

Nowe media to ciągle jeszcze młoda dyscyplina artystyczna, ale już posiadająca kanon dzieł łączących naukę i sztukę, które są ważne, zainspirowały innych i przyczyniły się do rozwoju dziedziny. Wiemy, że kanony się zmieniają, ale postanowiliśmy przyjrzeć się cybernetycznej klasyce końca drugiej dekady XXI wieku. Oto przykłady dzieł sztuki robotycznej, sieciowej, interaktywnej i inżynierskiej stworzone przez Polaków.
"Senster" to nie tylko pierwsza rzeźba robotyczna na świecie sterowana przez komputer, ale także pierwszy robot reagujący na emocje. Jego autorem jest polski uchodźca Edward Ihnatowicz (1926–1988), który w czasie II wojny światowej zamieszkał w Wielkiej Brytanii. Pod koniec lat 60. we współpracy z firmą Philips stworzył gigantycznego i wrażliwego potwora ze stali – o trzech nogach i długiej "dinozaurzej" szyi – którego nazwa pochodziła od angielskich słów sensitive i monster. Dzięki zainstalowanym mikrofonom i radarom cybernetyczne zwierzę reagowało na dźwięk, ruch i emocje otoczenia – podążając za łagodnymi i spokojnymi, a na gwałtowne ruchy lub wysokie dźwięki odpowiadając wycofaniem: robot podnosił się pionowo do góry i zastygał. W połowie lat 70. "Senstera" zdemontowano, a jego szkielet ustawiono przed siedzibą jednej z firm w Holandii. W 2017 roku Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie z tamtejszą Akademią Sztuk Pięknych postanowiły sprowadzić do Polski i odrestaurować to najważniejsze dzieło Ihnatowicza, które stworzyło podwaliny nowego gatunku – sztuki robotycznej. W ciągu roku rzeźba ma stanąć na terenie kampusu AGH.
Krzysztof Wodiczko (ur. 1943) to artysta-projektant działający na styku sztuki i inżynierii, który w swojej twórczości komentuje sprawy społeczne, polityczne i gospodarcze. Jednym z jego najbardziej znanych dzieł jest "Pojazd" skonstruowany w czasach powszechnej PRL-owskiej propagandy. Ta kilkumetrowa platforma na czterech kołach wprawiana jest w ruch, ale tylko do przodu, podczas gdy jej kierowca-użytkownik chodzi w jedną i drugą stronę. Dodatkowo by pojazd poruszył się np. o dziesięć metrów, stojąc na platformie trzeba pokonać dwadzieścia metrów. »Niezależnie od kierunku ruchu pieszego, niczym gospodarka w języku propagandy, "Pojazd" mógł się poruszać jedynie w "słusznym" kierunku, czyli "do przodu"« – pisze Karol Sienkiewicz na culture.pl. Praca znajduje się w kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi.
Jeszcze zanim uruchomiono program Google Earth, czołowy twórca sztuki interaktywnej na świecie Mirosław Rogala (ur. 1954) stworzył pracę, dzięki której mogliśmy przenieść się w dowolne miejsce w Chicago lub na Jamajce. Jego "Lovers Leap" to instalacja składająca się z dwóch ustawionych naprzeciw siebie ekranów, pomiędzy którymi widz porusza się, zastyga, skacze lub macha rękami, przybliżając się i oddalając w zatłoczonym i zabudowanym miejskim krajobrazie i jamajskiej przyrodzie. Rogala, który po studiach na krakowskiej ASP wyemigrował do USA, zasłynął wcześniej jako twórca pierwszej interaktywnej instalacji dźwiękowej "eGarden" w przestrzeni miasta Chicago. "Lovers Leap" (istniejące także w wersji CD-ROMu) powstało w czasie jego rezydencji w ZKM w Karlsruhe w Niemczech we współpracy z Ludgerem Hovestadtem i Fordem Oxaalem. Inspiracją było miejsce na trasie z Chicago na Jamajkę – nazywane w języku angielskim Lovers Leap, którego warunki przyciągają nieszczęśliwie zakochanych samobójców. W dziele Rogali również jest taki spot: most nad rzeką Chicago, z którego – wirtualnie – możemy skoczyć.
Źródła: "Klasyczne dzieła sztuki nowych mediów" pod red. Piotra Zawojskiego, senster.com, agh.edu.pl, globalmix.studiomch.art.pl, culture.pl
Autorka: Agnieszka Sural, 24.10.2017
Zmyślona legenda o Napoleonie, zakład karny powstały w miejscu klasztoru Cystersów i drewniany niedźwiedź, którego nie sposób podnieść. Fotograf Tymon Markowski z podróży wzdłuż rzeki Brdy przywiózł prawdziwe morze absurdu.
Tymon Markowski to fotoreporter pracujący w Bydgoszczy. Przed przystąpieniem do pracy nad książką przygotował listę 60 rzeczy wartych uwagi. Później, przez ponad rok kursował między Bydgoszczą-miastem i Bydgoszczą-wsią, bo za oś swojej historii wybrał rzekę, która łączy oba miejsca. W tej mniejszej Bydgoszczy stoi tylko jeden dom – państwa Felskich. Autor w wywiadach przyznaje, że lokalny absurd go urzeka. Gdy znajduję coś dziwnego, to się rozpromieniam – mówi. Sprawdźcie kilka historii, które sfotografował i opisał w swojej książce.
W internecie można natknąć się na legendę o tym, że w 1810 roku w małej miejscowości Drzewicz przez Brdę przeprawiał się ze swoimi wojskami Napoleon Bonaparte. Ciekawski turysta znajdzie nawet kamienną tablicę w miejscu, gdzie francuski cesarz miał odpoczywać pod lipą. Piotr Lenart w swoim przebraniu często bierze udział w rekonstrukcjach historycznych. Jego przyjazd na pole namiotowe w Drzewiczu wzbudził zainteresowanie odpoczywających tam turystów. Jedną z nich była Aleksandra Siatecka, która wyznała w sekrecie, iż legendę o Napoleonie wymyśliła właśnie ona wraz ze swoimi znajomymi. Na imprezie. Pod wpływem alkoholu. Nie przewidziała, że ten kawał wymknie się spod kontroli i zobaczą przyjeżdżające do nich autokary z francuskimi turystami.
Wieżyczka czołgu Rudy 102 wystaje z ziemi przy bydgoskiej śluzie Okole. To fikcyjna nazwa pojazdu, którym walczyli bohaterowie popularnego polskiego serialu "Czterej pancerni i pies". W 1969 roku ekipa filmowa przyjechała w to miejsce, by nakręcić dwa odcinki serialu. Śluzowy Wacław Kowalski pomagał wtedy w przygotowaniu zaplecza technicznego na obiekcie. Był najlepszym śluzowym w mieście – wygrywał ten tytuł 20. razy z rzędu. Od 18 lat jest już na emeryturze, a opiekę nad śluzą przejęła po nim jego żona.
Zakład stolarski w Rytlu wytwarza na zamówienie meble i rzeźby ogrodowe. Uwagę klientów przyciąga stojący przed domem ogromny drewniany niedźwiedź. Waldek i Rafał trzymają prześcieradło – prowizoryczne tło potrzebne do sfotografowania rzeźby. Jest ona tak ciężka, że nie udźwignie jej nawet czterech mężczyzn. Janusz Hilbrecht wykonał niedźwiedzia w 2015 roku. Jest rzeźbiarzem z zamiłowania, choć wypadek uniemożliwił mu rozwijanie tej pasji. Podczas pracy z frezarką stracił kilka palców u ręki – nie jest już w stanie precyzyjnie wykonywać detali. Rzeźbiarstwo artystyczne ustąpiło produkcji mebli.
Zakład Karny w Koronowie powstał w 1819 roku na terenie klasztoru zakonu Cystersów. Może pomieścić około 900 osadzonych. Z jednej strony zakład graniczy z kościołem, przez który 80 lat temu podkopem uciekło 12 więźniów. Z drugiej strony przepływa rzeka Brda. Z powodu zwężenia koryta – co tłumaczono względami bezpieczeństwa – zalewa ona pomieszczenia piwniczne zakładu. Osadzeni kilka razy w roku podejmują działania na rzecz lokalnych społeczności – jednym z zadań jest sprzątanie koryta rzeki.
Włodzimierz Niewiadomski prowadzi szkolenia survivalowe od około 30 lat. Wcześniej sam biegał po lesie i pasjonował się sztuką przetrwania. Las to jego pasja – potra wyczuć w nim zmiany na podstawie obserwacji przyrody. Jednym z punktów jego szkoleń jest przejście przez bagna w miejscowości Zamrzenica. Uważa, że ludzie niepotrzebnie boją się bagien, a to ćwiczenie ma przezwyciężyć ich strach. Bagno jest dobre dla zdrowia – zapewnia i przywołuje na potwierdzenie historię o tym, jak kiedyś przypadkowo odciął sobie końcówkę palca. Ku zaskoczeniu lekarzy, od kiedy zaczął chodzić po bagnach, palec odrósł.
Raz do roku ochotnicy spotykają się na zaporze Mylof, by wziąć udział w Zimowym Spływie Kajakowym Energetyków po Brdzie. W 2016 roku odbyła się jubileuszowa, 50. edycja. Pierwsza, w której nie odnotowano żadnej wywrotki. W ciągu trzech dni uczestnicy przepłynęli ponad 50 km. Wojciech Szała jest pilotem końcowym – płynie dziewiąty raz. Brda to jego ulubiona z rzek, a pływa po nich już od ponad 20 lat. Ostatnimi czasy ponad zorganizowane spływy przedkłada samotne wyprawy, które pozwalają mu się wyciszyć i zrelaksować.
Marsz Kapeluszowy to coroczne wydarzenie, w którym udział biorą bydgoscy seniorzy z uniwersytetów trzeciego wieku. W barwnym korowodzie przeszli ulicami miasta nad rzekę. Elżbieta Rucińska jest już drugi raz na takiej imprezie. Razem z innymi seniorami przygotowywała swój kapelusz ponad dwa miesiące podczas cotygodniowych spotkań w Centrum Trzeciego Wieku im. Sue Ryder. Najwięcej pracy musiała włożyć w solidne zapięcie, by kapelusz utrzymał się na głowie przez całą imprezę. Na poprzednim marszu nosiła na głowie kolorowego pająka.
Markowski kontynuuje tradycję Martina Parra i Martina Kollara, fotografów budujących swoje historie z absurdów codzienności, rzeczy zauważonych na marginesie głównego spektaklu, poza centrum. Jego opowiadanie to też takie niby-nic, które o współczesności mówi bardzo dużo. Fotograf używa rzeczy rzadko spotykanej w polskiej fotografii – humoru. Na tle projektów analitycznych, sentymentalnych i salonowych, subtelne żarty Markowskiego odprężają jak spacer nad Brdą.
O ile Parr jest krytyczny, a Kollar zdystansowany, to Markowski swoich bohaterów lubi i nawiązuje z nimi relację. Jeśli wziąć pod uwagę polskie książki fotograficzne zbliżone tematycznie, to Adam Lach w "Nibylandzie" Wrześnię nadmiernie stylizuje, a Patryk Karbowski w "Halfway" patrzy na Włocławek dosyć z wysoka, nie ma tylu bohaterów co "Flow".
Prace Markowskiego mają charakter afirmacyjny. Czuć w nich to, o czym autor mówi w wywiadach – on tę Polskę lubi. Nawet jeśli na tych peryferiach trafia na egzotycznie wyglądające Babilon i Arizonę, to sednem jego historii pozostaje człowiek, a nie anegdota.
Założenia jego projektu są przejrzyste, a on sam opowiada prosto, w czym pewnie jest też częściowa zasługa odpowiedzialnej za fotoedycję Joanny Kinowskiej. Żałuję jedynie, że nie mogłem zobaczyć wspomnianych we wstępie państwa Felskich stojących przed ich domem-wyspą. Na samym środku tego morza absurdu.
Michał Dąbrowski, październik 2017
Zdjęcia i tekst: Tymon Markowski
Fotoedycja: Joanna Kinowska
Projekt: Katarzyna Kubicka
Tłumaczenie: Michał Paweł Markowski
Książka wydana w języku polskim i angielskim
Nakład: 400 sztuk
[Embed][Embed][Embed]
W "Ach śpij kochanie" Lang próbuje łączyć czarny kryminał z romansem i psychologicznym dramatem, ale jego filmowi brakuje napięcia, mroku i aury tajemniczości.
Był postrachem powojennego Krakowa. Udowodniono mu sześć morderstw i dwa usiłowania zabójstwa, ale jego ofiar najprawdopodobniej było o wiele więcej. Władysław Mazurkiewicz, powieszony w styczniu 1957 roku, jeszcze za życia był bohaterem znakomitych reportaży Krzysztofa Kąkolewskiego, a wiele lat po śmierci stał się bohaterem książki "Elegancki morderca" Cezarego Łazarewicza. Niestety, zrealizowany dwa lata po premierze tego reportażu film Krzysztofa Langa nie powtórzy jego sukcesu. Brakuje mu bowiem narracyjnej swady i przemyślanej konstrukcji, ale przede wszystkim… bohatera.
W "Ach śpij kochanie" Krzysztof Lang nie potrafi się zdecydować, czy bardziej interesuje go historia seryjnego mordercy (Andrzej Chyra), czy też ścigającego go młodego milicjanta (Tomasz Schuchardt). Zatrzymuje się więc dokładnie pośrodku, tworząc w ten sposób dziwaczną filmową hybrydę. Lang i scenarzysta, Andrzej Gołda chcieli stworzyć film, w którym – jak Michael Mann w "Gorączce"– opowiedzieliby o ludziach stojących po dwóch stronach barykady, a jednocześnie bardzo do siebie podobnych.
Problem w tym, że to, co u Manna działa mimo upływu przeszło dwóch dekad, w "Ach śpij kochanie" nie działa nawet krótką chwilę. Polscy twórcy nie znajdują bowiem klucza, dzięki któremu historia o seryjnym mordercy i rodzeniu się zła zrosłaby się z opowieścią o zdeprawowanym świecie powojennego Krakowa i "brudnych glinach" w szeregach ubecji. W efekcie historia Mazurkiewicza staje się tylko preludium do właściwej opowieści o milicjancie, co się nie kłania PRL-owskim notablom i za wszelką cenę dąży do odkrycia prawdy.
"Ach śpij kochanie" z portretu seryjnego zabójcy zmienia się wówczas w kryminalną pocztówkę z przeszłości, na której znajduje się miejsce dla skorumpowanych sędziów i umoczonych śledczych kryjących działania Mazurkiewicza oraz kilku efektownych femme fatale.
Ożywiając na ekranie ten noirowy landszafcik, autorzy filmu zapominają o naszkicowaniu wyrazistych portretów głównych bohaterów. Mazurkiewicza już w pierwszej scenie poznajemy jako niezbyt profesjonalnego mordercę, który niemalże partaczy swą zabójczą misję, a później niewiele się zmienia, bo bohater Chyry nie jest ani przerażający, ani sympatyczny, ani nawet dwuznaczny. Zamiast demonicznego mistrza zbrodni na miarę Hannibala Lectera, dostajemy jedynie zagubionego cwaniaczka potrafiącego opłacić się, komu trzeba.
Niewiele lepiej prezentuje się postać grana przez innego znakomitego aktora, Tomasza Schuchardta. Jego milicjant-idealista okazuje się postacią pozbawioną życia. Zamiast dostrzec w nim człowieka z krwi i kości twórcy filmu patrzą na niego jak na poręczną figurę, dzięki której mogą przeprowadzić widzów przez meandry (niezbyt rozległe) fabuły.
I tu właśnie tkwi największa słabość filmu Krzysztofa Langa. Zamiast opowiadać nam o pojedynku Mazurkiewicza i młodego milicjanta, reżyser punkt po punkcie rekonstruuje ich historię. Nie buduje dramaturgii, a po prostu informuje widza co się wydarzyło, kiedy, dlaczego i za czyją sprawą. W "Ach śpij kochanie" próżno więc szukać choćby śladowego napięcia. Kolejne zwroty akcji następują po sobie tylko dlatego, że tak nakazuje sztuka scenariopisarska, a nie dlatego, że wynika to z działań filmowych bohaterów.
Obrazem Langa rządzi bowiem logika "deus ex machina". Widać to choćby w przełomowych momentach milicyjnego śledztwa. Bohater zatrzymuje się wówczas na chwilę, niczym postać z tureckiego serialu z zamyśleniem patrzy w okno i po chwili w jego głowie rodzi się pomysł na rozwiązanie skomplikowanej kryminalnej zagadki. Brakuje tylko żółtej piłeczki odbijającej się od głowy Tomasza Schuchardta i mielibyśmy aktorską wersję "Pomysłowego Dobromira".
"Ach śpij kochanie" to film niewykorzystanego potencjału. Szkoda, zwłaszcza ze względu na stylowe zdjęcia Adama Sikory i bardzo dobrą obsadę, której talenty poszły tu na marne. Nawet tak znakomici aktorzy jak Andrzej Chyra i Tomasz Schuchardt nie mogą przysłonić dramaturgicznych braków "Ach śpij kochanie". Podobnie rzecz ma się z mistrzami drugiego planu: jowialnym Andrzejem Grabowskim i rozczulającym Arkadiuszem Jakubikiem, którzy wprawdzie dodają filmowi Langa kolorytu i na chwilę kradną dla siebie tę opowieść, ale nie są w stanie tchnąć w nią życia.
"Ach śpij kochanie" miało być powrotem Krzysztofa Langa z krainy romantycznych komedii do świata mrocznego, męskiego kina. Nie wyszło. Historia o życiu i śmierci "Pięknego Władka " zawodzi na każdym polu - jako thriller pozbawiony napięcia, mizoginiczna fraszka o tym, że to kobiety stoją za całym złem tego świata i filmowa rozmowa z klasykami (od Melville'a, przez Leone, aż po Scorsese), których Lang cytuje, ale z którymi nie potrafi podjąć odważnego dialogu.
Projektanci D00M 3K idą na przekór tradycyjnej modzie. Drwią, a w tle gra muzyka. "Doom jest jak duet Marilyna Mansona i Eminema. Eklektyzm tego połączenia oddaje chyba ducha naszej marki"– powiedzieli w wywiadzie dla "i-D". Nazwa marki (czyt. doom freak lub doom 3000) to nawiązanie do gatunku metalu, crust punkowego zespołu Doom, gry sci-fi o tej samej nazwie, komiksowej postaci Dr Doom, zamaskowanego rapera MF Doom. Każdy może wybrać własne skojarzenie.
Istnieją od jesieni 2015 roku – dla butiku Moodbox Jagi Hupało powstały wtedy pierwsze dodatki i unikatowa srebrna biżuteria. Jesienią 2016 roku był finał konkursu dla młodych projektantów z Europy środkowo-wschodniej, Gombold Ujra! – podczas Mercedes-Benz Central Europe Fashion Week pokazali w Budapeszcie pięć sylwetek. Ale dopiero niezależna prezentacja "Army of Lovers" (grudzień 2016 roku) zdefiniowała ich główne założenia. Po pierwsze: odbyła się w dawnym klubie ze striptizem Libido. Po drugie: w roli modeli wystąpili naturszczycy, a za choreografię odpowiadała Bożna Wydrowska – organizatorka bali voguingowych. Po trzecie – była to kolekcja na sezon "wiosna/lato/jesień/zima 2017-3000".
Zatem: ironia, klubowe środowisko i kontra wobec modowego establishmentu. Twórcy D00M 3K, Sylwia Rochala i Michał Niechaj, igrają z trendami i przebrzmiałą ideą sezonowości.
Sylwia jest absolwentką Międzynarodowa Szkoła Kostiumografii i Projektowania Ubioru. Autorskie kolekcje pokazywała podczas tygodni mody w Łodzi, Berlinie i Paryżu. Dekonstrukcyjne formy, geometryczne cięcia, tkaniny w stylu techno – połączenia siatki z przezroczystym PCV, lakierowanej skóry z jedwabiem. Słowem: kobieco, ale bardzo buntowniczo. W 2014 roku wzięła udział w wystawie "Gotyk polski" we wrocławskiej galerii Dizajn BWA. Kuratorem był absolwent kulturoznawstwa Michał Niechaj. Dziś żyją i pracują razem.
[Embed]
Michał Niechaj mówi: "Początkowo pomagałem Sylwii w jej marce, ale oboje potrzebowaliśmy odmiany i odpoczynku od mody. Czegoś mocnego i dosłownego jak słowo »doom«, czyli »zagłada«".
O tym, co robią, mówią, że to clubwear, niekoniecznie stworzony z myślą o tańcu. Klasyka mody miesza się tu z kultowymi krojami zaczerpniętymi głównie z subkultur. Dekonstruują, łączą niemożliwe, szarpią i zszywają. Kiczowata sukienka rodem ze studniówki to de facto przedłużone polo dla skinheada przecięte wstawką z piłkarskiego szalika i napisem "Star". Jeśli sportowo cięty T-shirt, to z jedwabiu, a jedwabne z natury kimono – z błyszczącej tafty. Jeśli spodnie, niby prosto do klubu, to z wełny, w której można raczej wrócić zimą z imprezy niż tańczyć. Słowem: żadnych świętości.
Ani w fasonach, ani w sezonach. "Nie projektujemy pod jeden temat. Robienie kolekcji o np. »dresiarzach« jest staroświeckie i dziecinne. Zazwyczaj w każdym projekcie przecinamy kilka odwołań naraz"– mówią.
Szyją przez cały rok – z tkanin dostępnych na stockach i np. nowych ciuchów wyszukanych w outletach. Sprzedają projekty w stacjonarnym showroomie Pałac oraz sklepie online. Dystrybuuje ich berliński butik Quadrat, warszawski TFH Koncept Store oraz poznański sklep Fashion Dealers. W chwilach wolnych od mody (czy też raczej anty-mody), współpracują z artystami. Przygotowali kostiumy do performance’u "Wymarsz" Zuzy Golińskiej w Galerii Studio i do nowego spektaklu Marty Ziółek w Komunie Warszawa.
Na zmianę myślą o wyjeździe z Polski i dalszym rozwijaniu marki w Warszawie.
Autorka: Aleksandra Boćkowska, październik 2017
Projektanci mody.Wrocławska grupa grająca jazz wyrosły z ducha hip-hopu. Komponują i improwizują, w ich składzie znajdziemy nie tylko typowe instrumenty jazzowe, ale również gramofon. Składali hołd Milesowi Daviesowi i Krzysztofowi Komedzie.
Wszystko zaczęło się od improwizowanych sesji we wrocławskim klubie Puzzle, na których występowali coraz to nowi instrumentaliści. Sami członkowie Electro-Acoustic Beat Sessions mówią, że zespół kształtował się jako pewnego rodzaju idea, ''rekonstrukcja dekonstrukcji'' i hołd dla twórczości klasyków czarnej kultury muzycznej, od jazzu do hip-hopu: Ahmada Jamala, Gila Scotta-Herona, J Dilli, Pete'a Rocka. Jamal jest jednym z wielu wielkich jazzowych pianistów – inspirował się nim Miles Davis, który miał w repertuarze kilka jego utworów – wyróżniał się niezwykłym poczuciem rytmu i przestrzeni, wielu krytyków podkreśla duchowe aspekty jego muzyki. Scott-Heron był nie tylko muzykiem, ale i poetą, pisał funkujące protest songi śpiewane przez Czarne Pantery, jest uznawany za jednego z ojców rapu. J Dilla i Pete Rock to producenci i raperzy, duchowi spadkobiercy jazzu – na ich przykładzie świetnie widać, ile hip-hop zawdzięcza poprzednim pokoleniom.
EABS from Culture.pl on Vimeo.
EABS nie są związani z żadną muzyczną ortodoksją, w ich muzyce usłyszymy jazz, soul, funk, hip-hop, inspiracje brzmieniem muzyki elektronicznej (chociaż grają akustycznie, bez postprodukcyjnych sztuczek). Marek Pędziwiatr, klawiszowiec i wokalista, oraz założyciel zespołu powiedział w rozmowie z Culture.pl: ''My jesteśmy nowym pokoleniem, wyrośliśmy z hip-hopu, dopiero potem poznaliśmy czym jest jazz''. Elektronicznym dodatkiem w zespole jest gramofon, za którym zasiada Spisek Jednego, znany także z Night Marks Electric Trio.
Moją osobistą inspiracją był DJ Krime. Przez dwa lata mieszkałem w Krakowie, regularnie chodziłem do Piec Artu, miejsca, w którym Krime spotykał się z miejscowymi muzykami jazzowymi. U niego podejrzałem, w jaki sposób wkleić się z gramofonami w skład jazzowy. Gramofon ma to do siebie, że pod wpływem dotyku można wydobyć z niego różne ciekawe dźwięki, nie tylko poprzez puszczanie oryginalnego dźwięku, ale również poprzez modyfikowanie tych brzmień. Jedynym minusem jest to, że gramofon nie jest instrumentem akustycznym, jestem uzależniony od prądu. Nie mogę stanąć na ulicy i grać.
W 2015 roku EABS przygotowali set na Memorial To Miles Jazz Festival w Kielcach. Zespół pokazał szerokie spektrum stylistyczne jazzu, zabierając publiczność w podróż przez 40 lat twórczości Milesa, odświeżając utwory z okresu 1959–1991. Koncert został zaprezentowany również w innych miastach (Wrocław, Gdańsk).
EABS nagrali swoją debiutancką płytę w hołdzie dla muzyki Krzysztofa Komedy. Muzycy przyglądają się jego muzyce z lat 1962–1967, czyli etiudom baletowym, bogatemu dorobkowi muzyki do filmów (fabularnych, dokumentalnych, krótkometrażowych, animowanych) i projektowi, w którym Komeda zilustrował poezję polskich poetów recytowaną po niemiecku (''Jazz i poezja''). Na płycie pojawił się tylko jeden gościnny instrumentalista, ale z najwyższej półki: Michał Urbaniak, nazywany przez niektórych Urbanatorem, muzyk współpracujący z Komedą i Davisem.
Mówiąc o twórczości autora ''Astigmatic'', członkowie EABS bardzo często wspominają o melancholii tej muzyki. Marek Pędziwiatr opowiada:
Jazz jest muzyką korzennie amerykańską, ale Komeda miał ten dar, że potrafił nadać tej amerykańskości coś naszego, polską wrażliwość, nostalgię. Trudno to nazwać to słowami, chociaż to proste rzeczy, proste tematy, które dwoma dźwiękami potrafiły przekazać trylion informacji.
Electro-Acoustic Beat Sessions występują w składzie: Marek Pędziwiatr (klawisze, głos), Marcin Rak (perkusja), Vojto Monteur (gitara elektryczna), Paweł Stachowiak (gitara basowa), Spisek Jednego (gramofony), Olaf Węgier (saksofon), Jakub Kurek (trąbka) i Maciej Jakimiuk (realizator dźwięku).
EABS zostali okrzyknięci Wrocławskim Artystycznym Odkryciem 2013 roku, zdobyli nagrodę WARTO – przyznawaną przez Gazetę Wyborczą. W 2017 roku otrzymali Mateusza w kategorii ''Wydarzenie jazzowe'', nagrodę przyznawaną przez Program III Polskiego Radia. Występowali na jednej scenie z Dave’m Liebmanem (grającym z Elvinem Jonesem czy Milesem Davisem), Natalią Lubrano, Abradabem (Kaliber 44), Vieniem (Molesta Ewenement), Te-Trisem, Waldemarem Kastą, Michałem Urbaniakiem, Miką Urbaniak, Jesse'em Boykinsem III, Tawiahem, Raashanem Ahmadem, siostrami Pauliną i Natalią Przybysz (dawniej Sistars) i legendarnym Jeru The Damaja.
Wrocławska grupa grająca jazz wyrosły z ducha hip-hopu.
"Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta" Wojciecha Ligęzy skupia uwagę czytelnika na mniej znanych, choć charakterystycznych aspektach twórczości obojga poetów. Książkę czyta się świetnie. Autor pracy należy bowiem do niewielkiego grona ludzi humanistyki, którzy, nie rezygnując z warsztatu naukowego, piszą jasno, zrozumiale, a przede wszystkim ciekawie.
Wojciech Ligęza rozpoczyna od przybliżenia podobieństw w mentalnych postawach Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta, co nietrudno odnaleźć w ich utworach. Uwagę czytelnika kieruje na mocno przez nich akcentowany przekaz moralny – acz bez moralizatorstwa. Wskazuje także na ich refleksje historiozoficzne, wraz z ustosunkowaniem się do zbrodniczych dziejów.
Podkreśla również pokorę i roztropność obojga poetów w przeżywania niszczącego czasu i ich odwagę w stawianiu czoła wyzwaniom losu. Autor pracy eksponuje także "naznaczone indywidualną wrażliwością obcowanie ze sztuką", nie pomijając przy tym kwestii uważnych studiów nad codziennymi sytuacjami i przedmiotami powszechnego użytku. Pod piórami poetów ujawniają one z nagła swą niezwykłą moc.
Szymborska i Herbert posługują się dykcją powściągliwą, uprawiają poetykę dyskrecji, respektują umiar i rygor wypowiedzi. Medytacyjność i powagę równoważą pogłębionym myślowo humorem, dla smutku i melancholii znajdują kontrapunkt w postaci ekstatycznego zachwytu, otwarcia na rzadkie chwile epifanii. Etyczne powinności słowa artystycznego górują nad popisem. Konceptyzm jest tutaj czymś naturalnym, niewymuszonym, a wirtuozeria to jakość integralna. Mylący jednak i upraszczający byłby sąd, że odczytywani poeci przemawiają jednym głosem. Przeciwnie, w nowoczesnej poezji zajmują pozycje odrębne. Można mówić, co podkreślam w swej lekturze, o dialogu myśli przewodnich, podobnych zainteresowaniach intelektualnych, zbieżnych przemyśleniach na temat najważniejszych spraw natury metafizycznej i egzystencjalnej. Ale analogie zawsze wymagają wycieniowania.
Zgodnie z tym założeniem, Ligęza przedstawia w swej książce – w osobnych blokach tematycznych – istotę problematyki podejmowanej w utworach Szymborskiej i Herberta. Wymowny pod tym względem jest już spis treści, nieprzypadkowo, jak sądzę, zamieszczony na początku książki. Znakomicie orientuje on czytelnika w zakresie omawianych zagadnień.
Dla przykładu wybór tytułów z rozdziałów dotyczących Szymborskiej: "W pułapce bytu", "Obcość i bliskość", "Żart – rekomendacją powagi". I Herberta: "Historia muzyki według Pana Cogito", "Inicjacje dzieciństwa i zbrodniczy duch dziejów", "Zawieszone podróże w zaświaty". Oba tropy badawcze zmierzają do finału, w którym Wojciech Ligęza zajął się wspólnym obszarem zainteresowań bohaterów jego książki – w rozdziałach: "Dwie Isadory", "Sen kamienia, tautologie natury".
W poezji Wisławy Szymborskiej łatwo uchwytny jest zamiar skompromitowania przekonań o tym, że zajmujemy najważniejsze miejsce wśród bytów żyjących. Poetka pragnie od nieudanej "historii ludzi" powrócić do historii naturalnej, raz jeszcze przemyśleć jej znaczenie, przyjrzeć się miejscu człowieka w kosmosie wszystkich rzeczy. Przyjąć lekcję ładu i lekcję pokory, dać się uwodzić różnorodności istniejących form natury, zagadkowy nadmiar istnienia przymierzyć do nicości, wreszcie zaufać swemu zdumieniu.
W jej wierszach "ciągłość i różnorodność, tożsamość i odrębność, zadomowienie i wygnanie wyznaczają pełną dramatyzmu relację człowiek–natura". Autor nie ma złudzeń –nie liczy na "spektakularny skutek" wymowy tej poezji, niemniej jednak podziwia zaangażowanie poetki w próby obrony człowieka na ziemi, zagrożonego przez jego własne szaleństwo.
W twórczości Zbigniewa Herberta autor "Bez rutyny" sporo uwagi poświęca jego poglądom estetycznym. Co znamienne, nie jego zamiłowaniom plastycznym – co już dokładnie przetrawili wcześniej inni badacze – lecz muzycznym. Czyni paralele między melodycznymi przebiegami opisywanych dzieł muzycznych, a ich odzwierciedleniem w zapisie wierszy czy prozy poetyckiej – w charakterystyce ich rytmów czy frazowań.
Zbigniew Herbert, zastanawiając się nad czasem obecnym, ma na myśli nie wyłącznie odpływy wartości: zniszczenie istniejącego ładu życia, obsuwanie się świata w bylejakość. Wskazać jednak należy kontrapunkty. Istnienie skierowane jest ku śmierci, polegające na najzwyklejszym traceniu sił i złudzeń, oznacza zarazem odkrycie jego umykającej istoty – uwolnienie od męczącego nadmiaru doznań, koniec nieszczerej gry z sobą oraz z innymi, wywikłanie się z sieci symboli i schematów myślenia. Tak bohater Herberta jedna się ze światem.
W nurcie współczesnych badań teoretyczno- i historyczno-literackich książka Wojciecha Ligęzy "Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta" jest pozycją niewątpliwie znaczącą, śmiało wkraczającą na wiele nieznanych dotąd pól odniesień i skojarzeń. Napisana po mistrzowsku, przystępną polszczyzną, jest wzorcową pracą o niedoścignionych wirtuozach poetyckiego słowa.
Wojciech Ligęza – urodził się 24 lipca 1951 roku w Nowym Sączu. Jest profesorem w Katedrze Historii Literatury Polskiej XX wieku (Wydział Polonistyki UJ), krytykiem literackim, eseistą, wiceprezesem krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor książek: "Jerozolima i Babilon. Miasta poetów emigracyjnych" (Kraków 1998); "Jaśniejsze strony katastrofy. Szkice o twórczości poetów emigracyjnych" (Kraków 2001); "O poezji Wisławy Szymborskiej. Świat w stanie korekty" (Kraków 2002). Współautor i redaktor tomów zbiorowych, m.in.: "Pamięć głosów. Studia nad twórczością Aleksandra Wata" (1992); "Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny. Topika polskiej współczesnej poezji emigracyjnej" (1995); "Powroty w zapomnienie. Dekada literatury emigracyjnej 1989–1999" (2001); "Poszukiwanie realności. Literatura–Dokument–Kresy. Prace ofiarowane Tadeuszowi Bujnickiemu" (Kraków 2003); "Portret z początku wieku. Twórczość Zbigniewa Herberta – kontynuacje i rewizje" (2005). Jego zainteresowania badawcze obejmują problematykę języków artystycznych oraz kontekstów kulturowych nowoczesnej poezji, literatury polskiej XX wieku na obczyźnie, relacji pomiędzy literaturą a innymi sztukami.
Wojciech Ligęza
"Bez rutyny. O poezji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta"
wydawnictwo: Instytut Myśli Józefa Tischnera, Kraków 2016
seria wydawnicza: Biblioteka Pana Cogito
okładka: miękka ze skrzydełkami
wymiary: 155 x 240 mm
liczba stron: 336
ISBN: 978-83-60911-15-0
Autor: Janusz R. Kowalczyk, październik 2017
Polscy filmowcy coraz odważniej biorą się za bary z gorącymi tematami i włączają się do publicystycznych sporów. Mówią o uchodźcach, ekologii, antysemityzmie, roli Kościoła i rozkwitającym nacjonalizmie. Szkoda jedynie, że tak często zamiast zapraszać do dyskusji, przekonują już przekonanych.
Kiedy w 2016 roku Austriackie Forum Kultury w Warszawie organizowało spotkanie poświęcone twórczości Elfriede Jelinek i Thomasa Bernharda, nadało mu wymowny tytuł "Samokrytyka z importu". Pytano wówczas, dlaczego Polacy tak chętnie sięgają po twórczość gniewnych austriackich autorów, podczas gdy w tym samym czasie w polskiej literaturze czy kinie brakuje zaangażowanych artystów pokroju Jelinek, Bernharda czy Seidla.
Nadwiślańskie sukcesy tej trójki pokazują, że polska publiczność lubi jątrzycieli i obrazoburców. Twórców, którzy rozdrapują rany, a krytycyzm stawiają ponad plemienną przynależnością. Między innymi stąd wynika stała obecność na wydawniczym rynku Martina Pollacka opisującego udział Austriaków (w tym własnego ojca) w Holocauście i uznanie dla Macieja Zaremby Bielawskiego, polskiego pisarza tworzącego w Szwecji, który w "Higienistach" pisał o eugenicznej działalności swojego ojca. Stąd wreszcie bierze się popularność literatury Michela Houellebecqa od lat uderzającego w dobre samopoczucie francuskiej klasy średniej i skandynawskich twórców kina, którzy jak Thomas Vinterberg w "Festen" i "Polowaniu" zmuszają swoich rodaków do patrzenia w lustro i wskazują im wszystkie ich niedostatki. A przecież to samo, choć w nie tak bezpośredniej formie, robią także autorzy nordyckich kryminałów społecznych spod znaku Stiega Larssona i Henninga Mankella.
Szczerość i odwaga tych wyżej autorów staje się tym bardziej widoczna, jeśli zestawimy ją z ideologiczną ospałością, jaka przez dwie ostatnie dekady charakteryzowała polskie kino. Po 1989 roku nadwiślańska X muza nauczyła się być głucha na społeczne problemy. Jej autorzy jak ognia bali się zarzutów o polityczność, żywiąc przekonanie, że wypowiadając się na aktualne tematy, staną się zakładnikami którejś ze stron publicystycznego sporu. Nieufność wobec sztuki społecznie zaangażowanej była smutnym dziedzictwem PRL-u, który wykształcił w artystach odruch nieufności wobec tego, co polityczne, a zaangażowanie kazał utożsamiać z propagandą.
Polskie kino stało się więc przestrzenią artystów indywidualistów, zapatrzonych w siebie, zapraszających widzów do swoich małych, intymnych światów. Straciło kontakt z tym, co bolało społeczeństwo, i rzadko komentowało następujące w nim zmiany.
W "Topografii pamięci" Martin Pollack tak pisał o austriackim stosunku do przeszłości:
Po roku 1945 latami dużo milczano, przemilczano i pomijano milczeniem. Moja generacja dorastała w milczeniu, które czasami prawie dudniło w uszach.
Rodzime kino przyjęło podobną strategię przemilczenia wobec polskich problemów lat 90. i przełomu wieków. Zbyt rzadko mówiło o ofiarach transformacji i politycznych przemianach, które do góry nogami odwróciły społeczne i klasowe relacje. W efekcie najlepszym filmem o przełomie roku 1989 zostały "Psy"Pasikowskiego (skądinąd znakomite), a o mieszkańców byłych pegieerów upominali się jedynie dokumentaliści. Oczywiście, zdarzały się wyjątki w rodzaju "Długu"Krzysztofa Krauzego czy "Komornika"Feliksa Falka, ale te głosy tonęły w filmowym głównym nurcie.
Zmiana nastąpiła dopiero niedawno. Polscy filmowcy chętniej i częściej zaczęli podnosić tematy warte dogłębnych społecznych dyskusji. Opowiadali o antysemityzmie, rozwarstwieniu społecznym i brudnym świecie polityki. Problem w tym, że zamiast prowokować do myślenia, prowokowali do ideologicznych wojenek.
W tych zazwyczaj wygrywa populizm. Rodzimi twórcy doskonale o tym wiedzą. Polskie kino nie krytykuje systemu społecznego, a jedynie jego wynaturzenia. W"Pokocie", ekologicznej baśni Agnieszki Holland i Kasi Adamik na podstawie powieści Olgi Tokarczuk, to nie polskie społeczeństwo zasiada na ławie oskarżonych, ale jego czarne owce. To "Wójt", "Pan" i "Pleban" reprezentują siły ciemności, wstecznictwa i głupoty, a naprzeciwko nich stają "zwykli ludzie", uciśnione ofiary klasy panującej. Jak w dziecięcej bajce – zło przychodzi z zewnątrz i przybiera demoniczną postać.
Aby uzmysłowić sobie, jak wielka przepaść dzieli polskie kino krytyki społecznej od jego skandynawskich odpowiedników, wystarczy porównać ze sobą "Lincz"Krzysztofa Łukaszewicza, szwedzko-polskiego "Intruza"Magnusa von Horna i duńskie "Polowanie" Thomasa Vinterberga. Łączy je motyw linczu odbywającego się w niewielkiej społeczności.
Dla von Horna i Vinterberga samosąd staje się punktem wyjścia do rozmowy o złu drzemiącym w zwyczajnych ludziach, o ułudzie społecznej solidarności i o tym, że skandynawski społeczeństwa obywatelskie zbudowane są na kłamstwie. "Społeczeństwo jest niemiłe", mogliby za Masłowską powtórzyć obaj artyści, którzy zamiast zrzucać winę na zdegenerowane jednostki, oskarżają siebie samych i własną widownię. Kino jest bowiem dla nich lustrem, które ma pokazać brzydką, nieco zapomnianą twarz ich własnych społeczeństw.
Tymczasem "Lincz"Łukaszewicza, choć fabularnie bliski obu skandynawskim obrazom, podporządkowany jest zgoła odmiennej strategii. Tutaj autorzy samosądu są ofiarami niewydolności państwa, porzuceni przez instytucje, muszą stanąć oko w oko ze złem – agresywnym pijakiem z sąsiedztwa.
Łukaszewicz nie stawia pytań o zasadność tytułowego linczu, zamiast mnożyć moralne dylematy, udziela rozgrzeszenia swoim bohaterom i widzom, którzy stają się współuczestnikiem filmowych zdarzeń. Zamiast, jak Vinterberg i von Horn (a także Bernhard, Jelinek, Pollack, Houellebecq i inni) wyrywać widza z dobrego samopoczucia, Łukaszewicz przyjmuje pozę redaktora tabloidu, który staje po stronie większości i ochoczo poklepuje ją po ramieniu.
Nie jest to wyłącznie przypadłość tego reżysera. Polskie kino zaangażowane zazwyczaj wybiera drogę na skróty – drogę łatwych emocji, prostych sloganów i jaskrawych opozycji. Osobliwa mutacja populizmu łączy twórców różnych pokoleń i wrażliwości. W "Układzie zamkniętym"Ryszard Bugajski opowiadał nam bajkę o złej sitwie sprawującej pieczę nad poczciwym i z gruntu dobrym społeczeństwem; Patryk Vega w swych kolejnych filmach kreśli manichejską wizję świata, w którym elity (bezpieka w "Służbach specjalnych", lekarze w "Botoksie") ciemiężą prosty lud; a Przemysław Wojcieszek w swych plakatowych obrazach wygłasza frazesy o ludziach wyrzucanych poza margines.
Polscy twórcy zaangażowani za nic w świecie nie chcą urazić widza lub postawić go w niewygodnej pozycji, by musiał skonfrontować się z pytaniami, które będą trudne także dla niego samego. "Piekło to inni"– powtarzają radośnie Patryk Vega i Agnieszka Holland, Krzysztof Łukaszewicz i Przemysław Wojcieszek, tworząc kino ledwie pozornej krytyki.
Być może właśnie stąd wziął się fenomen najbardziej kontrowersyjnego spośród polskich filmów zaangażowanych ostatniej dekady – "Pokłosia". Opowieść Pasikowskiego o zbrodni w Jedwabnem natychmiast podzieliła publiczność: jedni widzieli w niej dzieło demaskatorskie, inni – haniebny atak na narodową dumę i pamięć przodków. Walory czysto filmowe szybko zeszły na plan dalszy, nikt nie zadawał sobie pytań o scenariuszowe niedociągnięcia, inscenizacyjne potknięcia czy wiatę przystankową z regipsu, bo ważniejszy stawał się temat.
Zamiast jak Łukaszewicz w "Linczu", Holland i Adamik w "Pokocie" czy Bugajski w "Układzie zamkniętym" opowiadać o dobrym społeczeństwie i złych jednostkach, Pasikowski odwrócił proporcje. Sięgnął po westernową formułę, by opowiedzieć o jedynym sprawiedliwym, który walczy o odkłamanie zbiorowej pamięci. Reżyser "Psów" oskarżał społeczeństwo, a więc i swoją widownię, o zmowę milczenia. Przerysowywał portrety bohaterów, proponował skrajnie uproszczoną wizję świata, ale w przeciwieństwie do filmowych populistów miał odwagę postawić widza w stan oskarżenia.
Taka strategia reżysera musiała zrodzić opór wśród publiczności. W Polsce trawionej gorączką politycznych sporów, film Pasikowskiego stał się pretekstem do plemiennej wojenki "postępowców" z "konserwatystami", w której film i jego artystyczne mankamenty szybko przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.
"Pokłosie" nie było jedynym filmem o polsko-żydowskiej przeszłości, który spotkał się z odrzuceniem. W 1992 roku podobne kontrowersje budziło "Miejsce urodzenia", wybitny dokument Pawła Łozińskiego. Opowiadał on o polskim Żydzie, Henryku Grynbergu, który po latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych wracał do Polski, by dowiedzieć się prawdy o tajemniczej śmierci swojego ojca. Dokumentalna historia o polskich winach z czasów Holocaustu budziła niemal automatyczny opór części środowiska filmowego, a "Miejsce urodzenia" długo musiało czekać na należne uznanie.
Dziś podobne kontrowersje towarzyszą i innym filmom dotykającym tematu polskiego antysemityzmu – "Amnezji" Jerzego Śladkowskiego o pogromie kieleckim czy "Z daleka widok jest piękny" Anny i Wilhelma Sasnalów. Ale nie tylko temat antysemityzmu wyzwala wielkie emocje. Odkąd "polityka historyczna" stała się jednym z podstawowych pojęć rodzimej polityki, kino historyczne stało się przestrzenią walki o dominację, a nie polem artystycznych poszukiwań. Z jednej strony mamy więc uproszczone portrety polskiego antysemityzmu a'la Pasikowski, z drugiej – "Wyklętego" Konrada Łęckiego o anielskich żołnierzach wyklętych i złych komunistach.
Na szczęście między dwoma biegunami publicystyczno-filmowego sporu znajduje się miejsce dla twórców, którzy nie chcą rozdawać moralnych cenzurek, ale stawiać trudne pytania i poruszać ludzkie emocje. Takie filmy jak "Róża"Smarzowskiego o powojennym losie Mazurów czy"Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego o ofiarach zajmujących miejsce obozowych katów, pokazują, że można opowiadać o przeszłości bez tabloidowych uproszczeń.
Przed 42 Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, Łukasz Maciejewski pisał dla Onetu:
Od kilku lat na świecie i w Polsce wrze, ścieramy się światopoglądowo, jesteśmy rozgorączkowani społecznie i politycznie, tymczasem w naszym kinie nie znajdziemy żadnego odbicia tej sytuacji, dominują eskapistyczne ucieczki w biografistykę, gatunki, w autotematyzm.
Tegoroczny festiwal w Gdyni zaprzeczył jego słowom. Nagle, wśród konwencjonalnych produkcyjniaków i małych, intymnych dramatów znalazło się miejsce dla kilku filmów opowiadających o najgorętszych problemach współczesności.
Najciekawsze spośród nich dotyczyły problemu emigracji zarobkowej. Mowa o "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego i "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak. Ich filmy dalekie są od politycznej doraźności, a zarówno Domalewski, jak i Antoniak jak ognia unikają publicystycznych uproszczeń. Opowiadają z serca. Domalewski w "Cichej nocy" mówi o chłopaku, który z zagranicy przyjeżdża do domu rodzinnego, by w nim spędzić święta Bożego Narodzenia, Antoniak zaś przestawia historię młodego polskiego emigranta mieszkającego w Berlinie. Domalewski na ekranie przepracowuje historię własnej rodziny, której część wyjechała za granicę za chlebem, Antoniak – od lat tworząca między Polską i Holandią – zdaje sprawę z własnych emigracyjnych doświadczeń.
I może właśnie dlatego ich filmy tak bardzo poruszają. Mają w sobie prawdę, której nie trzeba doprawiać politycznymi aluzjami i publicystycznymi tezami. Ich siłą jest szczerość wobec widzów, swoich bohaterów i samych siebie.
Prawda przebija też z filmu "Ptaki śpiewają w Kigali"Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, opowieści o ludobójstwie w Rwandzie wpisującej się w aktualną dyskusję o kryzysie uchodźczym. Krauzowie w swym filmie mówią o nienawiści, która naznacza ludzi i miejsca, ale ich "Ptaki…" to także historia o politycznej winie Zachodu, który zamykał oczy na krzywdę mieszkańców Afryki i doprowadził do stworzenia na Czarnym Lądzie świata nierówności i krzywdy.
I znów- film Krauzów wybrzmiewa z pełną mocą nie dzięki finezyjnej filmowej formie, ale autentyczności, z jaką artyści opowiadają swoją historię. Krauzowie, przez wiele lat związani z Afryką, przemawiają jak jej obrońcy i miłośnicy, a emocje, które towarzyszą ich opowieści sprawiają, że filmowe "Ptaki…" wykraczają poza doraźną ekranową publicystykę.
Kino zaangażowane potrzebuje prawdziwych emocji i prawdziwej odwagi. Działa jedynie wtedy, kiedy wychodzi z samych trzewi, gdy zostaje gwałtownie wykrzyczane, a nie wtedy, gdy jest wynikiem cynicznych kalkulacji i artystycznego kunktatorstwa.
Źródła: Onet, Martin Pollack "Topografia pamięci", przeł. Karolina Niedenthal, Czarne 2017.
"Pan z gramofonem" Marka Włodarskiego (pseudonim Henryka Strenga) namalowany w 1926 roku pochodzi z okresu, w którym polski artysta był pod ogromnym wpływem twórczości Fernanda Légera. Od 1925 roku studiował malarstwo pod jego kierunkiem na założonej przez francuskiego artystę awangardowego Académie Moderne w Paryżu. Włodarski do końca lat 20. przebywał w stolicy Francji, co dało mu sposobność nawiązania kontaktów również z innymi twórcami awangardy, w tym z surrealistami André Bretonem i André Massonem.
"Pan z gramofonem" po raz pierwszy został w Polsce zaprezentowany na wystawie we Lwowie w 1928 roku, poprzedzając zawiązanie się grupy Artes– pierwszej grupy surrealistów lwowskich, którą oprócz Włodarskiego formowali m. in. Otto Hahn, Ludwik Lille i Jerzy Janisch.
Obraz Włodarskiego przedstawia manekina-mężczyznę o nieco niezgrabnych kształtach. Siedzi on na krześle przy stole, na którym znajduje się gramofon o stożkowatym kształcie. Postać ta ruchem ręki uruchamia gramofon, a cała scena tej wertykalnej kompozycji ma charakter sceny barowej, o czym świadczy piwo w kuflu, leżące obok sprzętu grającego, a także tło, przypominające udziwnione wnętrze lokalu.
Tytułowy Pan z gramofonem jest manekinem, nie ma lewej ręki oraz lewej nogi, a kształt jego figury złożony został z brył geometrycznych: połączonych ze sobą kół i walców. Jego sylwetka, w sposób charakterystyczny dla malarstwa mistrza Włodarskiego, Légera, zdaje się płynnie łączyć z maszyną, w tym przypadku z grającym gramofonem. Elementem nieprzystającym jest niewątpliwie ubranie i twarz namalowanego manekina. Jest on ubrany w krzykliwy jak na tamte czasy żółty garnitur, ma też jednak na sobie eleganckie buty i czarny melonik. Ma doklejone wąsy; przypomina postać z odeszłych już czasów, podobną do figury, jaką wyśmiewał Charlie Chaplin w swoich filmach, wyzyskując komizm ubioru filmowego trampa i jego niedostosowanie do nowej epoki. Stojący obok niego gramofon jest z kolei symbolem nowoczesności. To właśnie gramofon kształtował nową kulturę rozrywkową szalonych lat 20., popularyzował jazz i inne formy muzyczne, a także przekonywał o mocy reprodukowanych dźwięków, które mogły być odgrywane w każdym miejscu i w każdym czasie, bez udziału muzycznych zespołów i konieczności organizowania koncertów na żywo. Urządzenie to coraz częściej pojawiało się w najróżniejszych barach i lokalach, by umilić spędzanie tam czasu.
Gramofon wynaleziony został przez Emila Berlinera w 1897 roku i był ulepszeniem skonstruowanego przez Thomasa Edisona fonografu (1877). Ta "mówiąca maszyna" różniła się od poprzednika w dwóch bardzo ważnych aspektach: po pierwsze, wibracje dźwiękowe nagrywane były nie na woskowych cylindrach, ale na płytach, po drugie: pojawienie się gramofonu zainicjowało narodziny przemysłu nagraniowego. Pierwsze nagrania dźwiękowe, które mogły być odtwarzene na gramofonie, datuje się na 1899 rok.
Do połowy lat 20., tzn. do momentu namalowania "Pana z gramofonem", przemysł muzyczny rozwijał się w zawrotnym tempie, a słynna Wystawa Paryska z 1925 roku spopularyzowała w stolicy Francji muzyczną kulturę rozrywkową. Paryż aspirował wówczas do bycia metropolią nowych czasów, multikulturową stolicą nowoczesności: mody, dancingów i jazzu. Przebywający wówczas w stolicy Francji Włodarski musiał zetknąć się z ówczesną estetyką roaring twenties, ale jego "Pan z gramofonem" wyraża jednak w większym stopniu pewnego rodzaju nostalgię niż zachwyt nad estetyką nowoczesnego, rozrywkowego życia. "Pan z gramofonem" to postać zastygła w ruchu, skamieniała, spoglądająca jakby poza przedstawiany na płótnie świat.
Gdyby przyjrzeć się obecności wizerunku gramofonu w sztukach plastycznych, można zauważyć, że maszyna ta była głównym tematem jednego z najsłynniejszych płócien, poświęconych estetyce słuchania – "His Master’s Voice" (1898) Francisa Barrauda, który przedstawiał foxteriera wsłuchanego w głos zmarłego pana, dobiegający z wnętrza gramofonu. U progu XX w. gramofon uznawany był za świadectwo nieśmiertelności ludzkiego głosu, a także za "mówiącą maszynę". W tym drugim aspekcie urządzenie to nie bez powodu stało się bohaterem prac surrealistów: Man Raya czy Rene Magritte’a. Rozpoznawali oni ukryte znaczenie przedmiotów codziennego użytku, nadając im niejednokrotnie ludzkie cechy i wyzyskując ich dziwność w otaczającym środowisku. Przykładem tego ostatniego typu mógł być słynny obraz "L'Assassin menacé" (1927) Magritte’a, w którym centralną rolę odgrywa właśnie gramofon.
Mimo prób związanych z poszukiwaniami przez Włodarskiego surrealistycznej estetyki, jego "Pan z gramofonem" umiejscowiony został w przestrzeni charakterystycznej dla malarstwa Legera i surrealizmu. W końcu też w twórczości Legera niejednokrotnie pojawiały się takie obiekty jak kufel piwa ("Martwa natura z kuflem piwa", 1921), czy melonik ("Parasol i melonik", 1926), a w twórczości surrealistów manekiny. Włodarski dodaje do tych specyficznych przedmiotów wizerunek gramofonu, nieobecny w twórczości swojego francuskiego mistrza. Dzięki temu prowokuje też dodatkowe pytania o miejsce człowieko-podobnych tworów w świecie reprodukowanych dźwięków, kultury rozrywkowej i kawiarnianej, a także w perspektywie współistnienia ludzi, maszyn i przedmiotów martwych w udziwnionej rzeczywistości nowoczesnych czasów.
Autor: Przemysław Strożek, październik 2017
Antoni Fałat - urodzony w 1942 w Warszawie. Uprawia głównie malarstwo, ale także rysunek, grafikę użytkową i tkaninę artystyczną.
Architekt modernista, którego pierwszą inspiracją był styl zakopiański. Wirtuoz betonu, twórca kilku ważnych budowli we Wrocławiu i w Tychach, jeden z niewielu w Polsce przedstawicieli brutalizmu.
Marek Dziekoński architekturę miał we krwi – jego dziadkiem był Józef Pius Dziekoński, architekt nurtu historyzmu tworzący na przełomie XIX i XX wieku , pierwszy dziekan Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, współtwórca Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, autor kilkuset kościołów, w tym tak znanych, jak kościół przy Placu Zbawiciela w Warszawie czy katedry w Białymstoku, Radomiu i na warszawskiej Pradze. Architektem był też ojciec Marka Dziekońskiego, wszyscy jego trzej synowie posiadają takie wykształcenie, żona Ewa jest współautorką wielu realizacji, w tym najsłynniejszej – rotundy, mieszczącej obraz "Panorama Racławicka" we Wrocławiu.
Marek Dziekoński urodził się w 1930 roku w Warszawie; w 1955 roku skończył studia na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej i w tym mieście rozpoczął zawodową karierę. Jednak pierwszym miejscem, które odcisnęło ślad na twórczości architekta było Zakopane, w którym Dziekoński mieszkał tuż po wojnie. Poznał tam pierwsze tajniki budownictwa (uczył się w Liceum Budowlanym), zafascynował się także drewnianymi budowlami Podhala i stylem zakopiańskim. W okresie socrealizmu projektował domy z drewna i kamienia, w których cechy ludowej architektury Tatr łączył z elementami nowoczesności (wizje te zostały jednak na papierze).
Rok po odwilży 1956 roku, gdy upadła doktryna realizmu socjalistycznego i do łask wrócił modernizm Ewa i Marek Dziekońscy zdobyli pierwszą nagrodę w konkursie na projekt budynku, w którym eksponowany miał być monumentalny obraz Jana Styki i Wojciecha Kossaka "Panorama Racławicka". Choć budowa gmachu trwała bardzo długo (ruszyła w 1966, zakończyła się w 1985 roku), zrealizowano wizję jej autorów: powstała wysoka rotunda oraz towarzyszący jej horyzontalny pawilon wejściowy. Obie bryły wzniesiono z betonu, w których świadomie zachowano ślady szalunków, naturalny kolor, charakterystyczną fakturę tego materiału. W połączeniu z wyeksponowaną konstrukcją gmachu (słupy nośne, podciągi itp.) uczyniło to z budynku "Panoramy Racławickiej" jeden z najciekawszych zrealizowanych w Polsce przykładów brutalizmu. Podporządkowanie specyficznej funkcji (pomieszczeniu panoramicznego obrazu) nie przeszkodziło w wykreowaniu odważnej, wyrazistej formy budowli.
W 1959 roku Marek Dziekoński z żoną przeprowadzili się do Tychów. W budowanym od 1951 roku mieście wciąż potrzebowano architektów – kierowana przez Hannę Adamczewską – Wejchert i Kazimierza Wejcherta państwowa pracownia Miastoprojekt Nowe Tychy stała się miejscem pracy wielu zdolnych twórców. I choć w ówczesnym budownictwie dominowała typizacja i prefabrykacja wielu tyskim architektom udawało się nawet w ramach państwowych normatywów tworzyć oryginalne obiekty. Marek Dziekoński w Tychach projektował gmachy o bardzo różnej skali i funkcji. W 1964 roku w osiedlowym parku powstał pawilon jordanowski, przeszklony, wsparty na słupach z ceramicznych rurek przypominających pędy bambusa. W 1961 roku architekt zaprojektował ogrodzenie cmentarza z organicznych, miękko wyginających się prefabrykowanych segmentów z betonu. Nawet pozornie zwykłym blokom starał się nadawać indywidualne cechy, np. za pomocą krzywej linii dachu czy wygiętych balustrad balkonów. "Mało plastyczny z natury beton kształtowany według szczegółowych wskazówek architekta zyskiwał lekkość i niejednokrotnie dynamiczną, krzywolinijną formę" - pisze Patryk Oczko.
Do najlepszych osiągnięć Marka Dziekońskiego należą tyskie gmachy użyteczności publicznej. W 1961 roku powstał projekt budynku Klubu Górniczego Naczelnej Organizacji Technicznej (NOT). Wolnostojący, piętrowy budynek wydaje się lekki i przejrzysty, choć wzniesiony z betonowych prefabrykatów. Wszystko dzięki mocno podciętemu parterowi oraz wydobytej na zewnątrz ażurowej konstrukcji w formie wypełnionej szkłem kratownicy. Dziekoński opracował nie tylko strukturę, ale i wnętrza oraz wyposażenie budynku. Geometryczną bryłę urozmaicała przeszklona, zewnętrzna klatka schodowa, zielone patio z sadzawką, ceramiczne dekoracje ścian, mozaikowe okładziny kolumn (projektowali je Zdzisław Stanek i Henryk Bajdur). Niestety w wyniku licznych przebudów budynek zatracił wiele ze swego pierwotnego wyglądu. Nie mniej finezyjna, i dziś także zniszczona nie szanującymi oryginalnej struktury remontami, była hala sztucznego lodowiska, zbudowana w południowej części Tychów w 1978 roku (projekt powstał prawie dekadę wcześniej). Duży budynek o charakterystycznie wciętych narożach wyróżniał się zestawionymi ze sobą dużymi taflami przeszkleń oraz betonowymi ścianami, w których odciśnięto geometryczny wzór. Po współczesnym remoncie większość przeszkleń zastąpiono ścianami i dziś podziwiać tu można tylko opracowaną przez architekta chropowatą fakturę betonu. W podobny sposób zresztą Dziekoński wykończał elewację innych budynków – np. pawilonu dworca kolejowego Tychy Północne z połowy lat 60., gmachu bankowego (zbudowanego w latach 1970 – 1973), czy pawilonu gastronomicznego na osiedlu M (1972-1977).
Pod koniec lat 70. Marek Dziekoński wrócił do Wrocławia, aby nadzorować budowę pawilonu "Panoramy Racławickiej". W kolejnych dekadach – aż do śmierci w 2002 roku – projektował na Dolnym Śląsku kościoły, w latach 1994 – 2002 we Wrocławiu powstała hala sportowa Orbita. Jedną z ostatnich realizacji architekta jest hotel im. Jana Pawła II na Ostrowiu Tumskim (2001-2002). obiekty, wznoszone po 1989 roku noszą już znamiona stylistyki postmodernistycznej.
Działalność Marka Dziekońskiego przypadła na kilka stylistycznych "epok" - od socrealizmu, przez modernizm, po inspiracje stylami historycznymi, charakterystyczne dla architektury lat 90. Autor monografii architekta "Marek Dziekoński. Koncepcja – kreacja – konteksty" Patryk Oczko, dowodzi, że w każdym z tych nurtów Dziekoński potrafił wykreować obiekty funkcjonalne, a zarazem oryginalne. Z punktu widzenia dziejów współczesnej polskiej architektury zdecydowanie najcenniejsze są jednak realizacje poodwilżowe – brutalistyczny pawilon "Panoramy Racławickiej" oraz gmachy użyteczności publicznej w Tychach, współtworzące przestrzeń tego nowego miasta, pełne finezji i wyrafinowania, świadczące o wielkim wyczuciu plastycznych cech materiału. Prezentowana w Muzeum Miejskim w Tychach wystawa oraz towarzysząca jej publikacja prezentują wszystkie te ważne dokonania. Oby przysłużyły się także lepszemu zachowaniu istniejących, jednak nierzadko zdegradowanych dziś i zniekształconych realizacji Marka Dziekońskiego.
Autorka: Anna Cymer, październik 2017
ArchitektWspółcześni polscy projektanci tworzą biżuterię, która jest ładna, ale nie popularna, nie jest też klasyczna. Stawiają na nietypowe materiały – używają węgla, który nie brudzi, betonu, który nie ciąży, albo znalezionych przypadkowo resztek. Eksperymentują z nowymi technologiami. I najważniejsze – zawsze o coś im chodzi.
Biżuteria "Hochglance" (po śląsku: "na wysoki połysk") z węgla to seria unikatowych pierścionków, wisiorów, kolczyków, broszek i spinek do mankietów – nie tylko dla miłośników polskiej tradycji górniczej i śląskiego dziedzictwa, ale też dla osób, które lubią, gdy ich rzeczy mogą się zmieniać w miarę używania. Węgiel to "żywy" materiał, łamliwy, a mocniejsze uderzenia mogą nadawać nowy kształt wykonanej z niego biżuterii. Dodatkowo jej autorki: Kaja Nosal, Bogna Polańska i Roma Skuza, tworzące dziewczyńską pracownię bro.Kat, zapewniają, że bryłki węgla pochodzą z kamiennego bloku, który ma, bagatela, 300 milionów lat. W 2013 roku biżuteria "Hochglance" otrzymała nagrodę "Must Have".
Jeszcze do niedawna nowe technologie oddziaływały tylko na nasze dwa zmysły – słuch i wzrok. Jakub Koźniewski, Piotr Barszczewski i Krzysztof Goliński z grupy artystycznej panGenerator postanowili poszerzyć te możliwości o zmysł dotyku. Zaprojektowali bransoletkę "Tactilu", która przekazuje "dotyk" na odległość. W urządzeniu zainstalowane są czujnik oraz technologia "sztucznych mięśni" i to one odtwarzają wrażenia dotykowe. Biżutera łączy się za pośrednictwem telefonów komórkowych. Obecnie istnieje jedynie w formie prototypu.
Bez projektantki Anny Orskiej nie byłoby w Polsce up-cyclingu w jubilerstwie. Kreatywne wykorzystanie znalezionych bezużytecznych resztek to jej specjalność. Biżuterię tworzy m.in. z figurek, pocisków, lin alpinistycznych, części samochodowych, skamieniałych kręgosłupów węży, kłów rekinów albo drukuje w 3D. Orska nie tylko podniosła ratowanie śmieci do rangi sztuki, ale także tworzy projekty zaangażowane ideologicznie, np. "Pills"– komentujący powszechną lekomanię. Za pomocą najbardziej znanej kolekcji "Apis" apeluje o uwagę i troskę nad malejącą populacją pszczół miodnych – apis mellifare.
Biżuteria z betonu "Struktu" nadaje się dla osób o bezkompromisowych poglądach oraz dla tych, którzy cenią styl miejski, poszukują prostych i zaskakujących rozwiązań. Jej projektantka Sylwia Kochaniec prowadząca studio Stage & Design razem z rzeźbiarzem Markiem Sułkiem stworzyli serię ręcznie robionych kolczyków, bransoletek, wisiorów oraz spinek do mankietów. Podobno w tak małych formach beton posiada znośną lekkość. Biżuteria otrzymała tytuł "Must Have" w 2013 roku.
Źródła: culture.pl, mat. własne
Autorka: Agnieszka Sural, 27.10.2017
Nurt wiejski prosperuje całkiem dobrze. Na literackiej mapie coraz wyraźniej zaznaczają się autorzy piszący o prowincji. Na ogół są to prozaicy o wiejskim lub małomiasteczkowym rodowodzie.
Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że problemy społeczne polskiej wsi mają bogatą tradycję piśmienniczą. Szczególnie widoczne były w erze pozytywizmu, za sprawą nowel Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa, Marii Konopnickiej, oraz powieści – z "Nad Niemnem"Elizy Orzeszkowej na czele. Proza ta była żyznym podglebiem pod cztery tomy "Chłopów"Władysława Reymonta, uhonorowane literackim Noblem.
W międzywojniu ujawnił się kolejny talent – Jalu Kurek ("Grypa szaleje w Naprawie"). W 1938 roku Stanisław Piętak otrzymał Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury za na poły autobiograficzną powieść ("Młodość Jasia Kunefała"). Zdystansował kontrkandydata do nagrody – Witolda Gombrowicza z jego "Ferdydurke" (do takiej prozy dostojni akademicy jeszcze wtedy nie dorośli).
Po wojnie w masowych nakładach ukazywały się kolejne wydania socrealistycznych produkcyjniaków, agitujących na rzecz zakładania spółdzielni produkcyjnych czy PGR-ów. Z wolnej a nieprzymuszonej woli nikt tych gniotów dziś nie czyta. Z księgarskich lad i półek zniknęły również książki Józefa Mortona czy Juliana Kawalca, autorów solidnie uwikłanych w zależności od państwowego mecenasa i raczej nikt dziś po nich nie płacze.
Plebejskie co się zowie, a łotrzykowskie z ducha są za to "Opowiadania zwykłe"Wiesława Dymnego, przenoszone na ekran przez Henryka Klubę ("Chudy i inni", "Słońce wschodzi raz na dzień"). Podobny prześmiewczo-siermiężny ton przenika "Konopielkę" czy "Awans" Edwarda Redlińskiego (takoż sfilmowane).
Godnym uwagi pisarzem, który do realizmu prozy wiejskiej wniósł akcenty poetyckiej ballady, był Tadeusz Nowak. Jego powieść "A jak królem, a jak katem będziesz", przepojona elementami bliskimi mitycznej nadrealności, okazała się przełomowa w ukazywaniu polskiej wsi.
Na tak żyznym gruncie wyrosła wkrótce czerstwa krzepa dwóch pisarzy – laureatów Nagrody Literackiej Nike: Wiesława Myśliwskiego ("Widnokrąg" w 1997 roku, "Traktat o łuskaniu fasoli" w 2007 roku) i Mariana Pilota ("Pióropusz" w 2011 roku).
Tematyka wiejska emanuje nierzadko z prozy Olgi Tokarczuk czy Andrzeja Stasiuka. A wciąż dołączają następni. Zdaniem Wioletty Grzegorzewskiej, ujawnionym w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" [8 października 2017]:
Prowincja zawsze była wyrazista i buńczuczna. Chłop prowadził nieustanną wojnę z panem, plebanem i wszelką władzą. To temat na miarę nowej wersji "Zniewolonego umysłu".
"Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej są zbiorem opowiadań o dzieciństwie i młodości, spędzonych w małej wsi Hektary położonej w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. W Culture.pl pisała o książce Aleksandra Lipczak:
Są tu echa wielkiej historii, Nobel dla Wałęsy, wizyta papieża. Ale to tylko szum w tle, wydarzenia, które przechodzą bokiem, jak wizyta Jana Pawła II, który zamiast przejechać przez udekorowane i wyczekujące Hektary, wybiera podróż helikopterem. To samo tyczy się wsi. Czytelnik nie znajdzie w książce obrazu "polskiej prowincji", "Guguły" – jeśli pominąć obyczajowe szczegóły – mogłyby się w zasadzie dziać wszędzie i nigdzie, w dowolnym zakątku świata. Choć to bardzo osobista i pobrzmiewająca autobiograficznie opowieść i owszem, jest w niej konkretna Polska lat 80. i konkretny wycinek przestrzeni – Wioletta Grzegorzewska przenosi ją na poziom mitu. Bardziej niż społeczne realia interesuje ją podstawowa materia istnienia: dom, figury rodziców i dziadków, dojrzewanie, ciało, śmierć. Krawcowa kopulująca z manekinem to obraz rodem z Schulza, nie "Konopielki". Wieś Grzegorzewskiej nie jest zresztą szczególnie zaskakująca, wpisuje się raczej w utarty schemat: obrzędowa religijność, trwanie, czarny humor, wybujałość.
Jej powieść "Guguły" w 2015 roku otrzymała nominację do Literackiej Nagrody Nike, do Nagrody Literackiej Gdynia. Znalazła się również na długiej liście nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera 2017 (Man Booker International Prize). To najważniejszy w świecie anglojęzycznym laur dla książki tłumaczonej z innego języka. Grzegorzewską, znaną w Anglii jako Wioletta Greg, doceniono za powieść "Swallowing Mercury", czyli "Guguły".
Jej "Stancje" z 2017 roku są luźną kontynuacją wątków i postaci z poprzedniej powieści.
W trzech krótkich formach prozatorskich "Ballady o kapciach" Aleksander Kaczorowski intrygująco przedstawia swój wiejsko-małomiasteczkowy rodowód. Własne wspomnienia wzmacnia warsztatem reporterskim, połączonym z pasją badacza dziejów. Wnikliwe obserwacje lokalnego patrioty zainspirowały go, skromnego kronikarza rodzinnego skrawka ziemi, do odważnych historiozoficznych uogólnień.
Trudno jednoznacznie rozsądzić, czy protoplaści autora "Ballady o kapciach" stali się zdeklasowaną szlachtą na skutek carskich popowstaniowych represji. Czy też, przeciwnie, zniesienie pańszczyzny, likwidujące wyzysk podległych im włościan, wykazało nierentowność prowadzenia obszarniczych posiadłości. A może przodkowie Aleksandra Kaczorowskiego to właśnie wzbogaceni chłopi, którzy do nazwiska Kaczor dodali "szlachetną" końcówkę ...owski? – sugeruje autor. Wydaje się to zrozumiałe przy jego niechętnym, wręcz wrogim stosunku do szlacheckiego status quo, znaczonego stuleciami wyzysku.
Moja prababka urodziła się w 1860 roku, co oznacza ni mniej, ni więcej, że przyszła na ten świat jako niewolnica […] Nie mówi się wiele o tym, że większość Polaków to potomkowie ludzi zniewolonych, ofiar tak zwanej wtórnej pańszczyzny z szesnastego wieku. To wtedy Polska stała się największym producentem i eksporterem zbóż na rynki Europy Zachodniej. Gigantyczne uprawy wymagały pracy niewolniczej: późniejsze plantacje bawełny na amerykańskim Południu były niczym innym, jak odpowiednikiem naszego systemu folwarcznego. Rzeczpospolita szlachecka zniewoliła chłopów, zrobiła z nich bydło – i to jest najważniejsza przyczyna, dla której zaledwie dwa wieki później przestała istnieć, podbita przez Rosję (podobnie jak amerykańskie Południe nie oparło się Północy). […] Pasożytnicza, próżniacza klasa szlachecka nie potrzebowała silnego państwa ani tym bardziej chłopów-obywateli. Tylko w takim bardaku, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów, ta fatalna krzyżówka polsko-litewska, szlachta mogła bezkarnie zmienić cały kraj, w tym Mazowsze, w swój wyłączny folwark. Skutków tego drenażu nie udało się przezwyciężyć do dzisiaj.
Nie szczędząc słów potępienia w ocenie dziejów szlacheckiej złotej wolności autor "Ballady..." przypomina równie nieustępliwego w tej mierze Czesława Miłosza.
Aleksander Kaczorowski w 2015 roku otrzymał tytuł Ambasadora Nowej Europy oraz był nominowany do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej. W 2016 roku został laureatem nagrody Vaclava Buriana za wkład w dziedzinie kultury do dialogu środkowoeuropejskiego.
"Sońka" Ignacego Karpowicza rozpoczyna się jak baśń, na polsko-białoruskim pograniczu (co nadaje jej zresztą wymiar osobisty – tam właśnie autor spędził dzieciństwo). Opowiada o spotkaniu tytułowej bohaterki, w której życiu "wszystko skończyło się wraz z wojną", i wziętego dramatopisarza, który we wsi Sońki znajduje się przypadkiem. To jemu Sońka może opowiedzieć historię swojego życia, przede wszystkim historię wielkiej, nieszczęśliwej miłości. Niepiśmienna chłopka, w młodości miała romans z żołnierzem SS. Powieść tę określano pozornie staroświeckimi, niemodnymi dziś przymiotnikami, jako piękną i wzruszającą.
O "Sońce" pisała w Culture.pl Aleksandra Lipczak:
Wojna, miłość, historia – terytoria, po których trudno się poruszać nie wpadając na minę banału albo patosu. Karpowicz kroczy po nich ostrożnie, "brudząc" historię – Sońki i Joachima, jej spotkania z Igorem – przypisami, wybieganiem w warszawską teraźniejszość czy przyszłość, nadświadomością tekstu. Balansuje między kpiną i patosem. Jest – jak zwykle w swoich powieściach – ironistą i nie oszczędza sobie kąśliwości wobec płytkiego i pogubionego "warszawiaka"– choć w tym przypadku kąsa i kpi w pewnym sensie z samego siebie, bo postać Igora/Ignacego nosi wiele autobiograficznych znamion. Czasem tekstowe powikłanie wydaje się sztuką dla sztuki, niepotrzebnym nadmiarem, momentami zdarza się też Karpowiczowi nieco nieznośnie moralizować oceniając teraźniejszość. Jednak, paradoksalnie, może gdyby nie było tego zamieszania na powierzchni i mylenia tropów, nie poruszałoby tak bardzo proste i skromne jądro opowieści. Może tylko tak może do nas dotrzeć prosta historia o sprawach fundamentalnych – przez "zabrudzenie", grę lustrzanych odbić, niepewność.
Za "Sońkę" Ignacy Karpowicz otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike 2015.
Maciej Płaza stworzył w "Skoruniu"quasi autobiograficzną opowieść o życiu w podsandomierskiej wsi w trudnych latach 80. XX wieku, z odniesieniami do czasów ostatniej wojny. Potoczysty język ludowych bohaterów z zagubionej prowincji – zrazu jędrny, po samczemu dosadny, a niekiedy wręcz prostacki – rozkwita z nagła metaforami, uwodzi wybornym stylem, mami motywami magicznej baśniowości. Prostota tej prozy jest tak zniewalająca, że aż podejrzana; a podejrzana, bo wyrafinowana. Pomimo przesycenia powieści wyrażeniami zaczerpniętymi z gwary ludowej, regionalizmami ("śmy poszli" etc.) czy swojskimi brzmieniami z osobniczym połykaniem głosek ("aeśchopakuwyrós"), z narracji "Skorunia" przebija gruntowne wykształcenie autora (doktora nauk humanistycznych, literaturoznawcy i tłumacza).
Książkę z opowiadaniami o chronologii układającej się w historię dorastania głównego bohatera. Chłopaka, który dla domowników i otoczenia jest skoruniem, jak w jego stronach określa się małolatów uznanych za leni, nicponi, łobuziaków. Jest w tej prozie bezmiar czułego zachwytu nad niedoskonałością świata, który bezpowrotnie przeminął. Świata bezgrzesznego(?) dzieciństwa, gdy w człowieku dopiero zaczynają buzować hormony. Świata pierwszych wtajemniczeń w istotę kruchych dni, znaczonych odchodzeniem ludzi i spraw, których nie udało się zatrzymać inaczej, niż w niedyskretnej pamięci.
Swoim "Skoruniem" Maciej Płaza udowodnił, że wieś jako temat literacki nadal budzi pozytywne czytelnicze emocje. Trzeba tylko mieć dociekliwość lenia, bystrość nicponia i oko łobuza.
Za tom opowiadań "Skoruń" został w 2016 roku laureatem Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Kościelskich. Znalazł się też w finale Nagrody Literackiej Nike. Ponadto otrzymał nominacje do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza i Śląskiego Wawrzynu Literackiego.
Kolejna powieść Macieja Płazy to "Robinson w Bolechowie" (data premiery: 22 listopada 2017 roku). Podobnie jak w poprzedniej, akcja rozgrywa się na prowincji. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej bolechowski hrabia, właściciel pałacu i kolekcji dzieł sztuki, ukrywa bezcenne skarby, żeby nie padły łupem okupanta. Kiedy hrabia zginie z rąk hitlerowca, strażnikiem kolekcji zostaje pałacowy ogrodnik.
Dawno nie mieliśmy równie interesującej książki. "Cień jabłoni" Wojciecha Szlęzaka to angażująca emocjonalnie i intelektualnie powieść. Wciągające narracyjne wątki, ukazane na tle rozważań o niepokojących problemach współczesności, sprawiają, że wraca się do niej pamięcią.
Proza "Cienia jabłoni" zadziwia pisarską dojrzałością. Światły, należycie wykształcony bohater, który nie zapomniał niedogodności, ale i uroków dzieciństwa spędzonego na wsi, kpi w żywe oczy z niektórych przejawów postępu, jawnie ocierających się o absurd. Tymczasem tam, gdzie rytm życia podporządkowany jest porom roku i prawom natury, nic nazbyt gwałtownie się nie zmienia. W rodzinnym obejściu i jego przyległościach nadal można w spokoju ducha uprawiać przydomowy ogródek, pielęgnować sad czy doglądać pszczół w pasiece.
Kontrast między życiem na prowincji i w wielkich miejskich aglomeracjach jest wyrazisty i namacalny, choć pod piórem Wojciecha Szlęzaka zmierza zarazem do uogólniającej metafory. Pisarz przedstawia dwie filozofie życiowych wyborów: drogę ze świadomością własnej, choćby najskromniejszej roli w świecie, bądź też drugą – szybkiej kariery, acz bez większych szans na rozwój własnej podmiotowości, tam gdzie odbiegałaby od oczekiwań przełożonych. Przy okazji autor zastanawia się, ku czemu zmierzają nowe technologie, mające w teorii ułatwić pracę i oszczędzić czas, choć w codziennej praktyce czyniące życie znacznie bardziej skomplikowanym i do cna zabieganym.
Wojciech Szlęzak podobnie jak Myśliwski docenia prowincję z jej statusem małej ojczyzny, jako mikroskopijnej kopii świata. I jak Pilot dostrzega zalety matecznika, gdzie można jeszcze odnaleźć resztki zagubionych w mieście wartości. Jednocześnie swoim "Cieniem jabłoni" wnosi do odradzającej się literatury wiejskiej ducha przekory, widocznego szczególnie w zakończeniu powieści, którego zdradzić zwyczajnie nie uchodzi.
W swojej pierwszej powieści "Ma być czysto" Anna Cieplak przenikliwie opisywała świat gimnazjalistów. Zdaniem wydawcy (Krytyka Polityczna):
Mieć piętnaście lat to jak cierpieć na nieuleczalne zaburzenia urojeniowe. Każdą uwagę na swój temat analizuje się po sto razy, kompleks wyrasta na kompleksie, a wszystko, co fajne, jest zabronione. Oliwia boi się, że zaszła w ciążę z Chomikiem o grzywce Biebera. Czy z powodu pechowego wypadu do sklepu, gdy jej kolegów przyłapano na kradzieży batonów, wyląduje w ośrodku? Julii to raczej nie grozi, jest z lepszego osiedla. Nie jest jednak pewna, czy w sercu Usziego wygra z żołnierzami wyklętymi, ani nawet, czy by tego chciała. Magda, macocha Julii, próbuje pomóc Oliwce, ale trudno wsadzić kij w szprychy bezlitosnej biurokratycznej machiny, tym bardziej, gdy samej się żyje bez papierów i na umowie śmieciowej.
Piotr Bratkowski w newsweek.pl [nr 49/2016] ocenia:
Ani wielkie miasto, ani zapyziałe miasteczko. Dąbrowa Górnicza – uważny czytelnik dojdzie, że to tam rozgrywa się akcja powieści "Ma być czysto"– jest na tyle duża, by istniały w niej dzielnice dobre i złe. Jednak nie aż tak duża, by mieszkańcy tych dzielnic żyli całkiem osobno, jak to bywa w metropoliach. Zwłaszcza jeśli mają po 15 lat i nawet jeśli wywodzą się z różnych kast, chodzą do tych samych szkół i na te same koncerty. Oraz lajkują się i tagują (albo, co gorsza, nagle przestają) na portalach społecznościowych. Tak jak Julia i Oliwka, dwie główne bohaterki powieści 28-letniej debiutantki.
Anna Cieplak w 2017 roku została laureatką Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Otrzymała też nominację do Nagrody Literackiej Gdynia i do Nagrody Stypendium im. Stanisława Barańczaka. Jej powieść "Ma być czysto" została ogłoszona książką roku w plebiscycie "Radiowego Domu Kultury" Trójki.
Kolejną jej powieścią (data premiery: 13 września 2017 roku) są "Lata powyżej zera". "O pierwszym pokoleniu, które nie pamięta PRL-u, i ostatnim urodzonym bez smartfona w ręku. O "dziwnej krainie zwanej Polską, na pograniczu Zagłębia i Śląska" w czasach Gadu-Gadu i Paktofoniki.
Z racji położenia geograficznego i geopolitycznego, zaszłości historycznych, trudno przyswajalnego języka oraz setek podobnych powodów, w oczach innych nacji – jako kraj i państwo – jesteśmy prowincją. Prowincją Europy, świata i okolic. Żadne osiągnięcia, pojedyncze czy zbiorowe, tego nie zmienią – i im szybciej to sobie uświadomimy, tym lepiej.
Wiedział o tym dobrze Witold Gombrowicz, i uzmysławiał to swoim rodakom wszędzie, dokąd rzucił go los. Wiedział, że on sam – i każdy z nas – swoją prowincję zawsze nosi w sobie. I że jedynie od nas samych zależy świadectwo, jakie sobie wystawiamy w świecie.
Prowincja jako miejsca na ziemi może być wspaniała, podziwiana, choć – kiedy trzeba – i krytykowana. Dobrze sobie z tym radzą nasi południowi sąsiedzi, których literatura "od zawsze" umiała odzwierciedlić ich położenie na tym najlepszym ze światów. Ale i my, jak widać, podejmujemy w tym względzie stosowne próby – zrazu nieśmiałe, choć obiecujące.
Prowincja? Tak! Byle nie mentalna...
Autor: Janusz R. Kowalczyk, październik 2017
Książka "Ma być czysto" Anny Cieplak uznana za najlepszy debiut w tegorocznej, trzeciej edycji Nagrody Conrada.
Powieść Anny Cieplak rozgrywa się w dwóch przestrzeniach, których zestawienie można uznać za kluczową metaforę skupiającą najważniejsze wątki. Chodzi o osiedle deweloperskie i blokowisko. Dwie gimnazjalistki, Julia i Oliwia, choć przyjaźnią się, są z tego samego miasta, gimnazjum, a nawet dzielnicy, pochodzą z różnych światów. Pierwsza ma kochającą i wspierającą rodzinę z klasy średniej z aspiracjami, druga ma w życiu nieporównywalnie trudniej, bo musi nie tylko zadbać sama o siebie, ale też o dom i bliskich. Cieplak nie pozostawia nam złudzeń, że to odrębne galaktyki. Najlepiej widać to na przykładzie ciągu na pozór mało znaczących problemów, które w przypadku Oliwii błyskawicznie eskalują i w drastyczny sposób wpływają na jej życie. Dziewczyna trafia do ośrodka dla trudnej młodzieży, co w świecie Juli nigdy nie mogłoby się wydarzyć. "Ma być czysto" to nie tylko przenikliwa panorama współczesnego polskiego społeczeństwa, lecz także jeden z pierwszych portretów dzisiejszej nastolatki, nakreślony bez moralizatorskich zapędów. Zamiast pouczania mamy dużą dawkę empatii, przejawiającą się w próbie zrozumienia problemów, które z perspektywy dorosłego mogą wydawać się błahe. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby Cieplak nie podeszła z należytą uwagą do kwestii stylu – autorka bez wątpienia obdarzona jest świetnym słuchem językowym i dzięki temu, chyba po raz pierwszy od wielu lat w polskiej literaturze, możemy czytać dialogi nastolatków bez obezwładniającego zażenowania.
Coroczny wybór pięciu najciekawszych debiutów pisarskich to również świetna okazja, aby przyjrzeć się temu, co w literaturze dzieje się tu i teraz. Debiutujący autorzy i debiutujące autorki, nieprzypisani jeszcze, jak uznani twórcy, do nurtu, tendencji albo konwencji gatunkowej, często w nowy sposób pokazują te aspekty rzeczywistości i doświadczenia, które nie wybrzmiały jeszcze w literaturze albo zostały zaledwie zasygnalizowane. Co i jak zatem mówią nam o świecie pozostałe nominacje, czyli "Ganbare! Warsztaty umierania" Katarzyny Boni, "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk, "Wśród przyjaciół" Macieja Sieńczyka oraz "Wakacje" Grzegorza Uzdańskiego?
Książka Katarzyny Boni to przejmujący zbiór reportaży o życiu po kataklizmie, który nawiedził japońską prowincję Fukushima w 2011 roku. Jak opowiedzieć o cierpieniu, którego skala wymyka się nawet najbardziej empatycznej wyobraźni? Krajobraz z "Ganbare!" (tytuł to japońskie zawołanie mające podnieść kogoś na duchu), to zgliszcza i ruiny – zarówno te fizyczne, jak i psychiczne i emocjonalne. Bohaterowie pojawiający się w kolejnych opowieściach żyją w świecie po apokalipsie. Na to, czego doświadczyli, nie mogli się przygotować. Nie mają też gotowych scenariuszy na nowe życie, dlatego każdy próbuje radzić sobie na własną rękę. Jak choćby nurkowie ochotnicy, którzy przez wiele miesięcy metr po metrze wyławiają z zalanego miasta wszelkie ślady po nagle utraconym życiu, albo ludzie, którzy dzwonią do swoich zmarłych z niepodłączonej do sieci budki telefonicznej. Tych historii jest znacznie więcej, a spiętrzenie dramatów sprawia, że trudno przyswoić wszystkie naraz. Boni każdą historię opowiada inaczej, ostrożnie szukając właściwej formy, która uniesie ładunek emocjonalny jednostkowego cierpienia i go nie zniekształci. Wydaje się to niewiarygodne, ale za każdym razem osiąga ten cel – co więcej, w tej bardzo skomplikowanej mozaice głosów nie słychać ani razu fałszywej nuty. Nie ma zbędnego patosu, egzaltacji ani stylistycznej ekwilibrystyki, jest za to umiar, oszczędność i powściągliwość. Właśnie dlatego efekt jest tak piorunujący.
Częściowo autobiograficzna powieść Natalii Fiedorczuk zabiera czytelników w, wydawałoby się, dobrze znany rejon rzeczywistości. "Jak pokochać centra handlowe" to połączenie dziennika, reportażu i powieści, będącej zapisem trudnego doświadczenia macierzyństwa. W kraju, gdzie w przestrzeni publicznej pełno frazesów o wyjątkowym znaczeniu rodziny, młoda matka często skazana jest na piekło pogardy i izolacji. Fiedorczuk, poprzez krótkie i sugestywne scenki z życia swojej bohaterki, pozwala nam choć na chwilę do niego zajrzeć. Ten wątek, choć stanowi nić przewodnią opowieści, nie jest jedyny. Autorce udało się także błyskotliwie sportretować współczesnych trzedziestoparolatków, mieszkających na obrzeżach dużych miast, pracujących na umowach śmieciowych i ledwo wiążących koniec z końcem. Tytułowe centra handlowe to nie połyskliwe świątynie służące celebracji konsumpcji i kapitalizmu, a bardziej symbole nieudanej transformacji – miejsca brzydkie i na wpół wymarłe, jednak w symboliczny sposób wyrażające kondycję naszej przestrzeni publicznej. Podobnie jest z internetem – narratorka Fiedorczuk spędza wiele godzin, przeglądając otchłanie parentingowych grup dyskusyjnych i blogów dedykowanych rozwojowi osobistemu, które stanowią zamknięte samowystarczalne obiegi nienawiści. "Jak pokochać centra handlowe" to nie tylko oryginalny zapis jednostkowego doświadczenia, lecz także ważny manifest społeczno-pokoleniowy. Żywiołowe reakcje czytelników i czytelniczek świadczą to tym, że również potrzebny. Fiedorczuk świetnie pokazała, że literatura to idealne medium dla budowania wspólnoty opartej na transmisji trudnych, traumatycznych przeżyć – w ten sposób osoby o podobnych doświadczeniach mogą poczuć się odrobinę mniej samotne w zatomizowanej rzeczywistości.
"Wakacje" Grzegorza Uzdańskiego to próba zderzenia ze sobą dwóch światów przeżywanych i językowych – matki i jej dorosłej córki. Powieść zbudowana jest z dwóch równoległych monologów, przypominających eksperymentalne zapisy strumienia świadomości, które czasem nakładają się na siebie. Marta i Justyna postanawiają wyjechać na wspólny urlop, nie chodzi jednak jedynie o niewinny wypoczynek i oderwanie się od codziennego życia w Warszawie. Kobiety jadą do niewielkiej miejscowości na Kujawach, skąd wywodziła się matka Marty, czyli babcia Justyny, Polka o niemieckich korzeniach. Wyprawa w poszukiwaniu korzeni i rodzinnych historii okazuje się pretekstem dla pokazania skomplikowanej i niełatwej relacji dwóch kobiet. Obie wkładają dużo wysiłku w utrzymanie więzi – są gotowe na kompromisy, mają też dla siebie dużo czułości i zrozumienia, nie zmienia to jednak faktu, że często między nimi iskrzy. Plany dotarcia do tajemniczej rodzinnej przeszłości szybko upadają, bo polska prowincja nie przechowuje pamięci o niejednoznacznych, skomplikowanych tożsamościach. Wspólne wakacje nieoczekiwanie stają się dla obu kobiet szansą na codzienne uczenie się siebie nawzajem. Postępy są okupione żmudnym i bolesnym wysiłkiem, ale wzbudzają nadzieję. W tej prostej i oszczędnej historii Uzdański pokazał, że zwykła codzienność może być wspaniałym literackim tworzywem.
Maciej Sieńczyk to postać znana w świecie literackim, współautor powieści graficznych i rysownik. Tym razem debiutuje jako prozaik. W przeciwieństwie do pozostałych nominowanych świadomie rezygnuje z opisywania rzeczywistości bieżącej. Jego powieść "Wśród przyjaciół" to podróż przez gąszcz splątanych ze sobą opowieści, które wchodzą w relacje ze sobą nawzajem, świat zewnętrzny traktując jako mniej lub bardziej użyteczny rezerwuar literackich rekwizytów. Skojarzenia z "Dekameronem" Giovanniego Boccaccia, a właściwie z całą tradycją literatury szkatułkowej, wytwarzającej własny mikrokosmos odniesień i relacji, są jak najbardziej na miejscu. Leitmotivem powieści są kolekcje – Gospodarz, główny bohater książki, narzucający porządek snutych opowieści, jest zbieraczem. Fascynują go stare ulotki medyczne, plakaty BHP oraz przedmioty z poprzednich epok znajdowane w piwnicach czy opuszczonych mieszkaniach. Wszystkie te rzeczy wyrwane są ze swojego oryginalnego kontekstu i za sprawą literackiej maestrii opowiadającego zamieniają się w cudownie bezużyteczne artefakty czy obiekty estetycznej adoracji. Kolekcjonerska logika, w której hierarchię wyznaczają wyłącznie kaprysy i zachcianki, przenosi się na całą strukturę powieści. Sieńczyk-Gospodarz oprowadza nas po swojej wyobraźni, pozwalając zgubić się na chwilę w tym labiryncie.
Jak widzimy z tego podsumowania, nominowane tytuły na pierwszy rzut oka niewiele łączy – jurorzy poszukują najciekawszych głosów literackich poprzedniego roku, więc różnorodność stylu i tematyki jest ogromna. Wydaje się, że wskazywani są przede wszystkim ci autorzy i autorki, którzy szukają swojej artystycznej drogi i własnego miejsca w polu literackim.
Gdyby jednak pokusić się o znalezienie nici przewodniej w utworach nominowanych w tym roku, można zauważyć, że na poziomie fabularnym szczególną rolę odgrywa w nich empatia. W przypadku Boni to oczywiste – jej książka jest próbą stworzenia medium pozwalającego wyrazić i przekazać ludzkie cierpienie. Z kolei Cieplak i Fiedorczuk pokazują światy, w których deficyt empatii – przede wszystkim w sferze publicznej – jest bolesny i krzywdzący. Uzdański mówi o podobnych trudnościach w relacjach rodzinnych i o tym, jak trudna jest rekonstrukcja współczucia. Najmniej oczywista forma empatii pojawia się u Sieńczyka, aczkolwiek jego opowieści rozgrywające się w pozornie aseptycznej przestrzeni literatury, są formą czułości i budowania relacji ze światem i symbolami, jakie tworzą jego mieszkańcy.
Każdy z autorów nasłuchuje świata wyraźnie po swojemu. Twórcy eksperymentują z formą literacką, szukając nowych środków wyrazu lub przekształcając w oryginalny sposób te już dobrze znane. Łączy ich przekonanie, że o świecie nie można już dłużej opowiadać w klasycznej formie linearnej powieści. Pokawałkowany świat domaga się adekwatnego literackiego medium, które może oddać jego wieloaspektowość i zniuansowanie.
Celem Nagrody Conrada, przyznawanej od 2015 roku w ostatnim dniu Festiwalu Conrada, jest uhonorowanie najciekawszych początkujących pisarzy i pisarek, którzy opublikowali swoje książki rok wcześniej. Nominowane tytuły wybiera jury, w tym roku, jak poprzednio, pod przewodnictwem Michała Pawła Markowskiego, a laureat jest wyłaniany w plebiscycie czytelników. W Polsce co roku wydawanych jest aż kilkadziesiąt debiutów literackich. Ten zalew nowych nazwisk sprawia, że wschodzący twórcy mają problem z przebiciem się do szerszego odbiorcy. Obok Nagrody imienia Witolda Gombrowicza o podobnym profilu, Nagroda Conrada oparta jest na założeniu, że debiuty są kluczowe dla kształtowania się życia literackiego, a zatem warto zwracać uwagę czytelników na nowe zjawiska i zachęcać wydawców do publikowania nieznanych a utalentowanych twórców. Co optymistyczne, dzięki takim inicjatywom coraz więcej debiutów znajduje się w ofercie dużych wydawnictw, a nie tylko w niszowych oficynach.
Autor: Michał Sowiński, 29 października 2017 roku
Aktor filmowy i teatralny. Reżyser filmów "Krótka historia o miłości" oraz "Krótka historia o morderstwie", wokalista zespołu Dr Misio. Ur. 14 stycznia 1969 roku.
Po raz pierwszy zagościł na filmowym ekranie jako ośmiolatek. W "Okrągłym tygodniu" Tadeusza Kijańskiego wcielał się w chłopca towarzyszącego dziadkowi w jego wędrówkach. Grał w dużej produkcji, towarzysząc na ekranie samemu Franciszkowi Pieczce. Ale dla małego chłopca film okazał się prawdziwym przekleństwem.
W rozmowie z Dorotą Wodecką z "Gazety Wyborczej" wspominał:
Poszliśmy na ten film do kina ze szkołą. Kiedy koledzy zobaczyli mnie na ekranie gołego, rozpętał się horror. Wołali za mną: "Aktor, pokaż pisiora!". Żadne tam żarty, zupełna powaga. Zmieniłem szkołę. Nie chciałem jeździć na castingi, grać i pokazywać siusiaka. Nie chciałem być aktorem. Zacząłem się jąkać.
Do aktorstwa wrócił dopiero w licealnym kółku teatralnym. Okazało się, że na scenie przestaje się jąkać. Zdecydował się zdawać do szkoły aktorskiej. W ten sposób chciał oswajać nieśmiałość i lęk przed ludźmi.. W 1992 roku ukończył PWST we Wrocławiu, a w listopadzie 1993 roku zadebiutował na scenie Operetki Warszawskiej w roli Pierre'a w musicalu "Piaf" Pam Gems w reżyserii Jana Szurmieja.
Pierwsze lata jego kariery nie były usłane różami, a artysta przez kilka lat myślał o zmianie zawodu. Najpierw w latach 1993-1994 występował na deskach Operetki Warszawskiej, a w od 1997 roku przez trzy lata był aktorem Teatru Rampa. W rozmowie z Martą Bałagą z Onetu tak wspominał ten okres:
Kiedy szukałem pracy w Warszawie, ciągle słyszałem to samo: "We Wrocławiu pan szkołę kończył? To pan jest lalkarzem?" Z taką rekomendacją trudno było cokolwiek znaleźć.
Pierwszym przełomem w karierze Jakubika był serial. Polsatowski sitcom "13 posterunek" z roku 2000 reżyserowany przez Macieja Ślesickiego dał mu popularność i pozwalał wiązać koniec z końcem. Ale rola głupawego posterunkowego sprawiła, że Jakubik w branży został zaszufladkowany jako – jak sam mówi – "debil z Polsatu".
Wyszedł z niej dopiero w 2005 roku dzięki Wojtkowi Smarzowskiemu. W jego "Weselu" wcielał się w postać notariusza-alkoholika. Stworzył niezapomnianą kreację –komiczną, ale jednocześnie smutną jak cały film. Jego ekranowa energia przykuwała spojrzenia, a aktorska precyzja pozwoliła Jakubikowi stworzyć wielowymiarowy portret bohatera. Za rolę notariusza Jakubik po raz pierwszy otrzymał nominację do Orła, polskiej nagrody filmowej za najlepszą rolę drugoplanową.
W wywiadach często przyznaje:
W tym zawodzie musisz mieć farta – spotkać na swojej drodze odpowiednią osobę w odpowiedniej czasoprzestrzeni."
Dla Jakubika tym kimś okazał się Smarzowski, u którego stworzył swoje najwybitniejsze kreacje. Najpierw pojawił się w epizodzie w telewizyjnej "Małżowinie" (1998 r.) i w spektaklu telewizyjnym pt. "Kuracja" (2001 r.), a po "Weselu", zagrał we wszystkich (oprócz "Róży") kolejnych filmach reżysera.
W "Domu złym" (2009 r.) wcielał się w postać zootechnika Środonia przybywającego do tytułowego złego domu i wplątującego się w ciąg dramatycznych zdarzeń. Cztery lata później, w "Drogówce"(2013 r.) bawił się swoim wizerunkiem, wcielając się w policjanta-amanta, podrywacza przedawkowującego solarium i zawsze gotowego do erotycznych podbojów.
Swe komediowe emploi wykorzystywał także w kolejnym obrazie Smarzowskiego –"Pod Mocnym Aniołem" (2014 r.). Grał w nim kierowcę-alkoholika, jednego z pacjentów szpitala psychiatrycznego próbującego wyjść z nałogu. Z przydługą grzywką i długimi włosami opadającymi na kark był postacią żywcem wyjętą z groteskowego skeczu. Ale Smarzowski i Jakubik dociążali tę postać, a żałosny pijaczyna z czasem okazywał się postacią dramatyczną.
Pełnię swych dramatycznych możliwości Jakubik pokazał w kolejnym obrazie reżysera "Róży"– "Wołyniu". Odchudzony, bez charakterystycznej rozwichrzonej fryzury, aktor wcielał się w postać dojrzałego mężczyzny, który wbrew jej woli bierze sobie za żonę młodziutką dziewczynę z sąsiedztwa. W wojennym dramacie Smarzowskiego, pełnym okrucieństw i wielkich emocji, Jakubik tworzył własną, subtelną opowieść. Jego Maciej Skiba nie był jedynie facetem cynicznie wykorzystującym młodą dziewczynę – miał w sobie smutek człowieka przegranego i nieoczywistą szlachetność.
Rola w "Wołyniu" przyniosła Jakubikowi kolejną w jego karierze nominację do Orła (wcześniej dostał ją za "Drogówkę"). Ale tym razem aktor musiał uznać wyższość kreacji…Arkadiusza Jakubika. W 2017 roku aktor otrzymał bowiem aż dwie nominacje do tej samej nagrody. Prócz roli z "Wołynia" Polska Akademia Filmowa doceniła także inną jego kreację – Zdzisława Marchwickiego z "Jestem mordercą"Macieja Pieprzycy, historii niewinnego człowieka wrobionego w serię morderstw.
Z Pieprzycą spotkali się już wcześniej. W 2013 roku Jakubik zagrał w jego "Chce się żyć", historii o niepełnosprawnym chłopcu próbującym nawiązać kontakt z otaczającym go światem. Jakubik grał jego ojca – pełnego czułości faceta lubiącego zaglądać do kieliszka. W świetnie obsadzonym filmie (znakomite role stworzyli także Dawid Ogrodnik i Dorota Kolak) Jakubik uwodził bezpretensjonalnością i prawdą, którą wnosił w każde ujęcie.
Wspominając tę rolę, w rozmowie z Martą Bałagą mówił o swoim statusie "aktora drugiego wyboru":
Pamiętam, jak odbierałem Orła za rolę drugoplanową w "Chce się żyć" Maćka Pieprzycy. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że byłem aktorem drugiego wyboru. Tę postać miał początkowo zagrać Zbyszek Zamachowski, ale terminy produkcji filmu nałożyły się na jego spektakle teatralne. A rok wcześniej, kiedy dostałem Orła za "Drogówkę", było dokładnie tak samo – Wojtek zaproponował ją najpierw Więckiewiczowi, który akurat był zajęty.
Swoimi kolejnymi wybitnymi rolami Jakubik zapracował na miano mistrza drugiego planu. Takiego, który nawet w krótkim epizodzie potrafi rozświetlić swoją obecnością kinowy ekran, i jak mało kto łączy komediowy talent z dramatycznym zacięciem. To on bawił publiczność "Najlepszego" (2017 r.) Łukasza Palkowskiego, wcielając się w lojalnego, nieco nieudacznego trenera i to on poruszał jako świadomy swoich życiowych błędów ojciec z "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego.
Aktorskie sukcesy i status filmowej gwiazdy nie zaspokoiły ambicji Jakubika, który w 2010 roku zadebiutował także jako reżyser filmowy, kręcąc "Prostą historię o miłości" wg scenariusza Macieja Sobieszczańskiego.
Jakubik, który wcześniej pracował m.in. jako asystent Smarzowskiego w telewizyjnej "Kuracji", objawił się tu jako reżyser świadomy warsztatu i bardzo ambitny. Opowiadał historię dwójki ludzi, których podczas podróży pociągiem połączy emocjonalna i erotyczna więź. Rozpisana na role Aleksandry Popławskiej i Rafała Maćkowiaka obraz był zarazem "prostą historią o miłości" i opowieścią o tworzeniu filmu, bliskości, potrzebie wypowiedzenia siebie.
Gdy film Jakubika zaprezentowano na Festiwalu Filmowym w Gdyni, otrzymał nagrodę konkursu filmów niezależnych za "dbałość o oryginalną formę i umiejętne połączenie dystansu do opowieści z powagą tematu", a Polska Akademia Filmowa przyznała Jakubikowi Orła w kategorii Odkrycie Roku. Słusznie, bo reżyserski debiut Jakubika do dziś pozostaje jednym z najciekawszych pierwszych filmów tej dekady.
Sześć lat po jego premierze, swym kolejnym filmem Jakubik udowodnił, że za reżyserskimi ambicjami podąża także talent. Do kin trafiła bowiem "Prosta historia o morderstwie" (2016 r.), thriller o rodzinie naznaczonej mroczną tajemnicą. Rozpisany na mocne role Filipa Pławiaka, Andrzeja Chyry i Kingi Preis mozaikowy film Jakubika udowadniał, że reżyser świetnie pracuje z aktorami i dobrze panuje nad filmową narracją. I choć krytycy zarzucali jego filmowi wtórność wobec gatunkowych schematów, to niemal jednogłośnie wyrażali uznanie dla filmu Jakubika.
Jacek Szczerba tak pisał o nim w "Gazecie Wyborczej":
Wszystkie składniki "Prostej historii o morderstwie", które tu wymieniłem, znamy z tysiąca kryminałów spod różnych szerokości geograficznych. To jednak nie razi, bo Jakubik fachowo upichcił z nich nową, gęstą strawę.
A Michał Walkiewicz tak pisał o niej w Filmwebie:
Podwójna opowieść nie jest tu wyłącznie bajerem, sceny czasem się kontrapunktują, a kiedy indziej uzupełniają fabularny kontekst, w montażu zawsze "pracują" na intrygę. W połączeniu ze zniuansowanymi rolami oraz scenariuszem napisanym żywym językiem, daje to film, który wbrew tytułowi, wcale taki prosty nie jest.
O tym, że Jakubik jest człowiekiem wielu talentów, przekonać się mogli także miłośnicy muzyki. W 2008 roku Jakubik wraz z gitarzystą Pawłem Derentowiczem i basistą Mariuszem Matyskiem założył zespół Dr Misio, do którego dwa lata później dołączyli klawiszowiec Radosław Kupis oraz perkusista Janek Prościński.
W rozmowie z Dorotą Wodecką Jakubik tak mówił o narodzinach zespołu.
U źródeł decyzji, żeby założyć zespół, był pewnie jakiś rodzaj frustracji związanej z kryzysem wieku średniego. Wtedy odkrywamy, że chcemy mieć krótkie spodenki i znowu wskoczyć do piaskownicy.
Tak oto powstał zespół, w którym rockowe melodie spotykały się z tekstami Krzysztofa Vargi i Marcina Świetlickiego. To właśnie one stanowiły o sile pierwszych dwóch albumów zespołu Dr Misio – "Młodzi" (2013 r.) i "Pogo" (2014 r.), a także najnowszej płyty zespołu "Zmartwychwstaniemy" (2017 r.).
Pisząc o niej na portalu Interia, Paweł Waliński zauważał:
Jakubik oczywiście nie jest najwybitniejszym wokalistą w historii polskiej muzyki. (…) Ważne jest co innego. (…) Teksty. Noblesse oblige, więc są oczywiście świetne, ale jednocześnie czynią albumy Dra Misia rzeczą raczej jednorazowego, czy dwukrotnego użytku.
Dla Jakubika, jednego z najbardziej rozchwytywanych dziś aktorów, a zarazem reżysera o dużych artystycznych ambicjach, muzyka stała się drogą ucieczki. W rozmowie z Onetem mówił o tym:
Muzyka jest sferą, w której najbardziej się zapamiętuję. Jest jak jakiś cholerny wirus, od którego nie można się uwolnić. Jako aktor dostaję do ręki scenariusz. Jest narysowana moja postać, są w nim moje kwestie dialogowe, muszę się ich nauczyć. Mogę je zinterpretować jak chcę, ale jestem tylko małym trybikiem ogromnej filmowej maszyny. Z muzyką jest inaczej. To jedyna przestrzeń aktywności twórczej, w której panuje prawdziwa artystyczna wolność.
Źródła: Onet, Gazeta Wyborcza, Filmweb, Interia. Bartosz Staszczyszyn, październik 2017 r.
Aktor filmowy i teatralny, reżyser i wokalista zespołu Dr Misio.– Nie jesteśmy wnukami wajdelotów ani potomkami Homera. Opowiadamy obrazy, ale pracujemy z tekstem – mówią Małgorzata Litwinowicz i Jarosław Kaczmarek z Grupy Studnia O.
O sztuce opowiadania, słynnych literackich gadułach i jesiennych podróżach po pamięci opowiedzieli w rozmowie z Culture.pl. Posłuchajcie, co Sancho Pansa ma wspólnego z Lechem Wałęsą.
Anna Legierska: W książce "Hakawati. Mistrz opowieści" libański pisarz Rabih Allamedine przypomina postaci bliskowschodnich gawędziarzy, bajarzy, trubadurów. Dla tytułowych hakawatich opowiadanie baśni, mitów jest sposobem zarabiania na życie. Jak to się stało, że Państwo także zajęli się opowiadaniem historii profesjonalnie?
Małgorzata Litwinowicz: Kiedy dwadzieścia lat temu zaczynaliśmy jako studenci warszawskiej polonistyki czegoś swojego szukać, sztuka opowiadania była bardzo pociągającym hasłem – starym i swojsko brzmiącym, a jednocześnie czymś, co można było wymyślić na nowo. To musiało być dla nas atrakcyjne! Jakbyśmy wchodzili do opuszczonego domu – ktoś tu już przed nami był, zostawił ślady, ale wciąż możemy urządzić tę przestrzeń na nowo, po swojemu.
Jarosław Kaczmarek: I nagle okazało się, że to jest to! Niby archaiczna formuła sprzed tysiąca lat, prosta, organiczna, niepotrzebująca rozbudowanej fasady. Kiedyś porównaliśmy naszą grupę do Filaretów, grupy samokształcącej się, siejącej jakiś ferment, niepokój.
Małgorzata Litwinowicz: W Polsce w latach 90. nie było sztuki opowiadania. Nie istniała historia mówiona, badania z zakresu historii społecznej nie doceniały jeszcze wagi głosu świadka, opowieści człowieka, który relacjonuje zdarzenie, ponieważ był jego uczestnikiem. Jednak samo hasło "opowiadanie" było czytelne. Każdy człowiek przecież od dziecka opowiada historie i intuicyjnie wie, jak to się robi. Teraz widzimy, że te nasze chaotyczne poszukiwania były wchodzeniem w czyjeś ślady.
Czyje? Kto uczył Państwa sztuki opowiadania?
ML: Samo hasło "zajmijmy się opowiadaniem" zaproponowała Angela Ottone, włoska reżyserka i aktorka, która zadomowiła się w Polsce. Ważnym momentem było także pojawienie się w Studni O. Agnieszki Ayşen-Kaim, orientalistki, turkolożki, która przyjechała do nas z Ankary z całym plecakiem pomysłów, odkryć, tropów dotyczących sztuki opowiadania na Bliskim Wschodzie. Ważne były lektury. Oprócz wspomnianego już Rabiha Allamedina także klasyczne "Baśnie tysiąca i jednej nocy" oraz pełna cudów i magii powieść "Harun i morze opowieści" Salmana Rushdiego.
Niezastąpionym nauczycielem jest Jihad Darwiche, hakawati pochodzący z górskiej wsi w Libanie, który opowiadanie historii wyniósł z domu, jego matka była bajarką. Dziś Jihad mieszka we Francji, z wykształcenia jest fizykiem. A więc człowiekiem współczesności, zanurzonym jednocześnie w żywym strumieniu dziedzictwa ustnego. Nie sądziłam, że to możliwe!
Jihad opowiada bardzo różne historie – tradycyjne baśnie i przypowieści arabskie oraz opowieści bardzo współczesne: na przykład dwa lata temu ( 2015) był na naszym festiwalu z projektem "Kobiety z placu Tahrir", w którym przywołuje głosy uczestniczek Arabskiej Wiosny, kilka lat wcześniej – prezentował w Warszawie "Opowieści z czasu wojny"– poświęcony w całości kobiecym losom podczas wojny w Libanie. Fundamentem pracy Jihada jest właśnie dawanie głosu temu doświadczeniu, które zwykle bywa tłumione i wyciszane. Jego opowieści są zawsze bardzo osobiste i pełne wielkiej uważności.
Liban to ojczyzna hakawatich, nie trzeba nikogo prosić dwa razy, by opowiedział historię. Czy Polacy także chętnie dzielą się swoimi opowieściami?
ML: Mam zawsze duży problem z odpowiedzią na pytanie o "polską tradycję opowiadania". Z pewnością istnieje społeczna praktyka opowiadania prywatnego, domowego – rodzinnych mitologii czy wspomnień. Myślę jednak, że opowiadanie jest po prostu częścią społecznej kultury słowa, która w Polsce nie ma się dzisiaj zbyt dobrze.
Podobno pewien storyteller z XVIII-wiecznego Aleppo potrafił snuć swoje opowieści przez 372 wieczory. Kawiarnie pękały w szwach! Po czym poznać dobrą historię? Czy chodzi tylko o treść czy ważna jest też technika i styl wypowiedzi, który pomaga utrzymać uwagę słuchaczy?
JK: Między nami cały czas trwa dyskusja o tym, czym jest warsztat opowiadaczy. Punktem wyjścia zawsze jest opowieść. Nie zadajemy pytań o to, jakich środków używać, tylko co jest dla ciebie ważne, co chciałbyś opowiedzieć? Potem historia prowadzi nas już właściwie sama.
ML: Błahej historii nie uratują żadne fajerwerki czy wybuchy sztucznego dymu na scenie. Dobra fabuła i zaangażowany opowiadający, który tak relacjonuje słuchaczom historie, jakby przed chwilą był ich świadkiem – to fundamentalne warunki dla dobrej opowieści.
Trochę jak w reportażu czy dokumencie
ML: Oko reportera i relacja z historią wydają mi się niezbędne. Nawet jeśli są to światy fikcyjne, jak w "Don Kichocie", kiedy Sancho opowiada absurdalną, wymyśloną historię o wyglądzie Torralvy, że była harda, męska i miała brodę. Don Kichot pyta: "Sancho, chyba ją dobrze znałeś? ". A on na to: „Nie, ale ten, który opowiada, widzi wszystko".
I to jest jakaś prawda. Opowiadając, nie przywołuje się tekstu, liter, kartek. Opowiadamy obrazy, ale pracujemy z tekstem.Nie jesteśmy wnukami Wajdelotów ani potomkami Homera w prostej linii. Współczesny człowiek zanurzony jest w piśmienności. I dobrze! Bo to pozwala na zabawę z historiami.
W najnowszym spektaklu Studni O. "Don Kichota" także zrymowali Państwo z innymi opowieściami. Jak brzmi dziś Cervantes?
ML: Powieść Cervantesa jest dla nas ważną inspiracją, pracujemy nad nią od kilku miesięcy. Jest zbiorem fantastycznych historii, ale też przypomniała nam o tym, że żywe słowo to nie tylko opowieść, to także przysłowie, powiedzenie, zawołanie, mowa. Sięgnęliśmy przede wszystkim po mowy i postanowiliśmy je pokazać w formie "Obwołań ulicznych": połączyć te fragmenty powieści Cervantesa z mowami wygłaszanymi w tych samych sprawach w zupełnie innym czasie i miejscu.
Kiedy Sancho otrzymuje prawdziwe gubernatorstwo wymyślonej wyspy, Don Kichot udziela mu rad, jak dobrze i sprawiedliwie sprawować rządy. Zaskakujące, jak świetnie i współcześnie jest to powiedziane! Ten fragment przekrzyżowałam ze słynnym wystąpieniem Martina Luthera Kinga "I have a dream" i wystąpieniem Lecha Wałęsy w Kongresie Stanów Zjednoczonych. On naprawdę opowiada jak Sancho Pansa o tym, jak przeskakiwał przez płot, i o tym, że teraz wielu ludzi w obronie własnej wolności będzie powtarzało ten gest! Przywołuję także fragmenty Dezyderaty i wystąpień Mahatmy Gandhiego.
W "Don Kichocie" jest historia Marceli, pięknej, dziko żyjącej pasterki. Spotykamy ją kiedy przez wieś idzie kondukt pogrzebowy młodego człowieka, który zabił się z miłości do niej. Wszyscy ją za to obwiniają, a ona wygłasza płomienną mowę w obronie własnej wolności, własnej podmiotowości, prawa do wyboru kogoś, kogo się kocha. Zwalnia się przy okazji z obowiązku odpowiadania na uczucia ludzi, na których jej nie zależy. Jest też krótka mowa Sancho Pansy, który pyta: "Jakaż to uciecha zabić biedne zwierzę? ".
To naprawdę zdania sprzed 400 lat?
ML: Tak! Cytaty o władzy, feminizmie i myślistwie zestawiliśmy na przykład z przemówieniami XIX-wiecznych sufrażystek, fragmentami Platona i Arystotelesa. Beata Frankowska poszerza mowę myśliwską o wątek Janiny Duszejko z książki Olgi Tokarczuk"Prowadź swój pług przez kości umarłych", a żeby skonstruować sugestywny obraz polowania, sięga do "Ksiąg Jakubowych". Rzeczywiście jest tak, że współczesne fragmenty wstawione między linie Cervantesa czują się jak u siebie w domu!
JK: To jest dowód też na to, że opowiadanie szuka połączeń ze współczesnością. Tak pracuje nasza wyobraźnia, że różne haczyki, połączenia, nieustająco się przenikają.
Chciałam zapytać o bibliotekę opowiadacza. Teksty, po które sięgają osoby praktykujące sztukę opowiadania, powinny mieć swój rytm, melodię?
JK: Każdy opowiadacz ma swoją bibliotekę. Na pewno jest w niej "Odyseja", "Rękopis znaleziony w Saragossie", utwory Mirona Białoszewskiego, Bolesława Leśmiana, Adama Mickiewicza, od niedawna także Cervantes. Tak się jakoś dzieje, że te książki nas przyciągają, wywołują.
ML: I wcale nie chodzi o to, że wybieramy najgrubsze książki, jakie zostały napisane (śmiech). "Odyseja", Cervantes, razem to jest jakieś milion stron do czytania! Ale są takie książki i teksty literackie, które są bardzo mocno wychylone w stronę żywego słowa. One lepiej brzmią, lepiej żyją, kiedy zyskują formę dźwiękową, czytaną, mówioną niż kiedy czyta się je w zaciszu salonu tylko dla samego siebie. Zajmujemy się także opowieściami o opowiadaniu. Odyseusz na przykład jest straszliwą gadułą. Niepytany ani nie zachęcany przez nikogo opowiada dwa razy zmyślony życiorys. I potem spotyka się z Ateną, która ukazuje mu się pod postacią chłopca, i mówią do siebie: "Lubimy to, co? "
Próbuję sobie przypomnieć jakąś barwną paplę u Mickiewicza
ML: Moje ulubione wersety ze "Świtezi":
Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło.
Ciągną ostatek więcierzy;
Powiemże, jakie złowiono straszydło?
Choć powiem, nikt nie uwierzy.
Powiem jednakże!
Ja myślę, że to najwspanialsza deklaracja opowiadaczy! Powiem jednakże! Muszę! Muszę mówić, bo nie mogę się powstrzymać i czegoś nie opowiedzieć!
Jihad Darwiche w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" przyznał, że gadanie, opowiadanie historii pomagało ukoić tęsknotę za Libanem. Sam akt mówienia, uruchamianie pamięci, głosu bywa terapeutyczny. Czy to także jest przedmiotem rozważań w Studni O.?
JK: Nie posługujemy się językiem psychologii. Ale na warsztatach opowiadania wyraźnie widzę zmiany. W punkcie wyjścia jesteśmy zazwyczaj zablokowani. Mówienie we współczesnym świecie kojarzy się raczej z odpowiadaniem, zastanawianiem się, jak jestem odbierany, czy dobrze wyglądam, czy to, co mówię, ma sens. Mnóstwo pytań, z których trzeba wyskoczyć.
Ale jak?
JK: Trochę zawiesić myślenie o sobie i zaufać historii. Ona pozwala nam opowiadać też o sobie, odsłonić się, ale nie wprost. Nawet w czasie krótkiego warsztatu widać, jak ludzie się zmieniają, nagle zaczynają mówić innym głosem, coś się otwiera, coś zaczyna się dziać. Doświadczamy też tego na Festiwalu Opowieści. Nasza publiczność trochę różni się od tej, która przychodzi do teatru. Nie czuję żadnej presji, pretensji widzów, kiedy się potknę i zapomnę czegoś. Opowiadacz nie boi się porażki czy pewnej bezradności.
Niechętnie przyznajemy się do porażek. Zastanawiam się, jak ten wątek może współgrać z tematem Superbohaterów, którym dedykowana jest tegoroczna edycja Festiwalu Sztuki Opowiadania
ML: W tym rok dużo czasu spędzamy z Don Kichotem. Ta postać mocno stawia pytania o to, co to znaczy być superbohaterem? Zmierzyć się z czymś i przegrać – najlepiej jak się potrafi. Może nie ma większej dzielności wobec życia niż świadomość, że właśnie tak się stanie, a mimo to starać się najlepiej, jak się da? To jest patron tegorocznego festiwalu, ale pojawią się też inne postaci i ciekawe odczytania.
Jakie?
ML: Feministyczna grupa artystyczna Teraz Poliż wystąpi z tytułem "Nie tędy", który jest nowym odczytaniem Odysei. Sięgamy do kobiecego mówienia w Odysei, przyglądamy i przysłuchujemy się temu, jak mówią kobiety. Może na jednym oddechu, szybko, w pośpiechu, bo przecież zaraz ktoś nam przerwie? A może krzyczą, bo inaczej nikt ich nie usłyszy? Albo mówią szeptem, przemykając przez opowieść niezauważone.
Z kolei instrumentalistka i wokalistka folkowa Barbara Derlak, liderka zespołu Chłopcy kontra Basia, sięgnie do apokryfów Nowego Testamentu i do ludowych opowieści, tworząc piękną muzycznie opowieść. Akompaniamentem dla świetnych, autorskich tekstów będzie m.in. lira korbowa, duduk i harfy.
Reprezentantem współczesnych herosów będzie Kazimierz Deyna, legenda futbolu
JK: Traktuję futbol baśniowo, mecz jest dla mnie jak struktura opowieści. Opowiadając o Kazimierzu Deynie, używam języka komentatora sportowego, przyspieszonego, intensywnego. Występuję w duecie ze Stefanem Szczepłkiem, legendarnym dziennikarzem sportowym, biografem Deyny. Naszemu bohaterowi przyglądam się z historycznym dystansem, a Stefan Szczepłek tak, jakby właśnie był na trybunach.
Z tych dwóch perspektyw będziemy wywoływać ducha Kazimierza Deyny. Pan Stefan ma największą w Polsce kolekcję pamiątek futbolowych, a właściwie dla wielu relikwii – korek z szampana, który pili Polacy po zwycięstwie na Wembley czy but, w którym Deyna nie strzelił karnego Argentynie. To będą małe futbolowe dziady.
A więc nieprzypadkowo festiwal odbywa się w listopadzie?
ML: No coś jest z tym listopadem i z tym przywoływaniem przodków. Opowiadanie jest przywoływaniem tego, co się wydarzyło, no tak, jest jakimś wołaniem do duchów. Można by powiedzieć, że późna jesień to jest też dobry czas dla opowieści – ciemno, często pada, szuka się wtedy schronienia, ognia, innych ludzi. Czyli jednak funkcjonujemy w rytmie agrarnym. Trochę się z tego sami śmiejemy, bo nie jesteśmy tak pieczołowicie tradycyjni, ale w sumie to poważna sprawa – podróżowanie po pamięci, odczuwanie zmienności pór roku. Tak może skromnie powiemy, że nasz festiwal jest duchowy i kosmiczny.
Czy zawsze będziemy potrzebować opowieści?
ML: Nie umiem odpowiedzieć na pytanie "Co będzie?". Ale jeśli pewnego dnia utracimy dyspozycję narracyjną – to będziemy musieli poszukać dla siebie innej nazwy niż "ludzie". Człowiek jest istotą opowiadającą – to akurat wydaje mi się pewne.
Rozmawiała Anna Legierska, październik 2017
12. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Opowiadania odbędzie się w dniach 15-19 listopada 2017 w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Organizatorem wydarzenia jest Grupa Studnia O., pierwsze w Polsce stowarzyszenie opowiadaczy działające od 1997 roku.
I nagrodę otrzymał rosyjski pianista Arsenij Mun, dwie kolejne zdobyli Polacy – Tomasz Czesław Marut i Adam Mikołaj Goździewski. Nagrodę za najlepsze wykonanie utworów Karola Szymanowskiego otrzymał Ilja Owczarenko, Nagrodę Chopinowską otrzymał Adam Kałduński.
Konkurs ''Arthur Rubinstein in memoriam" odbywa się od 1993 roku. Program konkursowy jest niezwykle wymagający, obejmuje utwory, które miał w swoim pianistycznym repertuarze Artur Rubinstein. Kompozycje obejmują epoki od baroku po wiek XX. W 2000 roku imprezę wpisano do Europejskiego Stowarzyszenia Konkursów Muzycznych dla Młodych w Monachium, które skupia konkursy z 27 krajów europejskich. W tegorocznej edycji konkursu wzięli udział pianiści z sześciu krajów. W Bydgoszczy oprócz Polaków swoje umiejętności zaprezentowali przedstawiciele Chin, Japonii, Serbii, Ukrainy i Rosji. Najmłodsi uczestnicy mieli zaledwie 16 lat, najstarsi 21. W Jury Konkursu zasiadali: Ewa Osińska, Beata Bilińska, Walentina Igoszyna, Ian Hobson i Jan Popis.
Bydgoski Konkurs jest szczególnie śledzone przez wielbicieli Konkursu Chopinowskiego. Warto wspomnieć, że Rafał Blechacz – zwycięzca tegoż konkursu w 2005 roku i JuliannaAwdiejewa – zwyciężczyni w roku 2010, zajęli kolejno II i I miejsce w V Konkursie ''Arthur Rubinstein in memoriam''; w 2014 roku Międzynarodowy Konkurs Młodych Pianistów w Bydgoszczy wygrał 19-letni Szymon Nehring, późniejszy finalista Konkursu Chopinowskiego, a następnie pierwszy Polak, który zwyciężył w Międzynarodowym Mistrzowskim Konkursie Artura Rubinsteina w Tel-Awiwie.
Zwycięzca Konkursu, Arsenij Mun urodził się w 1999 roku, gry na fortepianie uczy się od 6 roku życia. Studiuje w Sankt-Petersburskie Państwowe Konserwatorium im. Mikołaja Rimskiego-Korsakowa w klasie Aleksandra Sandlera. Występował w Moskwie, Sankt-Petersburgu, Soczi, Kijowie, Charkowie, Kursku, Minneapolis i Fort Worth. Otrzymał wiele nagród na konkursach pianistycznych, m.in. I nagrodę na IX Międzynarodowym Konkursu Władimira Horowitza w 2011 roku w Kijowie i III nagrodę na Międzynarodowym Konkursie ''Astana Piano Passion'' w Kazachstanie w 2015 roku. II Nagrodę otrzymał Tomasz Czesław Marut, student wrocławskiej Akademii Muzycznej. Kolejne miejsce na podium zajął Adam Mikołaj Goździewski, uczeń Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, znany szerszej publiczności z udziału w Konkursie Chopinowskim.
11. Międzynarodowy Konkurs Młodych Pianistów zakończył się 30 października 2017 roku w Bydgoszczy.
Widma, czyli sceny liryczne na głosy solo, chór mieszany i orkiestrę, napisane przez Stanisława Moniuszkę przed 1859 rokiem (dokładna data powstania nieznana), czyli muzyczna interpretacja drugiej części ''Dziadów'' Adama Mickiewicza. Utwór dedykowany, ''jako pamiątka wdzięczności'' Marii Kalergis, uczennicy Chopina, wielkiej mecenaski polskiej sztuki, dzięki której doszło m.in. do wystawienia ''Halki''.
Kiedy dokładnie powstały ''Widma''? W swojej korespondencji kompozytor wspominał o nich już w latach 1853-56. Recenzenci omawiający kolejne wydania ''Śpiewnika domowego'' wspominali o zainteresowaniu kompozytora Mickiewiczowskimi ''Dziadami’’. Józef Sikorski, założyciel Ruchu Muzycznego w 1859 roku przywoływał „obszerniejszą kompozycję do »Dziadów« gotowej od dawna”. Rok później Maurycy Krasowski, kompozytor i kronikarz warszawskiego życia muzycznego, dopominał się wykonania ''Widm'', zwiastując im wielkie powodzenie.
Inni XIX-wieczni kompozytorzy zwykli przekształcać teksty autora ''Pana Tadeusza'' w operowe libretta, tak jak Henryk Jarecki w ''Powrocie taty'', Władysław Żeleński w swoim ''Konradzie Wallenrodzie'' i włoski kompozytor Amilcare Ponchielli w ''Litwinach'' (''I Lituani'' na motywach Wallenroda). Stanisław Moniuszko nie miał takich ambicji, wybrał formę bliską kantacie – niektórzy sądzą, że sprawiło to dość chłodne przyjęcie ''Halki'', dzisiaj bez wątpienia najbardziej ikonicznej polskiej opery. Autor ''Strasznego dworu'' wiele razy dawał wyraz swojemu zainteresowaniu twórczością Mickiewicza. W sumie napisał 17 pieśni do słów Adama Mickiewicza. W 1867 roku powstał cykl ośmiu sonetów na głosy solowe, chór mieszany i orkiestrę do ''Sonetów krymskich''. Szkice do ''Widm'' znajdziemy w ''Śpiewniku domowym'': w trzecim wydaniu znajdziemy duet ''Naprzód ciebie wspomina'' z IV części ''Dziadów''; w kolejnym znajdziemy ''Tu niegdyś z wiosny poranki'', czyli fragment pieśni Zosi z II cz. ''Dziadów''; w piątym wydaniu duet Guślarza i Zosi (''Na głowie ma kraśny wianek'').
Prawykonanie utworu odbyło się w rocznicę wybuchu powstania styczniowego, 22 stycznia 1865 roku w Salach Redutowych Teatru Wielkiego, podczas koncertu-benefisu organizowanego przez Marię Kalergis. Teatr zapełnił się publicznością, w zgromadzonym tłumie dominowała czerń żałobnych sukni kobiet opłakujących powstańców. Koncert powtórzono kilkukrotnie, krytyka przyjęła go bardzo ciepło. W tym samym roku ''Widma'' wykonano we Lwowie, na sali obecny był kompozytor. Warto wspomnieć o koncercie, który odbył się w plenerze, w ogrodach Instytutu Muzycznego w Warszawie w czerwcu 1866 roku. Dwa lata później wykonano go na rocznicę wybuchu powstania listopadowego, teksty recytowali: Helena Modrzejewska, Salomea Palińska i Jan Chęciński.
W XX wieku ''Widma'' nie były wyraźnie obecne w programach polskich teatrów i instytucji muzycznych – w 1998 roku ''Widma'' gościły w Operze Śląskiej (reż. Tadeusz Bradecki), w 1996 w Operze Narodowej (reż. Ryszard Peryt). W 2017 roku ''Widma'' zostały wystawione we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki w ramach festiwalu Wratislavia Cantans (reż. Paweł Passini, dyr. Andrzej Kosendiak). Andrzej Kosendiak, dyrygent przygotowujący muzyczną oprawę przedstawienia wystawianego w NFM mówił: ''Jest szansa na nowe spojrzenie na twórczość tego wybitnego kompozytora. Piosenka Stasia to moim zdaniem siciliana''. Z kolei Franciszek Bylicki w swojej pracy ''Stanisław Moniuszko. Studyum'' z 1880 roku (zachowano oryginalną pisownię) napisał:
Może być, że taki rodzaj kompozycyj odpowiadał więcej talentowi Moniuszki, aniżeli forma opery, która nie może być zbudowaną z rozmaitych części, nie daje tyle do sposobności i spoczynku i wymaga wielkiej jednolitości w przeprowadzaniu głównych ról. Wstęp do Widm, p.t. Cmentarz, jest bezwątpienia najpiękniejszą kompozycyą, jaką Moniuszko napisał na orkiestrę. Złożony jest z czterech części, z których każda przedstawia osobne widmo, ale wszystkie połączone ze sobą, chociaż różnią się tak tempem jak i rytmem. Czy słuchacz domyśli się tam cmentarza?
W skład orkiestry, oprócz tradycyjnych instrumentów (najciekawsze partie mają instrumenty smyczkowe i rogi, uwagę zwracają solówki fletów), usłyszymy też dzwony i ofiklejda, dawny instrument dęty blaszany, rodzaj rogu basowego. Moniuszko wykorzystał niemal połowę oryginalnego tekstu Mickiewicza, po części zaśpiewany, czasami wyrecytowany. Najważniejszą rolę w ''Widmach'' pełni bez wątpienia chór, niekiedy śpiewający w łagodnym unisonie, niekiedy zagęszczający się, prowadzący dialog z solistami. Sam kompozytor porównywał ''Widma'' do ''Pustyni'' symfonii-ody Félicien-Césara Davida. Pisząc o muzycznych adaptacjach tekstów Mickiewicza warto przypomnieć, że w okresie filomackim Wieszczowi zdarzyło się napisać recenzję scenicznego dzieła muzycznego, co prawda nie była to opera, ale operetka – ''Małgorzata z Zębocina'' Jana Czeczota.
[Opera] czyli jest serio, czy buffo, nie wymaga ani całej mocy tragicznej, ani tyle, co w komedii, dowcipu i śmieszności. Ale z drugiej strony głęboka serca ludzkiego znajomość, wielka nauka, często liryczna zapał, a prawie zawsze naturalność i prostota, obeznanie się z muzyką, jako główną w operach sztuką, której poezja towarzyszy tylko – oto są przymioty każdemu opery (rodzajowi) nieodbicie potrzebne. Czy któryś z kompozytorów spełnił oczekiwania Mickiewicza?
Źródła: Mirosław Strzyżewski, Recenzje filomackie Mickiewicza; Franciszek Bylicki, ''Stanisław Moniuszko. Studyum''; program do spektaklu ''Widma'' wystawionego w Operze Śląskiej w Bytomiu w 1998 roku pod red. Tadeusza Kijonka; rozmowa Grzegorza Chojnowskiego z Andrzejem Kosendiakiem w ''Muzyce w mieście'' (nr 9, wrzesień 2017).
W domu Tadeusza Kantora i Marii Stangret w Hucisku jesienią 2017 roku rezydencję odbyli Chris Lavis i Maciek Szczerbowski – twórcy Clyde Henry Productions – oraz grecka artystka Eleni Bagaki i pracujący w Berlinie amerykański choreograf i tancerz, Jos McKain.
Dom Tadeusza Kantora i Marii Stangret w Hucisku od 2015 roku otwarty jest jako miejsce do pracy, refleksji i odpoczynku dla nowych pokoleń twórców. Artyści, wyłonieni w otwartym naborze, spędzają w Hucisku około miesiąca, pracując nad swoimi projektami.
We wrześniu w Hucisku mieszkali i pracowali Chris Lavis i Maciek Szczerbowski (Clyde Henry Productions), wielokrotnie nagradzani reżyserzy. Ich animacja "Madame Tutli-Putli" zdobyła wiele nagród na festiwalu w Cannes i była nominowana do Oscara w kategorii krótkometrażowego filmu animowanego. Rozpoczęli też poszukiwania w obszarze virtual reality w nowej produkcji "Strangers", z Patrickiem Watsonem (we współpracy z Felix and Paul Studios), która otrzymała w Los Angeles Proto Awards w kategorii Best Live Action Experience. W Hucisku spontanicznie zrealizowali wesołą animację poklatkową.
W listopadzie w Hucisku zamieszkają grecka artystka, Eleni Bagaki oraz Jos McKain. Pod koniec listopada odbędzie się prezentacja ich realizacji w domu zaprojektowanym przez Kantora.
Eleni Bagaki o swojej twórczości mówi tak:
W swojej twórczości myślę o ciele nie tylko jako obrazie albo przedmiocie, ale też jako tekście, dźwięku i opowieści. Moje prace stają się przestrzenią refleksji nad pożądaniem i współczesnymi relacjami i realizują się w formie filmów, wierszy, rzeźb itd. Forma, jaką przyjmują ciągle się zmienia, jakby ważniejsze było nie to czym są, ale czym mogłyby być. Istnieją w ciągłym procesie przejścia i przemiany, poszukiwania znaczenia.
Jos McKain to amerykański tancerz i choreograf pracujący w Berlinie. Studiował choreografię na uniwersytecie Chapman i w Los Angeles. W swoich pracach poświęca dużo uwagi wyobraźni, fragmentaryczności oraz łączeniu kontekstów.
Do tej pory odbyły się rezydencje, których wynikiem są: przygotowane przez Camillę Larsson seminarium o domach artystów i warsztatach artystycznych oraz realizacje – Joshuy Schwebela i Krystiana "Trutha" Czaplickiego, a także doświadczenie wirtualnej rzeczywistości stworzone przez Tale of Tales.
Program rezydencji artystycznych organizowany jest przez Cricotekę, Fundację im. Tadeusza Kantora oraz Instytut Adama Mickiewicza, działający pod marką Culture.pl.
Źródło: materiały prasowe, oprac. MK, 19.10.2017