałem kiedyś ubrać w suknię płaszczową Irenę Dziedzic. Jak ja oberwałem – opowiadał w książce "Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody".
O tym, jak można oberwać, przekonał się po przełomie ustrojowym. Moda Polska najpierw straciła znaczenie, potem przestała być wypłacalna, w 1998 roku padła. Jerzy Antkowiak w rozmowie z "Dużym Formatem":
Czy żałuję? Nie. W PRL Moda Polska była wyjątkowa. Gdyby nawet przetrwała, straciłaby wyjątkowość, byłaby odgrzewanym kotletem. Wyglądalibyśmy jak Liberace po liftingu.
Później Jerzy Antkowiak próbował jeszcze działać samodzielnie – pod swoim nazwiskiem albo współpracując z wytwórcami kożuchów w Kurowie. Z czasem wybrał los legendy i idzie mu to z rozmachem podobnym do tego, z którym kiedyś projektował kolekcje Mody Polskiej.
Ziemowit Szczerek, "Siódemka", fragment okładki, fot. materiały prasowe
W jednym z felietonów poświęconych wystawie "Mit Galicji" pisarz Miljenko Jergović, Bośniak pochodzenia chorwackiego, urodzony w Sarajewie, a mieszkający w Zagrzebiu, pisze: "Andrzej Stasiuk jest pisarzem mojego świata". Dlaczego uznał autora z odległego kraju, tworzącego w nieznanym mu języku za przedstawiciela swojego świata? Co to jest za świat? Definicji zapewne należy szukać, ostrożnie, w skrzyżowaniu geografii i historii poprzez takie określenia, jak Europa Środkowa, Międzymorze czy Trójmorze. Precyzja jest tu raczej niemożliwa, a Europy Środkowej możemy poszukiwać tylko metodą kolejnych przybliżeń.
Andrzej Stasiuk, "Wschód", fot. materiały prasowe
Najprościej można powiedzieć, że Europa Środkowa to kraina, która leży w środku, czyli między Wschodem a Zachodem – jest to niedokładna definicja geograficzna, ale mówiąca coś o przestrzeni naszej wyobraźni. Gdzie kończy się Zachód, a zaczyna Wschód? Środek jest łatwiejszy do uchwycenia. Tu od razu przychodzi na myśl Słowacja, Czechy, Węgry i Rumunia. Obecność krajów bałkańskich w tym zestawieniu nie wzbudza kontrowersji. Status krajów północnych jest trudniejszy do określenia, bo nie są one objęte tradycją Austro-Węgier, które były spoiwem administracyjno-kulturowym tego dziwnego regionu. Czy na północ od Galicji to jeszcze Europa Środkowa, czy może już Wschodnia albo jeszcze inna? Co ma wspólnego z Serbią Estonia, środkowa Ukraina albo Kaszuby?
Odpowiedź podsuwa Ziemowit Szczerek, który dla opisu tej części świata, zwanej przez niego Międzymorzem, używa metafory pasa planetoid, zawieszonych między orbitą Marsa i Jowisza: mnóstwo drobnych elementów, które nie potrafią scalić się w jeden byt, gdyż znajdują się w polu działania dwóch silnych pól grawitacyjnych, czyli Wschodu i Zachodu. W skomplikowany sposób nieustannie oddziałują one jednak na siebie, nie pozwalając wchłonąć się żadnej ze stron. Istota i sens tego oporu wydają się kluczowe.
Literatura Europy Środkowej – czy istnieje
Angelus, fot. materiały prasowe
Bolączki związane z geograficzno-symbolicznym umiejscowieniem Europy Środkowej znajdują swoje odzwierciedlenie w literaturze. Czy istnieje literatura charakterystyczna dla tego regionu? Z pomocą przychodzi nam Literacka Nagroda Europy Środkowej "Angelus". W tym roku przyznano ją już po raz dwunasty.
Instytucja ta ma wskazywać najważniejsze środkowoeuropejskie książki. Literatura jest tu rozumiana szeroko – obok klasycznych gatunków kwalifikują się tu także teksty z pogranicza eseju, biografistyki czy literatury faktu. Wybór zarówno konkretnych pozycji, jak i obszarów kulturowych, z których pochodzą, jest do pewnego stopnia arbitralny. Andrzej Zawada, wieloletni członek jury Nagrody, pisał kiedyś: "jakiś wątek łączący wszystkie utwory zgłaszane do nagrody niewątpliwie istnieje, przewija się przez już prawie pięćset książek, które od roku 2006 przeczytało jury". Zdaniem Zawady tym wątkiem jest złożona, wielowarstwowa tożsamość, którą można próbować zrozumieć wyłącznie poprzez literaturę.
Angelus a sprawa polska
Jak na tym tle rysuje się polska literatura? Nie tylko idea nagrody Angelus zrodziła się w Polsce, we Wrocławiu, ale też polskie pisarki i polscy pisarze od samego początku są silnie obecni w corocznych nominacjach. W sumie w ostatnich pięciu latach pojawiło się aż 16 polskich nominacji (na 35 ogółem). Co znaczące, do tej pory lauru nie otrzymał żaden Polak. Czy prawie połowa nominacji dla polskich autorów oznacza, że polska literatura jest nasączona środkowoeuropejskim duchem w stopniu ponadprzeciętnym? Otóż nie do końca.
Podstawowe spoiwo, o którym mówił Zawada, czyli problem tożsamości – niejednostkowej i egzystencjalnej, ale tej warunkowanej przez historie i geografię – pojawia się u nas rzadko. Jeżeli w literaturze polskiej i tłumaczonej na polski wychodzimy poza granice naszego kraju, to prawie cała uwaga koncentruje się na napięciach między Europą wschodnią a zachodnią, rzadko zerka się zaś w innych kierunkach. Dlatego wiele z nominowanych tytułów jest przyporządkowywanych do nurtu środkowoeuropejskiego nieco na siłę. Tak było w przypadku choćby "Ostatniego rozdania"Wiesława Myśliwskiego (gdzie kluczowy jest aspekt tożsamości głównego bohatera, jednak jego rozterki mają przede wszystkim charakter egzystencjalny, kontekst polityczno-geograficzny jest najwyżej na drugim planie), "Włoskich szpilek" Magdaleny Tulli (w których pojawia się wątek podwójnej tożsamości narratorki, jednak rozpostartej między Warszawą a Mediolanem) czy "Dziennika" Jerzego Pilcha (który od czasu do czasu okrasza swoje notatki elementami typowymi dla literatury środkowoeuropejskiej, jak choćby wątek skomplikowanej historii Śląska Cieszyńskiego – główna uwaga koncentruje się jednak na indywidualnych problemach). Warto zatem pokusić się o definicję specyficznie polskiej wariacji na temat środkowoeuropejskiej literatury i pokrótce przyjrzeć się jej najważniejszym twórcom.
Bar Sarmacja
Olga Tokarczuk, "Księgi Jakubowe",
fot. materiały prasowe
Literatura, która traktuje polski krajobraz kulturowy jako część środkowoeuropejskiej całości, siłą rzeczy poświadcza eklektyczną naturę naszej rzeczywistości. Homogeniczna wizja świata, którą u nas trzeba czasem przełamywać, jest czymś obcym w inny krajach regionu, gdzie nawarstwienie i spiętrzenie różnych tradycji, języków czy religii jest tak duże, że nawet zwolennicy "separacji kulturowej" nie są w stanie rozplątać tego węzła. Z racji rozmaitych XX-wiecznych zawirowań historycznych Polska dąży do jednolitości pod względem językowym, religijnym czy etnicznym, co w naszej części świata wydaje się wyjątkowe. Monumentalne "Księgi Jakubowe"Olgi Tokarczuk wzbudziły tak dużo kontrowersji właśnie dlatego, że wbiły się klinem w narodową fantazję na temat "polskich Kresów", chociaż autorka ograniczyła się głównie do rekonstrukcji historycznych realiów (oczywiście przepuszczonych przez świetny literacki filtr) XVIII wieku. Podobnie jak w poprzednich powieściach osadzonych na Ziemiach Odzyskanych, Tokarczuk przypomina rozmaite tradycje kształtujące niegdyś polską rzeczywistość, uświadamiając, jak bardzo jest ona skomplikowana.
Z. Szczerek, "Przyjdzie Mordor i nas zje,
czyli tajna historia Słowian",
fot. materiały prasowe
O ile autorka "Biegunów" dokonuje literackich odwiertów, dzięki którym odkrywamy, że pod homogeniczną skorupą polskości buzują liczne środkowoeuropejskie nurty i prądy, o tyle Ziemowit Szczerek skupia się przede wszystkim na tym, co tu i teraz. W "Przyjdzie Mordor i nas zje" dokonuje wiwisekcji polskości przez pryzmat relacji z Ukrainą, demaskując paternalistyczne i kolonialne zapędy, czego świetnym przykładem jest rozmowa głównego bohatera z właśnie poznaną w pociągu Ukrainką. Tłumaczy mu ona, że Polacy tak chętnie podróżują do jej ojczyzny, gdyż to jedyne miejsce w Europie, gdzie mogą poczuć się lepsi, czym leczą swoje liczne kompleksy.
Dużo ciekawsza dla problematyki środkowoeuropejskiej wydaje się jednak jego druga książka, czyli "Siódemka", która jest zapisem podróży przez rzeczywistą i fantazmatyczną przestrzeń naszego kraju. Niczym Wyspiański XXI wieku Szczerek konfrontuje nas z narodowymi upiorami, których nie chcemy oglądać, więc spychamy je w głąb nieświadomości.
Bohater powieści jeszcze na początku swojej odysei przez polskie jądro ciemności trafia na Bar Sarmacja, który jego zdaniem stanowi najczystszą emanację kultury tej ziemi: "prosta, pustaczana buda pojechana kanarkowym tynkiem-barankiem". Szczerek wbrew pozorom nie szydzi z tej eklektyczno-kiczowatej estetyki. Postawę wyższościowej, wielkomiejskiej pogardy reprezentuje hipsterska grupa "walcząca z szyldozą", narrator zaś przejawia pewnego rodzaju czułość połączoną z afirmacją i dążenie do akceptacji status quo.
Kluczowe dla Szczerka wydaje się stworzenie opowieści o tej niespójnej przestrzeni, która nadałaby jej nowy sens. Tak jak western uczynił z nudnych i do bólu banalnych pustkowi Środkowego Zachodu Ameryki krainę mityczną, tak u Szczerka Europa Środkowa staje się miejscem fascynującym, ale też zdatnym do symbolicznego zamieszkania dzięki choćby potraktowaniu chaosu architektury i estetyki przestrzeni publicznej jako dominanty naszej kultury. Od zmiany rzeczywistości ważniejsza okazuje się zmiana reguł jej postrzegania. Świetnym tego przykładem (zresztą pochodzącym od Szczerka) jest sukces "Dekalogu" Kieślowskiego we Francji. Pod koniec lat 80. studenci szkół filmowych tego kraju przyjeżdżali do Warszawy, aby podziwiać fascynującą i tajemniczą przestrzeń blokowisk. Stało się to możliwe wyłącznie dlatego, że Kieślowski pokazał im, jak można na nią patrzeć. Szczerek mierzący się z szyldami i zabudowaniami oblepiającymi drogę krajową numer 7, odbanalizowuje i na nowo oswaja to, czego już nawet często nie potrafimy dostrzec.
Nowa prowincja
Konrad Janczura, "Przemytnicy", fot. materiały prasowe
Literatura środkowoeuropejska szczególnie mocno osadzona jest w lokalności i prowincjonalności. Do tego dochodzi nieustanna pograniczność: prowincje, o których tu mowa, są małe i przenikają się w zmienny historycznie sposób. W polskiej literaturze ostatnich lat pojawił się nowy, wyraźny nurt, który przywraca peryferia literaturze, odrzucając jednocześnie mocno już zgrane tradycje romantyczne i sentymentalne. Autorzy tacy jak Konrad Janczura i Weronika Gogola pokazują polską prowincję na nowo – zachowują do niej krytyczny dystans, a jednocześnie podejmują wątki na ogół odruchowo odrzucane.
"Przemytnicy", debiutancka powieść Janczury, rozgrywa się w niewielkim Lubaczowie położonym w pobliżu ukraińskiej granicy. Młodzi mężczyźni, pozbawieni perspektyw i pomysłu na życie, zatrudniają się u lokalnego "przedsiębiorcy" parającego się przemytem alkoholu i papierosów z Ukrainy do Polski. Ich codzienność jest raczej ponura i monotonna, a Janczura nie stara się na siłę jej ubarwiać. Wskazuje jednak na olbrzymi potencjał literackiego „przemycania” elementów między różnymi światami. Używki można tu potraktować jako metaforę – prawdziwa kontrabanda ma charakter literacki. Janczura wpuszcza do lubaczowskiego świata klasyczne wątki (w miłosnej historii głównego wątku słychać nawet Szekspira), w powrotną stronę przywozi (a wręcz odzyskuje dla nas) proste, ale przejmujące historie z prowincji – opowieści o chłopakach, którzy rozpaczliwie próbują nadać swojemu życiu jakiś sens, ale jedyne, co mają pod ręką to dyskoteki-mordownie, tani alkohol bez akcyzy i gry komputerowe. Mediacja, której dokonuje Janczura, ma zbawienny wpływ dla obu światów.
Weronika Gogola, "Po trochu", fot. materiały prasowe
Z kolei "Po trochu" Gogoli to nieoczywista mozaika opowiadań o dorastaniu w latach 90. na polskiej, przygranicznej wsi (południowe Podkarpacie). W tle mamy więc transformację, która z tej perspektywy wygląda inaczej, niż w dominującej, "miejskiej" narracji. Autorka bez oporów wydobywa te elementy wiejskiej tradycji, które wydają się jej ważne, np. obrzędowość związaną ze śmiercią, odrzucając inne, szczególnie te opresyjne, np. związane z nierównościami w wychowaniu dziewczynek i chłopców. Główna bohaterka słyszy co chwilę, że czegoś jej nie wypada robić, bo jest dziewczynką – szczególnie z ust starszych kobiet, które są strażniczkami tradycyjnego modelu wychowania. Dziewczynkom ogranicza się także dostęp do sfery sacrum (czy też jej zeświecczonej wersji, czyli polityki). Narratorka Gogoli jednak nic sobie z tego nie robi, gdyż przejęła najważniejsze medium, w pełni ją upodmiotawiające – czyli literaturę. W ten sposób zyskujemy świeże, pozbawione kompleksów spojrzenie na prowincję, która jest zarówno częścią polskiej, jak i środkowo-europejskiej rzeczywistości. W obu książkach bowiem tożsamość narodowa zostaje w dużej mierze odsunięta na dalszy plan, ustępując miejsca innej, jednocześnie lokalnej i ponadnarodowej perspektywie, którą określa przede wszystkim opozycja swój/obcy. Jednak wspólnota (nazwijmy ją postchłopską), która wyłania się w jej prozie, podlega ciągłym renegocjacjom, a jej członkowie snują różne opowieści, które wchodzą w dyskusję ze sobą. Świetnym przykładem jest sposób, w jaki ukazana zostaje transformacja ustrojowa – pojawia się tu całe spektrum głosów, od bezwzględnej krytyki aż po zachwyt nowymi możliwościami konsumpcji. Co ważne, żaden z poglądów nie dominuje, za to wszystkie nieustannie się ze sobą ścierają. Dlatego też obok serialu "Dynastia" i nowych, nieznanych wcześniej smaków lodów mamy tradycyjne śpiewy towarzyszące pracom gospodarczym. Nowe elementy świata wtapiają się w zastaną rzeczywistość, tworząc, jak w kalejdoskopie, coraz to nową jakość.
Trudna pamięć
Monika Sznajderman, "Fałszerze pieprzu.
Historia rodzinna”, fot. materiały prasowe
Wątkiem chyba najbardziej rozpowszechnionym w literaturze środkowoeuropejskiej są traumatyczne doświadczenia historyczne. Wiadomo, że bolesne wydarzenia rzadko są w pełni przepracowane czy opowiedziane, i nie do końca włączone w oficjalną pamięć. Dlatego tak ważna jest literatura, która próbuje uporać się z zapoznanymi demonami przeszłości – niedawną taką próbą są "Fałszerze pieprzu" Moniki Sznajderman. Jest to autobiograficzna opowieść o przodkach, którzy mieszkali obok siebie, jednak oddzielał ich nieprzekraczalny mur obojętności. Po żydowskiej gałęzi rodziny Sznajderman zostały niemal wyłącznie wspomnienia oraz przypadkiem ocalałe artefakty – jedne i drugie autorka pieczołowicie nam prezentuje. Z kolei druga strona – ziemiański ród z Lubelszczyzny – pokazana jest jako przykład trudnej do oswojenia postawy. Chodzi o brak zainteresowania losem eksterminowanych Żydów, którzy, jak pisze Sznajderman, dzielili z nimi ojczyznę przez wiele stuleci. Ta próba zmierzenia się z bolesnym dziedzictwem wpisuje się we wspólnotę "skrwawionych ziem", jak naszą część Europy nazywał Timothy Snyder.
Wspólnota rozbitego mitu
Wróćmy do Jergovicia i pytania o to, co to znaczy, że Andrzej Stasiuk jest pisarzem jego świata. Co ciekawe, środkowoeuropejska tożsamość patrona tej literatury jest wynikiem świadomego wyboru (podobnie jak "przeprowadzka na Wschód", która zapewne rozpoczęła się wraz z książką o znaczącym tytule… "Wschód" z 2014 roku). Ten świat Stasiuk chyba najlepiej opisał w powieści "Taksim". Mamy tam do czynienia z przestrzenią pozbawioną granic, w której płynnie zmieniają się języki i państwa, granice właściwie nie istnieją, a nazwy własne, niczym u Prousta, służą niemal wyłącznie pobudzaniu wyobraźni. To kraina, w której bohaterowie czują się u dobrze, bo rozpoznają swojskie dźwięki, smaki i zapachy. Tylko drobne różnice, takie jak inny kolor banknotów, dodatkowa belka na krzyżu czy rodzaj alkoholu, który odruchowo zamawia się w karczmie, pozwalają poczuć, że jest się w drodze. Pojawiające się wrażenie obcości jest subtelne, niemalże nieodczuwalne. Jesteśmy u obcych, choć nie ruszamy się z domu. Podobne doświadczenie relacjonuje Szczerek jako narrator "Międzymorza".
Gdy dopytałem Jergovicia, na czym polega wspólnota jego i Stasiukowego świata, odparł, że chodzi o krainę zbudowaną na micie przechowanym w literaturze, opowieściach i symbolach. Ten mit, o genezie prawdopodobnie austro-węgierskiej, dziś już oderwał się od źródła. Inny mieszkaniec tego świata, Bruno Schulz, powiedziałby, że roztrzaskał się i zostały nam po nim wyłącznie fragmenty. Nie ma w tym jednak żadnej melancholii ani nostalgii – wręcz przeciwnie. Mit Europy Środkowej, który utracił swoje silne fizyczne oraz metafizyczne umocowanie pochodzące z XIX-wiecznych snów o potędze, czyli austro-węgierskiego marzenia o wielonarodowym i jednocześnie uniwersalnym imperium, staje się dużo ciekawszy, ale i przyjaźniejszy. Przede wszystkim dlatego, że daje się na nowo formułować, tworząc podstawę pod nowe działania, dla których literatura będzie tylko (albo aż) punktem wyjścia. Najlepszym tego przykładem są dzieła wymienionych tu autorów, starających się widzieć Polskę w siatce relacji z sąsiadami. Wejście w tę przestrzeń to szansa na spojrzenie na samych siebie z boku. Jak bohaterowie "Taksima" albo podróżujący po "Międzymorzu" – możemy zataczać coraz szersze kręgi, coraz bardziej zanurzać się w obcym świecie, mając cały czas przypiętą linę bezpieczeństwa. To wreszcie rezerwuar wątków, pomysłów i doświadczeń, które są nam przecież bliskie, choć często wolimy udawać, że jest odwrotnie.
Ján Púček, wybitny pisarz środkowoeuropejski pochodzenia słowackiego, na pytanie o sensowność dziwnego projektu Europy Środkowej, odpowiedział, że dzięki niemu możemy poczuć się w mniej samotni w naszych małych, trawionych melancholią ojczyznach. Nawet jeśli mielibyśmy zyskać tylko tyle, to i tak dużo.
Kamil Kukla urodził się w 1989 roku. Ukończył Ogólnokształcącą Szkołę Sztuk Pięknych im. Artura Grottgera w Tarnowie. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie na Wydziale Grafiki w pracowni prof. Stanisława Tabisza. Dyplom obronił w 2013 roku w Pracowni Wklęsłodruku prof. Henryka Ożóga, aneks w Pracowni Filmu Animowanego prof. Jerzego Kuci. Obecnie pracuje jako wykładowca podstawy grafiki warsztatowej w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Tarnowie.
Jadwiga Grabowska, 1975, fot. Lucjan Fogiel / Forum
Projektantka mody, pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej, współtwórczyni sukcesu przedsiębiorstwa. Jadwiga Grabowska urodziła się w Warszawie w 1898 r., zmarła tamże w 1988 r. Modą interesowała się zawsze, zawodowo zajęła się nią z konieczności.
W ostatnim udzielonym wywiadzie, który ukazał się w styczniu 1989 roku, już po jej śmierci, Grabowska mówiła Elzbiecie Stępkowskiej dla "Kuriera Polskiego":
Nigdy nie myślałam, że będę musiała zarobkować. Stało się inaczej – po wojnie zostałam bez środków do życia, a musiałam utrzymać siebie i swoich rodziców. Skończyłam dziennikarstwo, ale dziennikarz musiał wtedy przestrzegać pewnej linii politycznej. Ja nie miałam żadnych przekonań politycznych. Zastanawiałam się natomiast, jak sprzedać moje umiejętności. Znałam pięć języków, dzięki mojej mamie, która zawsze była bardzo elegancka, już od dziecka wpajała mi i mojej siostrze estetykę ubioru. Warszawa po wojnie była bardzo zniszczona, a kobiety zaniedbane. Ktoś powinien był o nich pomyśleć. Właśnie dlatego wybrałam pracę projektantki mody.
Przed wojną zapowiadała się na dziedziczkę. Urodziła się w zamożnej rodzinie Seydenbeutelów. Matka Paulina Eber była siostrą Edwarda Ebera, ważnego przedwojennego architekta, projektanta luksusowych kamienic czynszowych, nieistniejącego już dziś kina Napoleon przy placu Trzech Krzyży czy budynku, w którym mieściła się słynna restauracja Adria. Nad nim pracował zresztą wspólnie z Edwardem Seydenbeutelem (lepiej znanym jako Sułkowski), bratem Jadwigi, który specjalizował się w projektowaniu wnętrz. Ojciec Jadwigi, Stanisław, był zamożnym przedsiębiorcą budowlanym. Mieszkali przy Marszałkowskiej 63 w należącej do rodziny kamienicy Pod Syrenami. Mała Jadwiga w sąsiedztwie sypialni miała – jak wspominała w jednym z wywiadów – "specjalny pokój szafowy z czterema wielkimi pomieszczeniami na garderobę o pojemności doskonałej". Kiedy dorosła pracowała jako tłumaczka (m.in. Galsworthy’ego), pisywała artykuły do "Kobiety w Świecie i w Domu", dodatku do "Bluszczu". Bywała w Paryżu. W rozmowie z "Życiem Warszawy" w 1978 roku wspominała:
W 1924 roku trochę dłużej przebywałam w Paryżu i skończyłam tam wówczas kursy projektowania, ale bez zamiaru podejmowania pracy w tym zawodzie.
[Embed]
W Paryżu spotkała Coco Chanel i pozostała pod jej wrażeniem na resztę życia. Opowiadała o tym dziennikarce śląskiej "Panoramy" w 1984 roku:
Jedyną rewolucjonistką w modzie naszego stulecia była Coco Chanel. Spotykałyśmy się wielokrotnie, podziwiałam jej talent i wyobraźnię, a przede wszystkim odwagę w proponowaniu zupełnie nowych rozwiązań, które przecież do dziś się nie zestarzały.
W latach 20. wylansowany przez nią typ kobiety w garsonce, wyswobodzonej z gorsetu, był prawdziwą rewelacją, ale i szokiem. Kiedy pierwszy raz pokazałam się mamie w chanelowskim kostiumie i po męsku ściętymi włosami była przerażona! Wówczas to była naprawdę moda przyszłości.
Jadwiga Grabowska, dyrektor Mody Polskiej w roku 1965, fot. Cezary Langda
Jednak przyszła wojna. Seydenbeutelowie trafiają do getta, w 1942 roku przedostają się na stronę aryjską. Jako Apolonia i Stanisław Starzyńscy osiedlają się przy ulicy Walecznych. Jadwiga z mężem Tadeuszem Grabowskim prawdopodobnie (z wojny zachowały się jedynie strzępy opowieści) cały czas mieszkają przy Dąbrówki.
W 1945 roku Jadwiga Grabowska zakłada butik Feniks. W "Panoramie" mówiła:
Warszawa była zburzona i wszystko było wtedy pierwsze. I wszystko trzeba było odbudować. I ja postanowiłam [polskiej kobiecie] pomóc odzyskać tę pozycję, którą niegdyś miała – a Polki miały zawsze opinię dobrze ubranych, pełnych wdzięku. Uważałam, że niezwykle ważne dla psychicznego odrodzenia się jest wyrobienie przekonania, że mimo tych wszystkich okropieństw, które się stały, i tego, co nadal było tak trudne, trzeba żyć normalnie, pełnią życia, na którą składa się także ubiór i uroda. Na Marszałkowskiej, wtedy jeszcze parterowej, tuż przy skrzyżowaniu z Koszykową otwarłam więc sklepik. Dzisiaj nazywałoby się to butikiem. Z początku nie miałam w nim prawie nic – trochę własnych sukien. Ale szybko ludzie zaczęli przynosić rzeczy przysyłane w paczkach z zagranicy, wyciągane z szaf zapasy materiałów, jakieś guziki, apaszki, szaliki, torebki, co kto miał. Było więc w czym wybierać. A mnie przyjemność sprawiało doradzanie. Wkrótce okazało się, że jest duże zapotrzebowanie nie tylko na gotową odzież. Klientki zaczęły dopytywać się o możliwość uszycia czegoś na miarę, o przeróbki. Otworzyłam więc i punkt usługowy, a zatrudniłam w nim najlepsze krawcowe, jakie znałam sprzed wojny i do jakich udało mi się dotrzeć. Nazwałam ten zakład Feniks, jako że odrodził się w tej biednej, spopielałej, wypalonej Warszawie.
W Feniksie dużym powodzeniem cieszą się skórzane pochewki na papierosy z napisem WARSAW LIVES AGAIN. W ogóle cieszy się powodzeniem, więc w 1947 r. pada ofiarą tzw. bitwy o handel, czyli odbierania własności prywatnym przedsiębiorcom. Jadwiga Grabowska traci sklep, ale dostaje pracę – zostaje kierowniczką artystyczną Mody Damskiej – poprzedniczki Cepelii. Już w Cepelii organizuje pokazy mody i projektuje kolekcję na Międzynarodowe Targi w Lipsku. Odnosi tam sukces, kieruje potem Biurem Pokazów Mody, z czasem (1957 r.) nazwanych EWA (od: "eleganckie, wytworne, atrakcyjne") i przekształconych w elegancki sklep. W 1958 roku EWA zostaje połączona z przedsiębiorstwem Gallux-Hurt i tak powstaje Moda Polska. Jadwiga Grabowska zostaje dyrektor artystyczną przedsiębiorstwa.
[Embed]
Moda Polska to potęga. Robi tak zwane kolekcje wiodące, czyli korzystając z paryskich inspiracji, projektuje fasony modne w danym sezonie. W założeniu po to, by zakłady przemysłowe mogły korzystać z dobrych wzorów. W istocie po to, by Polska Ludowa miała się czym chwalić. Kolekcje Mody Polskiej uświetniają Dni Polskie w Paryżu, otwarcie połączenia lotniczego Warszawa–Kair, jeżdżą na tournée po Związku Radzieckim i kongresy RWPG, występują w polskich ambasadach podczas wizyt oficjeli. Na dorocznych targach w Lipsku są największą atrakcją. A Jadwiga Grabowska staje się postacią. Teresa Kuczyńska w magazynie "Ty i Ja" pisała w sierpniu 1968 roku:
To jest postać, która stała się legendą. Ma tyleż przyjaciół, co wrogów. (…) Kobieta o niepospolitej energii, żywiołowości, która musi przygaszać wszystko w najbliższym otoczeniu. Pamiętam któryś kolejny powrót z lustracji kolekcji paryskich: w ciągu pięciu dni dokonała przeglądu kilkunastu kolekcji, zorientowała się, co jest z nowości galanteryjnych, tkaninowych w wiodących butikach, zakupiła parę patronów Diora i innych i na koniec tkaniny i dodatku dla Mody Polskiej. Wszystko to uczyniwszy (na każdą rzecz muszą być skrupulatne rachunki zatwierdzone przez ambasadę w Paryżu) wsiadła w samolot i wylądowała na Okęciu – pełna energii. Jeszcze z Paryża wysłała depeszę do męża, żeby oczekiwał ją na Okęciu w wieczorowym stroju i z kwiatami, bo zaraz z lotniska pojadą do przyjaciół na imieniny; oczywiście wszystko odbyło się planowo.
Grabowska, poza tym, że co sezon jeździ do Paryża, tworzy w Modzie Polskiej zespół projektantów (są w nim m.in. Kalina Paroll, Irena Biegańska, Magda Ignar, Jerzy Antkowiak) i modelek (w pokazach Mody Polskiej chodzą m.in. Małgorzata Wróblewska-Blikle, Małgorzata Krzeszowska, Teresa Tuszyńska, Ewa Fichner, Elżbieta Grabacz, Beata Opoczyńska). A przede wszystkim działając w sercu systemu, Moda Polska podlega wszak ministerstwu, tworzy instytucję, która niby system promuje, ale jednocześnie jest wentylem, jeśli nie wolności, to przynajmniej światowych tendencji. Zmusza urzędników (podobno, gdy już nie ma innego wyjścia, rzuca popielniczką) do tego, by dawali jej pieniądze na wyjazdy do Paryża, na kupowanie tam materiałów i na pokazy z rozmachem.
Pokazy Mody Polskiej są wydarzeniem – odbywają się w Pałacu Kultury, Pałacu Prymasowskim, słowem – prestiżowych wówczas miejscach i o zaproszenia ubiegają się najważniejsi. Bo to jedyna okazja, by zobaczyć, jak ubiera się świat – kolekcje Mody Polskiej może nie kopiują, ale przynajmniej interpretują trendy z Paryża. Te wiodące kolekcje nie wchodzą zresztą potem do sprzedaży, mają służyć jedynie za wzór.
Pokaz projektów domu mody "Moda Polska" w zajezdni tramwajowej, 1961, Warszawa, fot. Andrzej Wiernicki / Forum
Grabowska, choć podziwia głównie Chanel i młodzieżowa moda lat 60. niespecjalnie jest w jej guście, zgadza się, by promować nowoczesność. Zachwyca się Pierrem Cardinem i Andree Courrèges’em, choć podobno – tu zdania współpracowników są podzielone – nie znosi Yves’a Saint Laurenta i jego garniturów dla kobiet. W lecie 1966 roku spędza kilka tygodni w Londynie, wraca pod wrażeniem młodzieżowej mody. W "Ty i Ja" mówi:
Cudzoziemiec odkrywa ze zdumieniem nową Anglię, Anglię, która ma naście lat i cieszy się niebywałą swobodą. Młodzi robią, co chcą, wszystko im wolno. Chłopcy w lokach, w żabotach, przypudrowani, dziewczęta w mini-jupes, bez makijażu. To piękne widowisko.
Podziwia Mary Quant – projektantkę, która wymyśliła mini, zanim projektanci haute couture zaczęli lansować ją na wybiegach.
To nie jest rewolucja przeciw tradycjom, a tylko zerwanie z przesądami. Tradycja establishmentu pozostaje nienaruszona. Przesądem jest, że suknia musi mieć fason, nie, nie musi, może to być koszulka, przesądem jest pogarda dla sztucznego tworzywa, że to coś gorszego od skóry, bawełny. Podnoszą plastyk do równorzędnej wartości, podoba im się biżuteria z plastyku, instynktownie odrzucają tandetę, bo tandetą jest sztuczna biżuteria, skoro udaje coś, czym nie jest. To bardzo charakterystyczne. Przeciw fałszowi.
Kolekcje Mody Polskiej z połowy lat 60. wyglądają jak prosto z Paryża.
Po pokazie w listopadzie 1966 roku, który proponuje trendy na wiosnę i lato 1967, zostaje odesłana na emeryturę. Zastępuje ją Halina Kłobukowska.
W późniejszych latach współpracuje m.in. z Corą, Modnym Strojem, Ambasadorem, ale już bez takiego przejęcia, które miała dla Mody Polskiej. Ciągle obserwuje modę i od czasu do czasu udziela wywiadów. Narzeka w nich zazwyczaj, że od czasu Coco Chanel i, chwilę wcześniej, wynalezienia zamka błyskawicznego, w modzie nie dzieje się nic nowego. W 1984 roku dziennikarce "Gazety Krakowskiej" pokazuje jedną z fraszek, które pod koniec życia namiętnie pisuje:
W latach 20-tych Chanel odrzuciła krynoliny
I zrobiła la garson – chłopczycę z dziewczyny
Chłopczyca ta nosiła garsonki doskonałe
Których modele do dzisiaj przetrwały
Ale dziś już jest zmieniona epoka
I teraz się czeka
Aby z tej chłopczycy zrobić
Po prostu człowieka – l’home
Jak to będzie ładnie, kiedy nasze dziewczynki
Zamiast garsonek ubiorą lehominki
A jak te lehominki będą wyglądać wtedy się dowiecie
Kiedy się znajdzie prawdziwy projektant mody na świecie.
Dziś, kiedy w modzie agender jest jednym z najważniejszych trendów, można spokojnie uznać, że Jadwiga Grabowska wyprzedzała swoją epokę. Przynajmniej myślą. Na czyny nie pozwalał czas.
W 2015 roku, nakładem wydawnictwa W.A.B. ukazała się biograficzna książka o Jadwidze Grabowskiej: "Caryca polskiej mody, święci i grzesznicy” autorstwa Marty Sztokfisz.
Autorka: Aleksandra Boćkowska, listopad 2017
Projektantka mody, pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej.
Joanna Podolska, fot. M. Starowieyska / Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Laureatką trzeciej edycji konkursu została Joanna Podolska, działająca na rzecz zachowania pamięci o historii łódzkiej społeczności żydowskiej, dyrektorka Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Wyróżnienia otrzymali: Dariusz Paczkowski z Żywca i Ireneusz Socha z Dębicy. Nagroda Specjalna została przyznana Stowarzyszeniu "Dzieci Holocaustu" w Polsce.
Laureatką tegorocznej Nagrody POLIN została Joanna Podolska, dyrektorka łódzkiego Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Dzięki jej pracy żydowska Łódź nie jest wspomnieniem o minionym przemysłowym mieście, ale staje się tętniącym życiem elementem teraźniejszości. Kierując Centrum Dialogu im. Marka Edelmana Joanna Podolska przyczynia się do popularyzacji wiedzy o łódzkiej społeczności żydowskiej wśród wszystkich grup społecznych i wiekowych. Wspólnie z zespołem centrum organizuje wiele wydarzeń kulturalnych, popularyzatorskich i edukacyjnych, a także wspiera działalność wydawniczą dotyczącej łódzkich Żydów i łódzkiego getta. Zwyciężczyni otrzymała statuetkę – rzeźbę autorstwa Barbary Falender oraz nagrodę finansową w wysokości 10 tysięcy złotych.
Wręczenie nagrody Joannie Podolskiej, fot. M. Starowieyska / Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Kapituła konkursu postanowiła także przyznać wyróżnienia dwóm osobom spośród sześciu nominowanych. Obaj wyróżnieni otrzymali nagrody pieniężne o wartości 5 tysięcy złotych.
Wyróżnienie otrzymał Dariusz Paczkowski, grafficiarz, działacz społeczny i animator kultury. Od 1987 roku nieprzerwanie zwraca uwagę na problem antysemityzmu, ksenofobii, faszyzacji sfery publicznej, dyskryminacji ze względu na płeć czy łamanie praw człowieka. Posługuje się przy tym różnorodnymi formami: szablonami odbijanymi na ścianach budynków, muralami, happeningami, warsztatami i innymi działaniami edukacyjno-interwencyjnymi. Jest autorem muralu przedstawiającego Marka Edelmana, który znajduje się na warszawskim Muranowie.
Drugim wyróżnionym został Ireneusz Socha, który od blisko 40 lat działa na rzecz ocalenia śladów kultury i obecności Żydów w Dębicy. Żydowskie pamiątki w tej miejscowości – w tym cmentarz żydowski i teren getta – ocalały lub zostały uporządkowane właśnie dzięki jego inicjatywie i współdziałaniu. W latach 80. założył zespół muzyczny Kirkut-Koncept, którego nagrania zostały ponownie wydane w 2015 roku przez Requiem Records. Socha prowadzi oficynę Dembitzer Music; przetłumaczył i opracował ''Księgę Dębicy'' zawierającą wspomnienia przedwojennych mieszkańców Dębicy.
Nagrodę Specjalną POLIN 2017 otrzymało Stowarzyszenie ''Dzieci Holocaustu'' w Polsce. Skupia ono osoby ocalone z Zagłady, które ze względu na żydowskie pochodzenie przebywały w gettach, obozach koncentracyjnych, obozach zagłady lub zmuszone były do ukrywania swojej tożsamości, przy czym w dniu rozpoczęcia II wojny światowej miały nie więcej niż 13 lat lub urodziły się w czasie wojny. Celem organizacji jest budowanie wspólnoty osób ocalonych z Holocaustu, udzielanie wsparcia, zachowanie pamięci o doświadczeniu Holocaustu, zachowanie pamięci o życiu społeczności żydowskiej w przedwojennej Polsce.
Wśród blisko 80 nominowanych kandydatów w finale konkursu znalazło się sześć osób. Oprócz nagrodzonych, podczas wtorkowej gali nominacje odebrali także: Urszula Antosz-Rekucka, katechetka, która w Mszanie Dolnej od lat dba o pamięć o dawnych żydowskich mieszkańcach; Aleksandra Bura, polonistka, która od 20 lat swoimi wartościowymi działaniami aktywnie przywraca i chroni pamięć o historii polskich Żydów, w szczególności dawnych mieszkańców Żywca i okolic oraz Jolanta Krawczykiewicz, dyrektorka Słupskiego Ośrodka Kultury i inicjatorka Dni Kultury Żydowskiej oraz upamiętniania miejsc związanych z przedwojennymi żydowskimi mieszkańcami Słupska.
Za pomocą Nagrody POLIN chcemy wyrazić naszą wdzięczność i uznanie dla osób i organizacji, które w całej Polsce działają na rzecz zachowania dziedzictwa polskich Żydów. To dzięki nim pamięć o historii polskich Żydów odradza się, i to ich praca buduje wzajemne zrozumienie i szacunek między Polakami a Żydami. To dla nas zaszczyt, że możemy choćby w ten sposób pokazać jak ważne i potrzebne jest to, co robią – powiedział podczas gali Dariusz Stola, dyrektor Muzeum POLIN.
O wyniku konkursu Nagroda POLIN 2017 zadecydowała kapituła, której przewodniczy Marian Turski, Przewodniczący Rady Muzeum POLIN. W skład kapituły wchodzą ponadto: Dariusz Stola, Dyrektor Muzeum POLIN, Grażyna Pawlak, Dyrektor Fundacji im. Profesora Mojżesza Schorra, Paula Sawicka, Przewodnicząca Rady Programowej Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita” oraz Piotr Wiślicki, Przewodniczący Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce, a także laureaci Nagrody POLIN z 2015 oraz 2016 roku.
Nagroda POLIN jest przyznawana przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN osobom, organizacjom lub instytucjom aktywnie działającym na rzecz ochrony pamięci o historii polskich Żydów. Nagrody finansowe zostały ufundowane przez Tomka Ulatowskiego i Ygala Ozechova, Znamienitych Darczyńców Muzeum POLIN. Organizacja Gali Nagrody POLIN możliwa była dzięki wsparciu Jankielevitsch Foundation. Uroczystość uświetnił koncert Kayah i Marcina Wyrostka.
Jerzy Antkowiak związany był z Modą Polską przez cały okres swojej kariery.
Jerzy Antkowiak was affiliated with "Polish Fashion" for all the years he was professionally active. It was "always a bit more expensive, and always displeasing to someone.