Image may be NSFW. Clik here to view. Scena z przedstawienia "Goplana" w reżyserii Janusza Wiśniewskiego fot. Krzysztof Bielinski / Teatr Wielki - Opera Narodowa
''Goplana'' Władysława Żeleńskiego w reżyserii Janusza Wiśniewskiego wystawiana w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej została uhonorowana statuetką International Opera Awards.
"Goplana" to operowa baśń napisana na podstawie ''Balladyny'' Juliusza Słowackiego. Rozgrywa się w świecie ludowych podań i legend, łączy świat fantastyczny z rzeczywistym, opowieść osnuta jest wokół motywów zbrodni, winy i żądzy władzy. Bohaterką jest boginka jeziora, postać fantastyczna o głosie liryczno-koloraturowym. Operę skomponował Władysław Żeleński – ojciec Tadeusza Boya-Żeleńskiego. W muzykę wplótł Żeleński polskie motywy: poloneza, kujawiaka, mazura i oberka.
[Embed]
Dzieło Żeleńskiego w reżyserii Janusza Wiśniewskiego zostało wyróżnione statuetką International Opera Awards, nazywanej też ''operowymi Oscarami'', w kategorii Dzieło odkryte na nowo . O nagrodę ubiegały się dzieła: Alfreda Casella''La donna serpente'' (Teatro Regio di Torino), Pierta Antonia Cesti ''Le nozze in sogno''(Innsbrucker Festwochen der Alten Musik), Gaetana Donizettiego''Olivo e Pasquale'' (Donizetti Opera Festival, Bergamo), Umberta Giordano ''La cena delle beffe'' (Teatro alla Scala) oraz Oscara Strausa ''Die Perlen der Cleopatra''(Komische Oper).
International Opera Awards została powołana w 2012 roku przez miłośnika opery Harrego Hymana. Nagrody przyznawane są w 16 kategoriach przez międzynarodowe jury składające się z dwudziestu jeden wybitnych krytyków muzycznych i mecenasów sztuki, wśród których możemy znaleźć Johna Allisona (''Daily Telegraph''), Hugh Canninga (''Sunday Times''), Neila Fishera (''The Times''), Francisco Jose Folcha (''El Mercurio''), Deborę Jones (''The Australian''), Nicholasa Payne'a (Director Opera Europa), Joannę C. Lee (Opera China), Christinę Scheppelmann (Grand Teatre del Liceu). Uroczyste wręczenie tegorocznych statuetek odbyło się w niedzielę 7 maja 2017 roku podczas gali w London Coliseum.
''Goplana'' pod batutą Grzegorza Nowaka miała premierę na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej 21 października 2016 roku i była pierwszą premierą w bieżącym sezonie artystycznym. Spektakl ten wrócił na deski niemal po siedemdziesięcioletniej nieobecności. Rzadko wystawiane dzieło Żeleńskiego zostało przyjęte z ogromnym uznaniem przez światową krytykę. Spektakl można było oglądać również przez internet, za pośrednictwem portalu www.operaplatform.eu i serwisu VOD Teatru Wielkiego (gdzie opera nadal jest dostępna).
W 2015 roku statuetkę International Opera Awards zdobyła Aleksandra Kurzak (Nagroda publiczności). W 2016 roku wśród nominowanych znalazł się Mariusz Treliński (Najlepszy reżyser), TW-ON (Najlepszy teatr operowy) i nagranie ''Króla Roger'a'w reżyserii Kaspera Holtena z londyńskiej Covent Garden, współprodukowana przez IAM (Najlepsze nagranie DVD).
W historii polskiej nauki Bohdan Dyakowski zapisał się jako wybitny popularyzator wiedzy o przyrodzie. W swojej książce "Nasz las i jego mieszkańcy", którą napisał pod koniec dziewiętnastego wieku, rzetelną wiedzę połączył z nowoczesną, nadal aktualną orientacją proekologiczną.
Tom należy do najbardziej przystępnych dzieł Bohdana Dyakowskiego. Mieści w sobie zalety encyklopedii, podręcznika i przewodnika po łonie natury. Autor wyłożył swoje spostrzeżenia komunikatywnym językiem, z gawędziarską swadą, co lekturę książki czyni niezapomnianym przeżyciem.
Opisuje w niej zwyczaje zwierząt, ucząc jednocześnie ludzi najwłaściwszego postępowania w kontaktach z nimi. Autor przypomina prawdy na ogół dobrze znane, choć niekoniecznie przestrzegane. Apeluje do sumień czytelników, wskazując na potrzebę zachowania stworzeń leśnych w ich naturalnym środowisku.
"Nie mówię już o tym, że nie wolno łapać i więzić ptaków w klatkach, ale z utrzymania tych leśnych śpiewaków na uwięzi nic dobrego by nie wynikło. Strzyżyk i mysikrólik, tak wytrzymałe na zimno lub słotę, nie znoszą utraty wolności i giną w bardzo krótkim czasie, czasem natychmiast, nawet w ciągu jednej doby. Kogo naprawdę zachwyca ich śpiew, niech ich słucha na wolności, niech idzie zimą do lasu albo do ogrodu; ptaszki te są tak ufne, że pozwalają podejść bardzo blisko i zachwycać się do woli śpiewem, brzmiącym tam stokroć milej i weselej niż w klatce."
Pisarz przekonuje, że w naturze każdy żywy, ale i martwy organizm ma do odegrania własną, mniej lub bardziej znaczącą rolę. Że bywa przydatny, a często wręcz niezbędny, w ogólnym dziele nieustannego cyklu stworzenia. Sporo uwagi poświęca pomijanej w potocznych obserwacjach symbiozie roślin i zwierząt.
"Panuje zatem w lesie pewna równowaga, pewna harmonia w tej ciągłej walce i wzajemnym pożeraniu się: las karmi swoim drewnem i swoimi liśćmi owady roślinożerne, one zaś żywią sobą drapieżne i pasożytnicze, które w ten sposób nie pozwalają im nadmiernie namnożyć się i zniszczyć drzewa."
W swoim przywiązaniu do przyrody Dyakowski znajduje dobre strony egzystencji nawet wśród najbardziej uprzykrzonych stworzeń, za jakie uchodzą choćby "wyrodne matki", podrzucające jaja do gniazd ptaków innych gatunków. Skądinąd obliczono, że "jedna kukułka zjada dziennie kilkaset liszek, więc w ciągu trzymiesięcznego pobytu u nas wytępi ich przynamniej 50 tysięcy. […] Ileż drzew uschłoby bez kukułki!".
Opisując wyjątkowe niechlujstwo czubatego dudka, autor zwraca uwagę na jego długi i cienki dziób, co skutecznie uniemożliwia mu porządki, tak przestrzegane przez resztę ptasich mieszkańców lasu. Z kolei przy opisach zwyczajów lisich podkreśla przywiązanie matek do dzieci – "nocami przychodzą karmić te z nich, które zostały schwytane przez człowieka".
Na tle kierujących się instynktem zwierząt myślący (jakoby) człowiek nie wypada najkorzystniej. Stąd też, szczególnie dziś, warto przypomnieć światłą myśl biologa:
"Pomniki natury, świadkowie dawnych czasów są również, a może i jeszcze bardziej warte opieki człowieka niż pomniki wznoszone jego własną ręką, bo te potrafi wznieść na nowo, gdy się rozsypią w gruzy, ale tamtych nie zdoła już wskrzesić, gdy raz znikną z powierzchni Ziemi."
Bohdan Dyakowski (1864–1940) – przyrodnik, pisarz, dydaktyk biologii, działacz społeczny, wykładowca Studium Pedagogicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, jeden z założycieli Ligi Ochrony Przyrody. Jego dorobek obejmuje kilkaset artykułów i notatek opublikowanych w różnych czasopismach oraz przeszło 50 pozycji książkowych: podręczników i książek popularnonaukowych, spośród których największą popularnością cieszył się "Nasz las i jego mieszkańcy" i "Z naszej przyrody". Wielu wznowień doczekały się również "Rośliny pokarmowe", "Sąd nad żabami" czy "Jak urządzać gniazda". Z dużym zainteresowaniem spotkały się także opowiadania dla młodzieży: "Patrol beskidzki. Opowiadanie wakacyjne", "Wąż Władka" czy "W góry, w góry, miły bracie".
Bohdan Dyakowski, "Nasz las i jego mieszkańcy"
fotografie: Włodzimierz Puchalski
wydawnictwo: Zysk i S-ka, Poznań 2016
wymiary: 165 x 235 mm
oprawa: twarda z obwolutą
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-65521-82-8
"Tu byłem. Tony Halik" Mirosława Wlekłego skłania do smutnych, ale i optymistycznych wniosków. Sprzeczne uczucia rodzi skrywanie przez słynnego podróżnika życiowego sekretu. Podziw zaś budzi jego pasja i determinacja, dzięki którym zręcznie omijał pułapki losu.
Biograf Tony'ego Halika z niezwykłą skrupulatnością prześledził jego burzliwe dzieje. Dotarł do wielu źródeł, przebył wiele szlaków przetartych wcześniej przez jego bohatera, rozmawiał z setkami świadków, którzy go znali, lub mieli z nim styczność. Mirosław Wlekły wzbogacił w rezultacie wizerunek znanego obieżyświata także o te fragmenty jego życia, o których on sam albo milczał, albo konfabulował – zazwyczaj, jak to miał w zwyczaju, niezwykle sugestywnie.
Nie w tym jednak należy upatrywać wartości tej biografii, bo nie o sensacyjny ton w niej chodzi. O tym, że Tony Halik – Polak z argentyńskim paszportem i amerykańską legitymacją korespondenta NBC – był doskonałym gawędziarzem, który od lat siedemdziesiątych rozbudzał emocje wielomilionowej widowni telewizyjnej opowieściami o swoich przygodach na mało uczęszczanych, egzotycznych szlakach, wszyscy na ogół wiemy. Walorem biografii jest nieprzebrane bogactwo wcześniej nieznanych faktów, które teraz pozwolą czytelnikowi na nowo poznać sławnego globtrotera.
Jego niezmierną popularność dyskontuje tytuł książki. Pisane rękami fanów napisy: "Tu byłem. Tony Halik" można odnaleźć w najodleglejszych miejscach świata, co jest wcale niezłym wyznacznikiem atrakcyjności jego programów. Rejestrował kamerą codzienne obyczaje ludzi z egzotycznych plemion i pierwotnych kultur, dokąd jeszcze nie dotarły dobrodziejstwa współczesnej cywilizacji, a jego filmy na antenie Telewizji Polskiej, robiły zasłużoną furorę.
Image may be NSFW. Clik here to view. Tony Halik, fotografie archiwalne z książki Mirosława Wlekły "Tu byłem. Tony Halik", fot. wydawnictwo Agora
Dokumenty Tony'ego Halika – komentowane przez niego samego i Elżbietę Dzikowską, jego wieloletnią partnerkę na ekranie i w życiu – pokazywane były tym chętniej, że autor nie domagał się sowitych honorariów. Te miał zapewnione dzięki trzydziestu latom pracy w amerykańskiej sieci NBC. Nakręcił w sumie około czterysta filmów dokumentalnych, co w polskiej telewizji pozwoliło mu pokazać ponad trzysta programów w cyklach: "Tam gdzie pieprz rośnie", "Tam gdzie rośnie wanilia", "Tam, gdzie kwitną migdały", "Tam, gdzie pachnie eukaliptus" oraz "Pieprz i wanilia".
Książka o Tonym Haliku napisana jest z niezwykłą biegłością. Mirosław Wlekły daje z początku ogólny portret bohatera, dorzucając tropy wskazujące na dziwną niespójność jego oficjalnego, rzec można, życiorysu. Kilku sugerowanych przez Halika dat czy faktów nie udało się potwierdzić, bo prawda ostatecznie okazała się całkiem inna.
Tony Halik, a właściwie Mieczysław Sędzimir Antoni Halik, urodził się 24 stycznia 1924 roku w Toruniu. Podczas II wojny Niemcy masowo wcielali mężczyzn z Pomorza i Górnego Śląska do Wehrmachtu, szczególnie tych, którzy figurowali w wykazie folksdojczów. A on za radą matki – aby utrzymać rodzinny zakład fotograficzny – wpisał się na tę kompromitującą listę.
[Embed]
W konsekwencji znalazł się znienacka, w mundurze okupanta, na zachodnim froncie. Po dezercji z Wehrmachtu w 1944 roku był ukrywany przez córki bogatego francuskiego farmera. Po rejteradzie Niemców ojciec panien ogłosił wszem i wobec, że choć zmuszony był kontaktować się z administracją okupanta, to jednakże knuł przeciw niemu, przechowując w swoim obejściu… kanadyjskiego lotnika.
Zbieg z Wehrmachtu uchodził odtąd za jednego z ocalonych członków załogi zestrzelonego w okolicy przez tenże Wehrmacht samolotu RAF-u. Jego załoga, jak się udało sprawdzić, składała się zresztą z samych Anglików. Legenda kanadyjskiego lotnika zaczęła jednak żyć własnym życiem.
Ściemą nie był natomiast udział Tony'ego Halika w ruchu oporu Résistance, co potwierdzają zachowane dokumenty i fotografie, poparte przyznanym mu francuskim Krzyżem Walecznych (w 1947 roku został też udekorowany brytyjskim Medalem za Wojnę 1939–1945). Córka farmera, Pierrette Andrée Courtin, została w 1946 roku jego żoną. Niezmiernie dzielna kobieta, towarzyszyła odtąd mężowi w jego licznych podróżach.
Podczas śmiałej subkontynentalnej wyprawy z Argentyny na Alaskę – Halik obliczył, że przekroczyli 140 rzek i bagien, a on własnoręcznie zbudował 14 mostów i 18 razy otarł się o śmierć – w 1959 roku urodził się ich jedyny syn. Zakrawało to na cud, bo lekarze uznali Pierrette za bezpłodną; zdeterminowana kobieta poddała się jednak praktykom indiańskiego szamana. Syn otrzymał imię Ozana, na cześć wojownika z plemienia Hinan, który niegdyś ocalił Tony'ego przed zabójczym ciosem wroga z innego szczepu.
W 1974 roku Halik poznał w Meksyku Elżbietę Dzikowską. Zaczęli razem podróżować, tworzyć filmy, występować w programach telewizyjnych. Znakomicie się uzupełniali – wszechstronnie wykształcona Elżbieta Dzikowska była w tym twórczym duecie osobą tonującą spontaniczną ekspresję Tony'ego Halika.
Rozdźwięk w ich współpracy nastąpił w stanie wojennym. Halik, który zdecydowanie uciekał od wszelkiej polityki, chciał nadal pokazywać polskim widzom swoje programy podróżniczo-edukacyjne. Związana z opozycją Elżbieta Dzikowska wróciła do studia dopiero po odwołaniu bojkotu telewizji.
Choć w pracy i życiu byli od dawna razem, nie wzięli ślubu. Tony nie chciał narażać mieszkającej w Meksyku Pierrette na despekt rozwodu, co w Ameryce Połuniowej mocno stygmatyzowało kobietę. On sam zmarł 3 maja 1998 roku w Warszawie, Pierrette – w 2010 roku.
W jakiś czas po śmierci Halika wypłynęła sprawa jego współpracy z bezpieką. Chciał nadal pokazywać swoje programy polskim telewidzom, więc uległ szantażowi. Raporty jego opiekunów stwierdzają, że nieodmiennie zasłaniał się całkowitym brakiem słuchu na sprawy polityczne, więc niczego istotnego odeń nie wyciągnęli i bezowocny układ szybko rozwiązano.
Mirosław Wlekły napisał zajmującą biografię człowieka, który zdobył znaczącą pozycję w świecie podróżników, odkrywców, badaczy. Tony Halik był kochany przez przez polskich telewidzów za swój zaraźliwy entuzjazm w przybliżaniu świata tradycyjnych kultur. Za przekazywanie wiedzy o zwyczajach społeczności żyjących jak najbliżej natury i odkrywanie śladów dawnych cywilizacji.
A skoro Tony Halik uznał, że z pewnymi tajemnicami swego życia nie należy się obnosić publicznie, to wiedział, co robi. Bo w tym wypadku wstydzić powinien się nie tylko on. Wydaje mi się, że zwłaszcza nie on.
Mirosław Wlekły – dziennikarz, reportażysta. Znany z niezwykle skrupulatnego ujmowania opowiadanych historii w każdym możliwym kontekście. Autor słynnego reportażu "All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem" (2015).
Image may be NSFW. Clik here to view. Aleksandra Lipczak, "Ludzie z Placu Słońca", okładka książki, wyd. Dowody na Istnienie
Pełna temperamentu, kontrastów, pulsująca i zaskakująca. Taka jest Hiszpania i taka jest reporterska opowieść o rozpędzonym kraju, który znalazł się na zakręcie.
"Hiszpania mnie porwała"– przyznała Lipczak na początku 2015 roku, gdy odbierała nagrodę w Konkursie Stypendialnym im. Ryszarda Kapuścińskiego. Aby przekonać się dlaczego, musieliśmy czekać dwa lata. Było warto. Reporterska książka jest owocem kilku lat mieszkania zamiast jedynie bywania w Hiszpanii. Dostrzegania, nie wyłącznie patrzenia. I wgryzania się w temat, nie tylko smakowania. Powstała więc opowieść o kraju współczesnym, w którym odzywa się echo przeszłości, a piramida sukcesu runęła jak domek z kart. Napisana z pasją, bez sentymentu.
Nie wiem, czy to dziennikarska intuicja, czy kwestia praktyki, ale Lipczak odnajduje nietuzinkowych bohaterów. Artysta, który zamroził generała Franco, emeryt oferujący zapłatę za zatrudnienie swojego syna, kanalarz – deweloper, kobieta macho. To dopiero początek listy. Nawet jeśli postać pojawia się na chwilę, zapada w pamięć. Może więc nie o szczęście spotykania indywidualności tutaj chodzi, tylko o umiejętność ich przedstawiania. Autorka w paru słowach potrafi oddać charakter człowieka tak, że czytelnik mimowolnie marszczy czoło lub się uśmiecha.
Antropolog społeczny Julian Pitt-Rivers mówił, że Hiszpanie w porównaniu z innymi narodami są "bardziej" i "więcej"– jeżeli się weselą, to chętniej okazują radość niż inni, jeżeli się smucą – są bardziej tragiczni w swoim dramacie. Lipczak udało się uchwycić ten południowy temperament. Bohaterowie książki są więc nie tylko wyraziści, lecz także autentyczni.
Skoro już o stylu bycia mowa... Są w tym zbiorze reportaże, które swoim brzmieniem przywołują na myśl taniec flamenco. Chociaż ten nie opowiada historii, ruchy ciała i gesty wyrażają emocje. Wyczuwa się w nich szczególną energię, która magnetyzuje. Tę samą wrażliwość, namiętność, głębię oraz rytm mają "Ludzie z Placu Słońca". Na przykład: opowieść o poszukiwaniu śladów zmarłych, "znikniętych" podczas wojny jest jak soleá – przepełniona melancholią, uobecnia samotność i ból związany z utratą bliskiej osoby. Wymaga skupienia, choć nieco wolniejsze tempo momentami przyspiesza. Z kolei alegrías to radość, piękno relacji międzyludzkich, a taki pozytywny nastrój panuje w "Zwyczajnej wsi". Natomiast słodko-gorzka odpowiedź na pytanie "Co można zrobić (z) Franco w dwudziestym pierwszym wieku?" ma żywiołowy charakter, zupełnie jak taniec bulerías, bez którego nie odbędzie się żadna fiesta.
Podobnie jak we flamenco można wyróżnić wiele form, tak też różnorodny kształt przybrały opowieści o Hiszpanii. Niektóre to kolaż ludzkich dramatów, inne to filmowe sceny. W kilku króluje anafora, jest również matematyczna wyliczanka. Starannie wykadrowane obrazy zmontowane tak, by trzymać w napięciu. Czasami Lipczak przewija taśmę do przodu lub do tyłu, wtedy powtarza kluczową frazę, by dopisać już nowy ciąg dalszy. Teksty są bardziej rozbudowane lub miniaturowe, pojawiają się także gwałtowne pęknięcia w kompozycji – nagłówki prasowe z internetowego archiwum dziennika "El País". Ten wielogłos wciąga. I właśnie w formie, którą tak ceni Mariusz Szczygieł, tkwi literackość tych reportaży.
Lipczak zastąpiła statyczne opisy spojrzeniami, ale rzuca je oszczędnie. Dłuższe, wyostrzone na szczegół i krótsze, jak błyski flesza. Frazy też są zwięzłe, przez to dynamiczne. Zatem lektura musi być uważna, bo nietrudno zgubić rytm.
Tutaj nie ma jednej narracji, tak jak nie ma jednej Hiszpanii. Z obserwacji reporterki wyłania się kraj o wielu twarzach, każdej prawdziwej. Kilka z nich wyjątkowo nie daje o sobie zapomnieć. Pierwsza to "współcześni pariasi: zadłużeni", którzy stracili środki do życia. W ich oczach nie widać dawnego blasku, tylko wstyd. Druga to profil młodego, wykształconego, ale bezrobotnego obywatela. Trzecia to oblicze kobiety podporządkowanej mężczyźnie, która musi walczyć o swoje prawa. Są też inne. Na nich rysuje się spryt, determinacja i przekora. Ci ludzie stoją na Puerta del Sol – placu Bramy Słońca.
Książka bardzo dobrze ukazuje, jak nierozwiązane sprawy rezonują w przyszłości. W tej współczesnej narracji wojna domowa i dyktatura generała Franco niejednokrotnie budują kontekst. Odwołania do historii nie są jednak zwykłym przedstawieniem faktów, nużącym kalendarium. To skondensowane i wiele mówiące o dzisiejszej Hiszpanii obrazki. Jak niewysłane pocztówki z przeszłości, które po latach ktoś odnalazł i dopisał postscriptum.
Lipczak z wyczuciem oddała klimat zmian, a opowiedziane przez nią historie czasem oburzają, innym razem uwodzą, zawsze intrygują. Tworzą fascynującą mozaikę, która daje do myślenia. I rzeczywiście, łatwo dać się porwać.
Od czasów pańszczyzny, przez odzyskanie niepodległości i II wojnę światową, aż do PRLu i katastrofy prezydenckiego tupolewa. Oto dzieje Polski opowiedziane na podstawie wybranych prac z wystawy "Późna polskość. Formy narodowej tożsamości po 1989 roku" w CSW Zamek Ujazdowski.
Daniel Rycharski "Brama na 150 rocznicę zniesienia pańszczyzny"
Image may be NSFW. Clik here to view. Daniel Rycharski, "Brama na 150 rocznicę zniesienia pańszczyzny", 2014, fot. dzięki uprzejmości artysty
Przymusowa praca chłopa–dzierżawcy u pana–właściciela ziemskiego na terenach polskich występowała od XII wieku do 1864 roku. Od XV w. pańszczyzna stopniowo zanikała na Zachodzie, by w XVIII w. stać się przeżytkiem. Mniej więcej w tym samym czasie w Europie Wschodniej i Środkowej trend był odwrotny: zobowiązania feudalne przybierały coraz ostrzejsze formy.
Artysta i aktywista Daniel Rycharski stworzył bramę w stylu metaloplastyki na 150-lecie zniesienia pańszczyzny. Jej inauguracja miała miejsce w Kurówku na Mazowszu w 2014 roku. W rodzinnej wsi Rycharskiego powstały także inne prace, m.in. seria kilkudziesięciu malowideł na stodołach, szopach i przystankach autobusowych, dzięki której Rycharskiego okrzyknięto twórcą wiejskiego street artu oraz "Galeria Kapliczka"– miejsce kultu sztuki współczesnej, w którym prezentowane są działania artystyczne.
Yael Bartana "...i zadziwi się Europa"
Image may be NSFW. Clik here to view. Yael Bartana, "Mary koszmary", 2007, film super 16mm przeniesiony na Blu-Ray, dzięki uprzejmości Annet Gelink Gallery, Amsterdam i Fundacji Galerii Foksal, Warszawa
Polska jako najbardziej tolerancyjny kraj w Europie, przyjmujący wypędzonych Żydów z innych państw, chroniący ich bezpieczeństwa i interesów? Tak było – dzięki decyzjom Kazimierza Wielkiego w pierwszej połowie XIV wieku – przez kilkaset lat. Jeszcze na początku XX wieku ludność żydowska miała w Polsce swoją największą diasporę na świecie. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Józef Piłsudski widział RP jako kraj wielonarodowościowy i wielowyznaniowy. Raj skończył się definitywnie po masowej eksterminacji dokonanej przez nazistowskie Niemcy. Większość tych, którzy ocaleli i nie wyjechali od razu po II wojnie światowej, komunistyczne rządy Polski zmusiły do emigracji pod koniec lat 60.
Tę tragiczną historię próbuje odwrócić izraelska artystka Yael Bartana. W swojej filmowej trylogii "...i zadziwi się Europa" powołuje do życia Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce, którego celem jest powrót ponad trzech milionów Żydów do ojczyzny ich przodków. Godłem Ruchu jest znak łączący gwiazdę Dawida z białym orłem, a jego pierwszy kongres odbył się na Biennale w Berlinie w 2012 roku. W skład trylogii – po raz pierwszy pokazanej w Pawilonie Polskim na 54. Biennale Sztuki w Wenecji – wchodzą prace "Mary koszmary" (2007), "Mur i wieża" (2009) i "Zamach" (2011).
Jakub Woynarowski i Instytut Architektury "Figury niemożliwe"
Image may be NSFW. Clik here to view. "Figury niemożliwe" w Pawilonie Polskim na 14. Biennale Architektury w Wenecji, fot. Wojciech Wilczyk
Do jednego z najbardziej heroicznych momentów w polskiej historii odwołuje się projekt "Figury niemożliwe"Jakuba Woynarowskiego i Instytutu Architektury: Doroty Jędruch, Marty Karpińskiej, Doroty Leśniak-Rychlak i Michała Wiśniewskiego. Jego głównym elementem jest replika baldachimu znad wejścia do krypty marszałka Józefa Piłsudskiego na Wawelu. Człowieka, który jest symbolem odzyskania przez Polskę niepodległości i był wizjonerem wielowyznaniowego i wielonarodowościowego kraju. Praca – po raz pierwszy zaprezentowana w Pawilonie Polskim na 14. Biennale Architektury w Wenecji – dotyczy skomplikowanej relacji modernizmu i polityki w warunkach odradzającego się po 1918 roku państwa polskiego.
"Nowoczesność jako obiekt narodowej ambicji i element międzynarodowej aspiracji, sąsiadująca z odwołaniem do tradycji – misternie budowanych historycznych mitów, figurą zmartwychwstania i zwycięskiej klęski. Oficjalne obrzędy pogrzebowe, kult relikwii narodowych świętych – wodzów i poetów, mit istniejącego i nieistniejącego państwa – służą Polakom za fundament ich chybotliwej tożsamości. Stosunek Polaków do nowoczesności jest tak złożony, jak wieloznaczne jest samo pojęcie modernizmu"– piszą kuratorzy z Instytutu Architektury.
Dorota Nieznalska "Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie"
Ojciec polskiego nacjonalizmu, Roman Dmowski, pojawia się w pracy Doroty Nieznalskiej "Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie", której tytuł jest fragmentem cytatu z pism polityka. Artystka, kojarzona przede wszystkim ze skandalem, który w prawicowych środowiskach wywołaja jej praca "Pasja", odsłania swoje pokrewieństwo z Dmowskim, duchowym przywódcą tych, których Nieznalska oburza. Na zdjęciach widzimy Dorotę Nieznalską z wieńcem z żyta i biało-czerwoną szarfą przy grobie rodzinnym przodka na cmentarzu Bródnowskim w Warszawie oraz w Sopocie, przy grobie prababki Rozalii z domu Dmowskiej.
Oskar Dawicki "Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście"
Image may be NSFW. Clik here to view. Oskar Dawicki "Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście", ołówek na papierze, 2009, fot. dzięki uprzejmości Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Praca Oskara Dawickiego to jedno zdanie napisane ołówkiem na kartce A4: "Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście". Rysunek powstał w ramach projektu "Próżna", odbywającego się na ulicy Próżnej w ramach Festiwalu Kultury Żydowskiej "Warszawa Singera".
""Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście" to dzieło, które można zrozumieć nie tylko jako pracę na temat Holokaustu, ale również jako ważną deklarację odnoszącą się do kwestii instrumentalizowania, banalizowania przez niektórych artystów tematów nacechowanych tragizmem. (…) Dawicki wspomina w jednym z wywiadów, że inspiracją do powstania jego rysunku była rozmowa ze Zbigniewem Liberą na temat miałkiej i żenująco złej sztuki "holokaustowej""– pisze Ewa Gorządek na Culture.pl.
Wilhelm Sasnal, projekt dla Muzeum Powstania Warszawskiego
Image may be NSFW. Clik here to view. Wilhelm Sasnal, projekt dla Muzeum Powstania Warszawskiego, 2007, fot. Albert Zawada/AG
Wilhelm Sasnal jest jednym z artystów, których Muzeum Powstania Warszawskiego zaprosiło do stworzenia muralu na murze w Ogrodzie Różanym. Wśród nich są m.in. Edward Dwurnik, grupa Twożywo, Galeria Rusz i Przemek "Trust" Truściński. Sasnal namalował żółte bratki na czarnym tle – kwiaty, które mają kształt czaszek. Muzeum wypuściło też serię magnesów na lodówkę, koszulki, notatniki, pendrive’y z reprodukcjami murali.
"Oto chyba najpoważniejszy wkład polskiej sztuki współczesnej w dzieło rekonstrukcji mitu Powstania Warszawskiego"– piszą kuratorzy wystawy "Późna polskość".
Krzysztof Wodiczko, projekcja na pomnik Adama Mickiewicza w Warszawie
Krzysztof Wodiczko dokonując ożywienia pomnika Adama Mickiewicza w Warszawie w 40. rocznicę wydarzeń Marca '68., przywołuje sprawę zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego inscenizacji "Dziadów"Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. W swojej twórczości Wodiczko często podejmuje problemy pokrzywdzonych, ofiar, ludzi znajdujących się na marginesie społeczeństwa, ale także traumatycznego balastu historii.
Antyrosyjskie kwestie i aluzje do aktualnej sytuacji kraju spowodowały decyzję władz o zawieszeniu "Dziadów". Po ostatnim przedstawieniu 30 stycznia 1968 roku protestowano pod pomnikiem Adama Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu z hasłem przywrócenia spektaklu. Kolejne próby protestu i reakcje na nie władz, stanowią genezę zwołania strajku studentów 8 marca 1968 na Uniwersytecie Warszawskim. Pokojowy wiec został brutalnie spacyfikowany przez oddziały MO, ORMO i robotników-aktywistów, co dało początek studenckim protestom w całym kraju, w których dochodziło do starć z milicją.
Krzysztof M. Bednarski "Victoria-victoria"
Image may be NSFW. Clik here to view. Krzysztof M. Bednarski, "Victoria-victoria", 1983/2006, fot. materiały prasowe CSW
Jedną z najbardziej znanych rzeźb w marmurze Krzysztofa M. Bednarskiego jest "Victoria-Victoria"– symbol nastrojów społecznych w Polsce w stanie wojennym. Dłoń uniesiona w geście zwycięstwa, ale z obciętymi palcami, powstała w 1983 roku.
"Praca była wówczas czytelnym komentarzem politycznym – rejestrowała klęskę Solidarności"– piszą kuratorzy wystawy.
Grzegorz Klaman "Solidarność Made in China"
Image may be NSFW. Clik here to view. Grzegorz Klaman, "Solidarność Made in China", 2007, fot. Is Wyspa
Jaki jest los polskiej współczesnej historycznej ikony – Solidarności? W latach 80. jednego z głównych ośrodków opozycji przeciw rządowi komunistycznemu. Grzegorz Klaman rozprawia się z romantycznym mitem solidarnościowym w swojej instalacji stworzonej z 4000 żołnierzyków wyprodukowanych w Chinach.
Jacek Adamas, bez tytułu
4 czerwca 1989 roku to symboliczna data końca komunizmu w Polsce i powstania wolnego demokratycznego państwa. W 20. rocznicę pierwszych wolnych wyborów w powojennej historii kraju Paweł Althamer zorganizował akcję "Wspólna sprawa", w czasie której swoich sąsiadów z bloku na warszawskim Bródnie przebrał w złote kombinezony i zabrał ich złotym samolotem na wycieczkę do Brukseli.
Wśród zaproszonych osób był inny artysta – Jacek Adamas, który w swojej sztuce krytykuje okres polskiej transformacji i neoliberalnego kapitalizmu. Wykonał on działanie na zdjęciu uczestników akcji "Wspólna sprawa", które pojawiło się na okładce prestiżowego pisma "Artforum". Adamas dokleił do tylnej okładki magazynu zdjęcie wraku rządowego tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem w 2010 roku.
"Samo zestawienie obu fotografii jest symbolicznym przywołaniem dwóch obrazów Polski: tej celebrującej sukces III RP i tej drugiej, dla której transformacja okazała się tragiczna w skutkach"– piszą kuratorzy wystawy "Późna polskość".
Piotr Uklański "Bez tytułu" (Ioannes Paulus PP.II Karol Wojtyła)
Image may be NSFW. Clik here to view. Piotr Uklański "Bez tytułu (Jan Paweł II)", 2004, fot. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Monumentalna fotografia, przedstawiającą portret papieża Jana Pawła II, powstała w czasie akcji w Rio de Janeiro, którą Piotr Uklański zorganizował dla Biennale Sztuki w São Paulo w 2004 roku. Udział w niej wzięło około 3,5 tysiąca brazylijskich żołnierzy, którzy pozowali artyście, stojąc na wyrysowanych na ziemi konturach odwzorowujących kształt głowy Ojca Świętego.
W 2005 billboard z papieżem stanął przy skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej w Warszawie. Dwa tygodnie po tym, jak zdjęcie Uklańskiego pojawiło się w centrum miasta, Jan Paweł II zmarł. Praca stała się miejscem pamięci, w którym palono znicze i składano kwiaty.
Artur Żmijewski "Katastrofa"
Katastrofa samolotu rządowego TU-154M w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku to nie tylko drugi największy wypadek lotniczy w polskiej historii, ale przede wszystkim wydarzenie, po którym kraj pozostał bez prezydenta i blisko setki najważniejszych osób w państwie.
"Artysta już w pierwszych dniach po katastrofie ruszył z kamerą na ulice Warszawy. Dokumentował na gorąco sposoby, w jakie społeczeństwo reagowało na traumę w przestrzeni publicznej: manifestacje, czuwania, wspólne modlitwy. Interpretacja katastrofy szybko stała się przedmiotem politycznego sporu, ale Żmijewski nie zajmuje w nim stanowiska"– piszą kuratorzy wystawy "Późna polskość".
Źródła: artmuseum.pl, ninateka.pl, 1944.pl, culture.pl, mat. prasowe i własne
Autorka: Agnieszka Sural
Image may be NSFW. Clik here to view. Józef Chełmoński, "Epizod z powstania 1863", powstał w latach 1884-1886, olej na płótnie o wymiarach 45 cm x 81 cm, zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie
Na pierwszy rzut oka "Epizod z powstania 1863" Józefa Chełmońskiego realizuje motyw typowy dla malarstwa polskiego z drugiej połowy XIX wieku – scenę rodzajową z powstańcami styczniowymi. Jednak fakt, że malarz ukazał wśród żołnierzy także kobiety, czyni ten obraz wyjątkowo interesującym.
Dzieło przedstawia odprawę patrolu powstańczego, jednak właściwie jest to wgląd w chwilę z codziennego życia obozu, uchwyconą przez Chełmońskiego w reporterskim stylu. Na pierwszym planie widzimy dwie stojące bokiem postaci, zapewne dowódców oddziału. Rzuca się w oczy ich charakterystyczny ubiór. Jeden ma na sobie granatowo-czerwony mundur ułański, a drugi obszerny ciemnobrązowy płaszcz ze szpiczastym kapturem.
Przed dowódcami czeka w gotowości sześciu jeźdźców – trzy kobiety i trzech mężczyzn – siedzących na smukłych, zadbanych koniach. Jedna z żołnierek salutuje. Wszyscy powstańcy mają na sobie długie płaszcze różnych kolorów oraz nakrycia głowy, m.in. czerwone rogatywki. Powstańcy styczniowi nie mieli jednolitego umundurowania i stąd wynikała duża różnorodność ich strojów – często zwykłych, cywilnych ubrań, wzbogaconych tylko patriotycznym symbolem lub biało-czerwonym elementem.
Na drugim planie, obok wysokich snopów siana i niezaprzężonego wozu drabiniastego, pasie się kilka koni. Nieopodal powstańcy odpoczywają, śpiąc na sianie. W tle widoczny jest fragment pokrytego strzechą zabudowania oraz dalsza część stacjonującego obozu. Ciemny las rozciąga się na horyzoncie, kontrastując z jasnozieloną trawą i szarobłękitym, zachmurzonym niebem.
Motyw powstania styczniowego to rzadkość w twórczości artysty. Chelmoński, urodzony w 1849 roku, był za młody, by brać udział w walkach. Niewiele wiadomo o jego wspomnieniach z tego czasu czy wrażeniu, jakie wywarł na nim zryw. Zachowała się jedynie wzmianka, że jego ojciec, będący wówczas wójtem, wydawał powstańcom fałszywe paszporty. Atmosfera domu rodzinnego, powiązania ojca z konspiracją czy wieści o powstańczych wypadkach zapewne nie pozostały bez żadnego wpływu na 14-letniego Chełmońskiego.
Podczas studiów w Monachium Chełmoński zetknął się z Maksymilianem Gierymskim, powstańcem i malarzem, który niejednokrotnie wracał w swojej twórczości do wydarzeń 1863 roku. Wiele wskazuje jednak na to, że bardziej bezpośrednią inspirację stanowił dla niego kontakt z Antonim Piotrowskim. Artyści poznali podczas nauki w pracowni Wojciecha Gersona i szybko zaprzyjaźnili. W czasie, gdy powstawał "Epizod z powstania 1863", obaj mieszkali i pracowali w Paryżu. Piotrowski sięgał do tematu powstania także w paryskim okresie twórczości, malując m.in. "Epizod z powstania 1863 roku"(1880) czy "Scenę z powstania 1863 roku" (1881). W jego wizji roku 1863 odbijają się wyraźne echa malarstwa Gierymskiego, zbieżne także z artystyczną wrażliwością Chełmońskiego: reporterski styl, skupienie na codzienności czy istotna rola pejzażu.
W "Epizodzie z powstania 1863" znajdujemy to, co charakterystyczne dla żywiołu malarskiego Chełmońskiego, a więc pełną życia kompozycję, realistyczne ujęcie, świetną kolorystykę, doskonale przedstawione konie czy scenę rodzajową rozgrywającą się na wsi. Najciekawszy wydaje się jednak fakt, że Chełmoński otwarcie pokazał obecność kobiet w oddziale.
Trudno oszacować, ile kobiet walczyło z bronią w ręku podczas powstania styczniowego, ale na pewno nie były to jedynie pojedyncze przypadki. W nielicznych opracowaniach na ten temat znaleźć można co najmniej trzydzieści nazwisk, choć z pewnością nie są to kompletne dane. Z obawy przed społeczną krytyką wiele kobiet nie chwaliło się swoimi doświadczeniami. Poza tym niektóre żołnierki i kurierki ukrywały się w obozie pod męską tożsamością, przybierając nowe nazwisko. Przykładowo Anna Henryka Pustowójtówna, adiutantka dyktatora powstania, Mariana Langiewicza, przedstawiała się jako Michał Smok oraz nosiła męski strój i krótko ścięte włosy.
Mimo zauważalnej obecności kobiet w oddziałach, ogromnej popularności, jaką zdobyła Pustowójtówna czy legendy Emilii Plater (bohaterki powstania listopadowego sławnej dzięki utworowi Adama Mickiewicza) motyw kobiety-powstańca styczniowego pozostał właściwie niezauważony przez artystów tego okresu. Obraz roku 1863 w polskiej wyobraźni zbiorowej został zdominowany przez twórczość Artura Grottgera, a bohaterki jego dzieł to przede wszystkim delikatne damy noszące żałobę narodową. Jeśli pomagają powstańcom, to nigdy nie wykraczając poza sferę tradycyjnej działalności kobiecej, jak np. opatrywanie rannych ("V. Schronisko" z cyklu "Polonia", 1863).
Kobiety walczące z bronią w ręku bądź pracujące jako kurierki spotykały się często z krytyką bądź podejrzeniami o szukanie męża w oddziale itd. Często marginalizowano także ich zaangażowanie – doceniano udział w powstaniu, ale jednocześnie sugerowano, że bardziej "kobiece" zajęcia byłyby dla nich odpowiedniejsze. Ten tradycyjny podział znajdziemy u Grottgera i szeregu innych artystów, przedstawiających kobiety jako matki-Polki, wdowy czy dziewczęta w żałobie narodowej, żegnające powstańców. Dlatego też motyw pojawiający się na obrazie Chełmońskiego jest niespotykany. Nie dość, że artysta pokazał w powstańczym oddziale kobiety, to przedstawił je jako pełnoprawne bohaterki dzieła. Nie odgrywają ról pomocniczych względem mężczyzn, nie pełnią funkcji ozdoby ani ciekawostki. Płeć żołnierzy nie ma w tej scenie tak naprawdę żadnego znaczenia.
Trudno ocenić, jaką wiedzę na temat udziału kobiet w powstaniu miał Chełmoński oraz jak dokładnie go oceniał. Jakaś refleksja musiała go jednak skłonić do wybrania takiego właśnie tematu obrazu, niepodobnego do innych. Wśród osób, które mogły mieć wpływ na ukształtowanie jego opinii na temat kobiecej aktywności patriotycznej, wskazać trzeba na pewno Wandę Umińską. Chełmoński znał ją z czasów warszawskich studiów, kiedy to w jej domu gromadzili się uczniowie szukający towarzystwa, opieki i ciepłego posiłku. Znajomość przetrwała najwidoczniej lata, bo w 1887 roku, po powrocie z Paryża do Warszawy, rodzina Chełmońskich zamieszkała na krótko u Umińskich.
W czasie powstania styczniowego 22-letnia Umińska działała w konspiracji, m.in. opiekując się więźniami z Cytadeli Warszawskiej, a po 1863 roku zaangażowała się w działalność społeczną, przede wszystkim na wsi. Nie mogła być bezpośrednim pierwowzorem żołnierek przedstawionych przez Chełmońskiego, ale jej osobowość i poglądy – ukształtowane w kręgu Narcyzy Żmichowskiej– mogły stać się w jakimś stopniu inspirujące dla artysty.
Jakakolwiek motywacja nie stałaby za namalowaniem "Epizodu z powstania 1863", obraz ten – ze względu na sposób przedstawienia kobiet – pozostaje jednym z oryginalniejszych przykładów ikonografii powstania styczniowego, zdominowanej w tym obszarze przez pełną patosu estetykę Grottgera i jego naśladowców.
[Embed]
Józef Chełmoński, "Epizod z powstania 1863" 1884-1885 olej na płótnie
Image may be NSFW. Clik here to view. Port rybacki w Unieściu. Sławomir Olzacki/East News
Wędzenie - jedną z najstarszych metod utrwalania jedzenia wykorzystywano do konserwacji w szczególności ryb i mięsa.
Staropolska szołda i barszcz z wyziny
Image may be NSFW. Clik here to view. Wędzone mięso, fot. Hrvoje Jelavic/PIXSELL/PAP
Przez stulecia część zwierząt zabijano przed zimą, a powstałe zapasy solono, suszono lub wędzono. Wędzone szynki i łopatki w staropolskiej kuchni zwano z niemiecka "szołdrami" (dziś pod tą nazwą funkcjonuje nadal potrawa kuchni śląskiej).Jan Kochanowski pisał, że dobra jest szołdra w zimie, kiedy uschnie na wietrze albo w gęstym dymie. Również z jego fraszki "Do poetów" można się dowiedzieć, że taka szynka bywała obecna na renesansowym stole:
"...Nie gardźcie i wy tym, co dom ubogi niesie,
Bo jako Chiron takżeć i ja mieszkam w lesie. Będzie ser, będzie szołdra, będą wonne śliwy..."
Wędliny z kapłonów i siekanego szczupaka
Image may be NSFW. Clik here to view. Wędzone ryby na targu świeżych produktów spożywczych, Wrocław, fot
Zdaniem prof. Jarosława Dumanowskiego, badacza kuchni staropolskiej, w XVII w. wędliny w kuchni magnackiej przyrządzano z kapłonów, cielęciny i wołowiny ale także... z ryb np. z siekanego szczupaka. Działo się tak m.in. ze względu na tabu żywieniowe związane z jedzeniem wieprzowiny. Wędliny wieprzowe uważano za mniej wyrafinowane w porównaniu do tych, które wytworzone były z ryb. Mimo to, także w najstarszej polskiej książce kucharskiej autorstwa Stanisława Czernieckiego pt. "Compendium Ferculorum" (XVII w.), wymienia się "szołdrę wędzoną" jako nieodzowny składnik bankietu i smakowy dodatek do innych potraw. Jest też przepis na wędzone salcesony z mięsa wieprzowego. Z innych wędzonych mięs Czerniecki wymienił jeszcze jelenia i dzikia. Oto sposób na wędzoną dziczyznę: "Jelenia oszyndowawszy, a wieprza opaliwszy, porąb w śroty, posól, włóż w beczkę, przyciśnij ciężarem, a w kilka dni, obmywszy w wodzie pięknej, wieszaj w dymie ciepłym, a wędź według potrzeby".
Barszcz z wędzonej wyziny
Image may be NSFW. Clik here to view. Wędzenie mięsa w przydomowej wędzarni, fot. Piotr Mecik/Forum
Również i wzmianek o wędzonych rybach można doszukać się także w "Compendium Ferculorum". Prócz "wędlin" z ryb, Stanisław Czerniecki w "potrzebach rybnych" wymienił wędzone jesiotry. "Głowa z szczuki wędzonej żółtej albo szarej" (czyli szczupaka) była składnikiem polewki, a wędzona wyzina (bieługa) barszczu zwanego królewskim. Był to rodzaj żuru z otrąb żytnich, z dodatkiem kilku rodzajów ryb, grzybów suszonych, kaszy gryczanej i kminu. Jak uwędzić świeżego jesiotra?: "zrysuj w pasy jesiotra świeżego albo wyża wzdłuż, tak szeroko jak półtora palca, włóż w naczynie, nasól dobrze, przycisnij ciężarem, a w kilka dni obmyj piwem, a w dymie gęstym ciepłym wędzić będziesz, a uwędziwszy, zażyjesz, jako będziesz chciał".
Gęsina z komina
Image may be NSFW. Clik here to view. Półgęski po Toruńsku, fot. Tytus Żmijewski/PAP
Z kolei w "Kucharzu doskonałym" Wojciecha Wielądki "mowa o mięsach wędzonych w kominie": szynkach wieprzowych i wołowych, ale także np. z gęsi, czylipółgęski. Mięsiwo na wędliny wpierw zaprawiano w solance (dziś „peklujemy”) i marynowano kilkanaście dni np. w mieszance wina, przypraw i pachnących ziół: tymianku, liścia laurowego, bazylii, majeranku i cząbru: "...po tych dniach wyjmij z saporu, niech osiąkną i powieś w kominie do wędzenia. Uwędziwszy, ażeby się konserwowały, polej winem i octem, na wierzchu przyłóż popiołem...".
Smaczne nawet trzy lata!
Image may be NSFW. Clik here to view. Bacówka wytwórnia tradycyjnych wędlin, największy w Małopolsce zakład produkujący wędliny metoda naturalna, fot. Wojciech Matusik/Forum
W innych pozycjach kulinarnych z XVIII i XIX w. można często natknąć się na wędzone ozory wieprzowe lub wołowe, dzisiaj w takiej formie rzadko spotykane. Najpierw peklowano je z licznymi przyprawami, a potem kilka tygodni wędzono. O wędzonym ozorze, jako składniku siedmnastowiecznego pasztetu "allaputrynowego", jest zresztą mowa w "Compendium Ferculorum". Już z górą dwieście lat temu wyrabiano w Polsce kiełbasy według 24 receptur. Była o nich mowa winnych artykułach.
Mięsa wędziły się długo - większe kawałki nawet 6 tygodni. Przy czym "im wolniejszy i zimniejszy płyn, tym lepiej." Drewno powinno być nie smolne i miękkie, ale twarde, np. dębina. Czasami wskazane było dodanie krzaku jałowca. W efekcie, jak dowiadujemy się z innych osiemnastowiecznych receptur, gotowe szynki dało się przechowywać "bez zepsucia i zgorzknienia" w sianie przez dwa, a nawet trzy lata!
Wędliny domowe versus przemysłowe
Image may be NSFW. Clik here to view. Wędzona kiełbasa, fot. Zenon Zyburtowicz / East News
Na początku XX w. pomimo rozwoju przemysłu spożywczego, jceniono smak domowego, swojskiego wyrobu: polędwic, kiełbas, szynek wieprzowych, cielęcych i wołowych, głowizny, salcesonów, wątrobianek, półgęsków, wędzonych kaczek. O tym, że walorami i wykwintnością przewyższają hurtowo fabrykowane wspominały dawne autorki, w tym np. Elżbieta Kiewnarska w przedwojennej pozycji zatytułowanej "Wędliny domowe: solenie, wędzenie i marynowanie mięsiwa" (1928 r.).
Z Kongresówki, litewskie i pomorskie
Image may be NSFW. Clik here to view. Produkcja oscypków i bryndzy w Malopolsce, fot. Jola Lipka / East News
W międzywojennej Polsce smak wędlin różnił się w zależności od regionu, w którym je wytwarzano. Jak piszała Kiewnarska "(...) w byłej Kongresówce przeważnie używa się (...) szynek zaledwie wędzonych, przeznaczonych na gotowanie, kiełbas i polędwic mało wędzonych, typu zbliżonego do miejskich wyrobów masarskich. Zaś na Kresach, Wołyniu, Małopolsce, a poniekąd Wielkopolsce i Pomorzu wyrabiają wędliny trwałe, dające się konserować. Robią je zwykle w większych ilościach, w miesiącach zimowych, kiedy nie ma much i innego robactwa, mogącego zepsuć całe zapasy". Najtrwalsze i najbardziej cenione wędliny pochodziły z Kresów, znane wówczas pod nazwą wędlin litewskich: "nieraz jakąś dużą szynkę, powieszoną gdzieś w głębi spichlerza, brało się do użycia dopiero na trzeci rok po uwędzeniu. Skórę miała twardą jak żelazo – należało przed krajaniem namoczyć ją dobrze w wodzie – lecz po rozkrajaniu słonina na niej różowa, jak w świeżo wędzonej, a mięso przezroczyste, ciemno – wiśniowe, dające się krajać w cienkiem, jak papier, płatki i wprost niezrównane w smaku." Ceniono wędliny pomorskie, podobne do litewskich, które w miastach robiły poważną konkurencję miejscowym. W czym tkwił sekret trwałości? Jak się okazuje, nie tylko w sposobie solenia, marynowania i przyrządzania, lecz głównie w sposobie ich wędzenia. Dym, w którym wędziły się mięsa, musiał być zupełnie zimny, a wędliny powinny być zawieszone bardzo wysoko – ok. 5 metrów nad ogniskiem. Należało je wędzić parę godzin rano i parę wieczorem, a resztę czasu powinny obsychać bez dymu.
***
Wiek później wędzony smak to nadal jeden z wyróżników polskiej kuchni. Zadomowił się też w nowoczesnych daniach podawanych w restauracjach typu fine dinig czy postmodernistycznych bistrach: już nie tylko wędzona ryba, mięso czy ser może znaleźć się na talerzu, ale też wędzone warzywa, jajka, śmietana czy nawet wędzone masło albo podwędzane lody.
Image may be NSFW. Clik here to view. Żałoba narodowa. Portrety niezidentyfikowanych kobiet, 1860, 1864, 1866, fot. Biblioteka Narodowa, CBN Polona, Grzegorz Sachowicz
Powstańcze czamary i żałobne krynoliny na dagerotypach, czyli opowieść o tym, jak moda, design i fotografia stały się narzędziem oporu w dobie powstania styczniowego.
Podczas zaborów Polacy sięgali po najróżniejsze środki, by zamanifestować swoje oddanie sprawie narodowego wyzwolenia. Jednym z nich była moda. I tak na przykład, w czasach romantyzmu rewolucjonistę można było poznać po tym, jak miał przystrzyżoną brodę. Stanisław Wasylewski w swojej monumentalnej pracy "Życie polskie w XIX wieku" pisał: "Dzieje stulecia to nieustanny prawie ciąg manifestacji kostiumowych (...) Błahe dziś dla nas szczegóły stroju bywały (…) instrumentem agitacji, propagandy."
Epicentrum wykorzystania strojów jako narzędzia biernego oporu przypadło w Polsce na lata 60-te XIX wieku. Wybuch powstania styczniowego poprzedziła, jak ją nazwał Franciszek Ziejka, "mistyczna rewolucja": patriotyczne nabożeństwa, wielkie okazje, czyli celebracje narodowych rocznic, uliczne manifestacje. Gdy pod koniec lutego 1861 carskie władze krwawo rozprawiły się z pokojowymi protestami, po Kongresówce zaczęło krążyć wezwanie (rzekomo od arcybiskupa warszawskiego) do przywdziania żałoby narodowej.
Znów aktualny stał się napisany 30 lat wcześniej, po upadku powstania listopadowego, utwór Konstantego Gaszyńskiego "Czarna sukienka":
Schowaj, matko, suknie moje,
Perły, wieńce z róż,
Jasne szaty, świetne stroje,
Nie dla mnie to już.
Kiedyś jam kwiaty, stroje lubiła,
Gdy nam nadziei wytryskał zdrój;
Lecz gdy do grobu Polska zstąpiła
Jeden mi tylko pozostał strój:
Czarna sukienka.
Bzik kostiumowy
"We wszystkich magazynach warszawskich widzimy tylko czarne przedmioty do ubrania: o nich więc mamy sobie za obowiązek uwiadomić nasze Czytelniczki"– informował w 1861 "Magazyn Mód i Nowości Dotyczących Gospodarstwa Domowego".
Żałoba tamtych dni dziś kojarzona jest przede wszystkim ze strojem kobiecym. Niektóre damy pojawiały się w czerni nawet na własnym ślubie. Czarne suknie rozpięte na krynolinie miały też nieraz inny, praktyczny wymiar – można w nich było łatwo ukryć przemycaną bibułę czy broń. "Kobieta polska jest wiecznym, nieubłaganym i niewyleczonym spiskowcem"– pisał w tamtych dniach rosyjski publicysta Mikołaj Wasyliewicz Berg.
Ciemne kostiumy zdobiła żałobna biżuteria. Do najpopularniejszych motywów należały: bransoletki przypominające kajdany, klamry przedstawiające dwie ręce w uścisku (symbolizująca połączenie Polski i Litwy), kotwice (symbol nadziei), wygrawerowane portrety Kościuszki, orły w koronie cierniowej, skrzyżowane kosy, czasem nawet trupie czaszki. Pojawiały się też zaszyfrowane skróty, jak np. umieszczany na pierścionkach napis R.O.M.O. – "Rozniecaj Ogień Miłości Ojczyzny". Ozdoby wykonane były zazwyczaj ze skromnych materiałów: drewna, aluminium, miedzi, srebra niskiej próby. Złoto poszło na żelazo, jak mówiono wówczas, czyli zostało oddane w społecznych zbiórkach na powstańczą broń.
Mężczyźni, oprócz obowiązkowego czarnego odzienia, powinni byli opuścić cylindry, lub nałożyć skromniejsze nakrycia głowy. Przechodniom, którzy nie dostosowali się do tej etykiety, zrzucano je, lub rozpłaszczano na głowach. Modne były nakrycia głowy nawiązujące do innych ruchów rewolucyjnych w Europie: kapelusze madziarskie i garibaldowskie. Stanisław Rybicki nazwał to "bzikiem kostiumowym":
"Kto nie nosi żałoby i niskiego kapelusza źle jest uważany, a przez to narażonym bywa na każdym kroku na nieprzyjemności ze strony gawiedzi ulicznej"– pisał.
Żałoba szybko ogarnęła praktycznie cały obszar I Rzeczpospolitej. Ewa Korzeniowska, matka Josepha Conrada, tak opisywała atmosferę panującą wówczas na ulicach Żytomierza:
"Żałoba tak ogólna, że ledwo widzi się kolorowe suknie. Konradek dotąd w potrójnych naszych ulubionych kolorach [tj. niebieskim, białym i czerwonym – kolorach rewolucyjnej Francji]; ale ma żałobną sukienkę i inaczej do kościoła go nie prowadzę."
W innym liście pisała:
"Kończę. Zmęczona jestem: cały dzień żałobną sukienkę dla Konrada szyłam. Tak tu czarno, dzieci nawet, że malec wciąż sam o żałobę prosi. Powinnością było mu dogodzić."
Żałoba obowiązywała nawet… dziecięce zabawki! W czasopiśmie "Przyjaciel dzieci"ukazało się opowiadanie dla najmłodszych "Prawdziwa i bardzo ciekawa historja o lalce, która była za modnie ubraną…", którego morał przestrzega przed noszeniem zbyt wytwornych sukni.
W takiej atmosferze wytworzył się niepisany kodeks zachowań. Tańce i bale nie należały do dobrego tonu, w kawiarniach przestano grać muzykę, przeganiano nawet kataryniarzy z podwórek. Bojkotowano teatr. Tu pojawiły się głosy krytyczne, Norwid pisał: "Miasta starożytnej Grecji nawet w czasie oblężeń i wojen o teatr dbały".
Do karceru za krynolinę
Żałobne kostiumy nie uszły uwadze władz. Na ulicach pojawili się carscy agenci, którzy specjalnymi hakami rozrywali krynoliny żałobnych sukni. Za niepodporządkowanie się zarządzeniom można się było narazić na wysokie grzywny lub areszt. W czarnych strojach mogły chodzić tylko kobiety, które uzyskały specjalne urzędowe pozwolenie. Dostać je można było tylko wówczas, gdy udowodniło się niedawną śmierć rodziców lub małżonka. Nie złamało to jednak oporu. Gdy uczennicom zakazano czarnych ubiorów, malowały sobie czarne pasy atramentem na szyi i rękach, nazywając to "żałobą nie do zrzucenia". W miarę jak represje narastały sięgano po inne kolory – fiolet i szary.
Objęło to inne zabory. Już w kwietniu 1861 we Lwowie zabroniono nosić "kokard żałobnych, polskich orłów, wstążek trójkolorowych do zegarków i krawatek, kokard, fontaziów, lasek z siekierkami, buzdyganów i wszelkich innych oznak politycznych."
O zjawisku nie można też było pisać w prasie. Cytowany wyżej "Magazyn Mód i Nowości Dotyczących Gospodarstwa Domowego" stosował sprytne uniki wobec cenzury pisząc, np. "Z powodu śmierci Księżnej Kent podajemy szczegóły tyczące się wyłącznie żałobnego ubrania." Innym razem czarne ubiory były rekomendowane z przyczyny niepogody czy wielkiego postu.
Żałoba nie obowiązywała w "dni świąteczne", rocznice ważnych dla Polaków wydarzeń historycznych, np. 3 maja. I to nie podobało się władzom:
"Na nabożeństwie w chrześcijańskich i żydowskich świątyniach i na ulicach ludność wystąpiła w świątecznych strojach. Kobiety ubrane w jaśniejsze kolory, mężczyźni w białe krawaty – pokazywali się z zielonemi gałązkami. Policya rada była w dniu tym widzieć wszystkich brudno ubranych – gniewał ją więc ten świąteczny pozór i aresztowała sześćdziesiąt kilka osób za listek zielony w ręku trzymany (…) lub też włożenie białych rękawiczek"– pisał naoczny świadek tych wydarzeń Agaton Giller.
Wobec przeróżnych strategii kostiumowych mających na celu ominięcie zakazów władz, carski namiestnik Fiodor Berg wydał w 1863 ukaz w którym dokładnie precyzował, co wolno, a czego nie wolno nosić:
"Kapelusz powinien być kolorowy, jeżeli zaś będzie czarny, to ma być ubrany kwiatami lub też wstążkami kolorowymi, lecz pod żadnym pozorem nie białymi. Pióra czarne i białe przy czarnych kapeluszach są zabronione. Kaptury mogą być czarne na podszewce kolorowej, lecz nie białej. Wzbronione jest używanie: czarnych woalek, rękawiczek, równie jak parasolek czarnych i czarnych z białym, jak niemniej takichże szalów, chustek, szalików i chusteczek na szyję oraz sukien zupełnie czarnych, jako też czarnych z białym. Salopy, burnusy, futra, palta i inne wierzchnie ubrania mogą być czarne, lecz bez białego. Dla mężczyzn pod żadnym pozorem żałoba miejsca mieć nie może."
Pomimo represji żałoba w różnych formach trwa do 1866, kiedy to ukazał się carski dekret o amnestii. Za ubieranie się na czarno można było trafić do karceru aż do 1873.
Żałoba w atelier
Żałoba okazała się świetnym zabiegiem piarowym, który zwrócił uwagę na sprawę polską zagranicą. W Hiszpanii na czarne paciorki zaczęto mówić "polskie łzy". Ponoć córka Karola Marksa na znak solidarności z Polkami nosiła ciemną suknię i przysłany z Polski żelazny krzyż.
Do nagłośnienia sprawy przyczynia się też europejskie tournée Artura Grottgera, który swój cykl "Polonia" prezentuje wtedy m.in. w Londynie, Paryżu i Wiedniu. Sam artysta występuje zagranicą w stroju powstańca styczniowego – konfederatce i czamarze. Konfederatka to czapka z kwadratowym denkiem bez daszka, obszyta baranim futrem. Nazwę swoją zawdzięcza konfederatom barskim. Stała się narodowym symbolem i w różnych wariantach towarzyszyła polskim zrywom przez cały XIX wiek. Czamara zaś to "suknia perska zwierzchnia, z guzikami do zapinania się pod szyją (…). Modnym była ubiorem za Stanisława Augusta, zwłaszcza przez ciąg czteroletniego sejmu, że do narodowego zbliżała się poniekąd stroju"– podawał etnograf, Łukasz Gołebiowski. Mickiewicz (który sam oczywiście też czamarę i konfederatkę nosił) pisał w "Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego":
"Wy noście Czamary powstańskie, i starsi, i młodsi; bo wszyscy jesteście żołnierzami powstania Ojczyzny".
Tym politycznym deklaracjom sprzyja upowszechnianie się nowej technologii – fotografii. W konfederatce fotografuje się w Paryżu Cyprian Kamil Norwid. "Amarantową włożyłem na skronie konfederatkę, bo to jest czapka, którą Piast w koronie miał za podkładkę"– wytłumaczy w wierszu. W Galicji wyrazem patriotycznego oddania jest tradycyjny strój szlachecki, kontusz i żupan, zakazany w Kongresówce, dlatego stamtąd pochodzi wiele takich fotograficznych wizerunków. Niejako na przekór tej szlacheckiej modzie, w stroju ludowym fotografuje się w atelier Karola Beyera Apollo Korzeniowski.
Do atelier Warszawy, Krakowa i Poznania tłumnie zgłaszają się kobiety w strojach żałobnych i mężczyźni w strojach powstańców. Stoi za tym nieraz smutny pragmatyzm – dla rodzin mężczyzn dołączających do powstania taki dagerotyp może być ostatnią pamiątką. Fotografie żałobniczek zaś są dołączane do listów wysyłanych na Syberię.
Autor: Patryk Zakrzewski, kwiecień 2017
Źródła:
Daniel Brzeszcz – "Rosyjskie haki i polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku", Warszawa 2015
Krystyna Lejko – "Powstańcy styczniowi i zesłańcy syberyjscy", Warszawa 2004
Janina Siwkowska – "Kochanek Justyny w Warszawie. Zbiór szkiców o dawnej Warszawie opartych na dokumentach", Warszawa 1967
Historia sztuki abstrakcyjnej po II Wojnie Światowej koncentruje się na dyskusji o artystycznej rywalizacji pomiędzy Paryżem a Nowym Jorkiem. Szkoła europejskich malarzy przeciwstawiana jest zwykle wyznającym nihilizm przedstawicielom amerykańskiego ekspresjonizmu abstrakcyjnego.
[Embed]
Jest to jednak narracja wyczerpana, która niesłusznie przyćmiewa inne sposoby mówienia o powojennej abstrakcji, np. w kontekście narodzonego na początku XX wieku konstruktywizmu i ówczesnej awangardy. Seria wykładów, która odbędzie się przy okazji wystawy "Prototypy awangardy", traktować będzie abstrakcję połowy XX wieku jako obszar badań dotyczących współistnienia oraz prób stworzenia wspólnego języka, podejmując metodę przedwojennego eksperymentowania i wtłaczając ją w kontekst polityczny końca lat 40., kiedy potrzeba stworzenia nowego świata nie była dyktowana przez prymat sztuki amerykańskiej. Powiązania z powojennym konstruktywizmem w Europie Wschodniej i Ameryce Łacińskiej są w tym świetle niezwykle widoczne. Cykl wykładów stanowi program towarzyszący wystawie poświęconej polskim artystom - Katarzynie Kobro oraz Władysławowi Strzemińskiemu.
[Embed]
Zaproszeni prelegenci:
16.05Yve-Alain Bois
23.05Luiza Nader
29.05 Jarosław Suchan,
06.06 Mónica Amor
13.06 María Íñigo
26.06 Kaira Cabañas
Cykl wykładów został zorganizowany z pomocą Instytutu Adama Mickiewicza działającego pod marką Culture.pl, partnera programu towarzyszącego.
Image may be NSFW. Clik here to view. Fryderyk Chopin, Paryż, odbitka na papierze srebrowo-żelatynowym, fot. Biblioteka Narodowa, CBN Polona
O domniemanym dagerotypie Chopina, polskiej fotografii na Syberii i wizualnej walce z zaborcą opowiada Małgorzata Maria Grąbczewska, historyczka sztuki, znawczyni XIX-wiecznej fotografii.
Patryk Zakrzewski: O prehistorii fotografii zrobiło się ostatnio głośno przy okazji odnalezienia rzekomego dagerotypuChopina. Co ty, jako historyczka fotografii, widzisz na tym zdjęciu?
Małgorzata Grąbczewska: Póki co, widzę tu cyfrową kopię fotografii i na tej podstawie trudno coś sensownie powiedzieć. Interesujące jest to, że to zdjęcie zrobiło taką furorę i nie wzbudziło niczyjej wątpliwości, może tylko kilku ekspertów. Dostrzegam na tym wizerunku Chopina pewien rodzaj malarskości, co odbiega od ostrości dagerotypu. A to musiałby być dagerotyp. Kalotypia, czyli fotografia papierowa, choć w czasach życia Chopina już nieźle rozwinięta, zarezerwowana była jeszcze dla amatorów. Daleko jej było do szczegółowości dagerotypii. Mówiło się o dagerotypie, że potrafił zarejestrować więcej niż widziało oko ludzkie. Niektórzy współcześni twierdzili, że jest to wręcz nieznośne w odbiorze.
Narzekano na jeszcze jeden efekt. Wszyscy na dagerotypach wydają się smutni, co jest związane z czasem naświetlania. Nie był on zresztą tak długi, jak się potocznie uważa. Nie siedziało się przed aparatem godzinami, już ok. 1843 było to zaledwie parę sekund. A jednak tę dłuższą chwilę trzeba było pozostać nieruchomo, w związku z czym te twarze wydają się martwe czy smutne.
Z tego najwcześniejszego okresu istnienia fotografii zostało bardzo mało zdjęć w porównaniu do tego, co zostało wykonane. Historię fotografii, aż do lat 70-tych XIX wieku piszemy ze skrawków. Przeciętny fotograf robił kilka tysięcy fotografii w ciągu roku, a mamy tylko szczątki zachowane w archiwach. I odtwarzamy historię działających na ziemiach polskich zakładów, historię technik, estetyki, na tych szczątkach. Polskie zbiory są silniej dotknięte tą plagą fragmentaryczności z powodu zniszczeń wojennych. Dotyczy to na przykład dwóch dagerotypowych portretów Chopina, które zaginęły podczas drugiej wojny światowej. Wszystkie narodowe skarby kultury, przewiezione wtedy za granicę, po wojnie powróciły do Warszawy, poza tymi dwoma małymi portretami, co mi się wydaje podejrzane (śmiech). Według jednej z wersji nie zostały one w ogóle włożone do skrzyń wysłanych za ocean, co kłóci się ze zwykłą logiką. Tak więc mówiąc o XIX-wiecznej fotografii polskiej musimy pamiętać, że jest to nasze wyobrażenie oparte jedynie na fragmentach.
Ostatnio skontaktowało się ze mną Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu, które w swoich zbiorach posiada przepiękny album Jana Mieczkowskiego, przedstawiający 75 fotografii carskich terenów łowieckich i nic nie wie ani o autorze ani o historii tych fotografii. Skórzany album, ozdobiony złotym orłem carskim, z jakiś powodów przechował się we Francji. Nie znaliśmy wcześniej takich albumów wykonanych przez polskich fotografów. Na pewno więcej tego typu unikatowych obiektów znajduje się gdzieś w kolekcjach państwowych lub prywatnych, ale trudno do nich dotrzeć. Na szczęście czasem, jak w przypadku tego albumu, nagle wypływają na światło dzienne.
Kiedy powstają pierwsze fotograficzne przedstawienia w Polsce? Jak to się ma do Zachodu?
Bardzo wcześnie. Wiedza o tym, czym jest dagerotyp dociera do Polski prawie natychmiast, zaraz po ogłoszeniu wynalazku. Teraz mamy błyskawiczny dostęp do informacji, ale i wtedy ludzie, którzy interesowali się nowinkami, byli na bieżąco z tym, co działo się na świecie. Mimo zaborów ta wiedza krążyła. Pierwszy polski przekład broszury Daguerre’a wydany przez braci Szerków w Poznaniu miał miejsce kilka miesięcy po jej francuskim wydaniu. Jeszcze w 1839 roku Józef Fraget w swojej warszawskiej fabryce zaczął produkcję aparatów do dagerotypii według przywiezionego z Paryża modela. Oczywiście nie każdy mógł sobie pozwolić na jego zakup, bo kosztował połowę tego, co sprowadzenie z Francji najmodniejszego fortepianu.
Za autora pierwszej fotografii polskiej uważa się kobietę, Klementynę z Sanguszków Małachowską, która ponoć już w 1839 w Paryżu wykonała dagerotyp, na którym widoczne były mosty na Sekwanie, fragment katedry Notre-Dame i Panteonu. Był on później eksponowany w Warszawie. Ta historia jest często powtarzana w opracowaniach, choć jeszcze nikt nie zwrócił uwagi na jej aspekt feministyczny. Nikt też nie zastanowił się nad sensem tej informacji. Małachowska miała wówczas pięćdziesiąt trzy lata - nie sądzę, żeby ta matrona uczyła się dagerotypii. Raczej kupiła tę płytę i przywiozła do Polski. Niestety i ta fotografia się nie zachowała, więc trudno dziś cokolwiek zweryfikować.
Często jako pioniera, szczególnie w zakresie teoretycznym i popularyzatorskim, wymienia się Maksymiliana Strasza...
I znowu mamy fotografa, którego żadne fotografie się nie zachowały. Wiemy tylko z drugiej ręki o dwóch kalotypach przesłanych przez niego w 1839 do redakcji jednej z gazet, ale nie wiemy nawet co one przedstawiały. Zwykło nazywać się go "ojcem polskiej fotografii" dlatego, że pisał o fotografii, był między innymi autorem jednego z pierwszych podręczników w tej dziedzinie. Ale równolegle do Strasza działało już w Polsce kilku dagerotypistów. Byli to w większości wędrowni fotografowie, głównie z Niemiec. W okresie letnim instalowali swoje atelier na północy, w zimowe na południu, gdzie było więcej światła. Mało jest świadectw na temat tego, jak oni byli odbierani, ale możemy sobie wyobrazić, że wzbudzali wielkie zainteresowanie. Każda sezonowa obecność fotografa była odnotowywana w prasie.
Historia polskiej fotografii powstawała też na emigracji. Józef Feliks Zieliński, już w 1841 lub 42 uczył się w Paryżu w atelier Richebourga, jednego z współpracowników Daguerre’a. W 1844 opublikował w emigracyjnym piśmie artykuł, w którym chciał przekazać rodakom wiedzę o nowej technice. Sądził, że zabory odcięły Polaków od informacji. Nie wiedział, co się pisze i drukuje w Polsce, nie znał chociażby prac Strasza, więc wymyślał swoje terminy fotograficzne. Wszystko nazywa się u niego inaczej: np. obiektyw to przedmiotnik, a fotografia – krasnopistwo.
Trudno powiedzieć, że Polska ma jedną historię fotografii. W każdym z zaborów rozwijała się ona nieco inaczej, inne były uwarunkowania i możliwości finansowo-techniczne i polityczno-prawne.
W której części Polski fotografia najlepiej się rozwijała? Jak wyglądały relacje z władzami?
Image may be NSFW. Clik here to view. Karol Beyer. Plac Zamkowy z namiotami wojska rosyjskiego stacjonującego przed Zamkiem Królewskim w Warszawie, ówczesnego „Głowna kwatermistrza Księcia Feldmarszałka głównie dowodzącego czynną armią, Namiestnika Królewskiego, po 14 października 1861. Muzeum Narodowe w Warszawie.
W Poznańskiem i w Krakowskiem. W Galicji wszystko było prostsze dzięki sporej autonomii. Od początku silnym ośrodkiem jest Warszawa, działa tam wiele warsztatów.
Najpełniej były fotografowane wydarzenia organizowane z inicjatywy władz: państwowe wystawy, otwarcia obiektów publicznych, budowa mostów czy kolei żelaznej. Fotografowie, aby mieć większą wolność, współpracowali z władzami, np. Maksymilian Fajans wykonywał portrety gubernatora czy samego cara, gdy ten przyjeżdżał do Polski. Podobnie Jan Mieczkowski czyKonrad Brandel. Szli na kompromisy z władzą, trochę z przymusu, żeby móc spokojnie pracować. Inaczej było z wydarzeniami organizowanymi przez polskich patriotów. Warszawskie manifestacje przed wybuchem powstania styczniowegoKarol Beyer fotografował z ukrycia.
Właśnie Karol Beyer został zesłany na Syberię. To za sprawą fotografii pięciu poległych?
Image may be NSFW. Clik here to view. Karol Beyer, "Pięciu Poległych", portrety pośmiertne pięciu poległych podczas manifestacji patriotycznej 27 lutego 1861 r. w Warszawie, fot. Biblioteka Narodowa / CBN Polona
Tak, to jest przykład wyjątkowy w historii fotografii polskiej. On wykonał te zdjęcia z przyklaskiem władzy, lecz to co się potem wokół nich wydarzyło, wyrwało się spod kontroli.
Pogrzeb pięciu poległych stał się przyczynkiem do wielkiej manifestacji. To byli zwykli ludzie: robotnik, czeladnik, dwóch ziemian, gimnazjalista. Nie żołnierze, ani powstańcy. Fotografie ich ciał, pod względem estetycznym, zupełnie odbiegały od tego, jak wcześniej pokazywano śmierć. Ich siła polega na tym, że eksponują rany, pokazują cierpienie i z tego powodu stały się metaforą zniewolonej ojczyzny. Obnażają to, co się wydarzyło, siłę rosyjskiej opresji. Zauważmy, że zostały specyficznie wykadrowane, w sposób do tej pory nieznany: pierś podana śmierci, wystawiona na kule. Dzięki temu posiadają pewien ładunek religijny, który na pewno nie uszedł uwadze współczesnych.
Zresztą Beyer fotografował nie tylko pięciu poległych, ale i powstańców czy warszawskich Delegatów Miejskich. Czynnie angażował się w działania opozycyjne wobec caratu i za to wszystko został skazany.
Po powstaniu na Syberii zaczęły powstawać zakłady pod szyldem "Fotografia warszawska".
To jest kolejny rozdział fotografii polskiej, który czeka na opracowanie. Syberia była specyficznym miejscem, gdzie każdy robił co mógł, żeby przetrwać. Niektórzy skazańcy fotografią zarabiali na życie. Fotografem na zesłaniu był nie tylko Beyer, ale też na przykład Abdon Korzon, pierwszy fotograf Wilna.
Pod koniec XIX wieku na Syberii działał Jan Strożecki. Był jednym z twórców PPS-u, działaczem politycznym i jednocześnie lokatorem Kazimiery Twardzickiej, wdowy po Walerianie, prowadzącym od 1863 zakład fotograficzny w Warszawie. Tak Stróżecki został fotografem. Twardzicka posyłała mu na Syberię odczynniki, papier, a on budował własne aparaty fotograficzne. Uwieczniał współzesłańców, wykonał pierwsze fotografie tamtejszych ludów koczowniczych, jak i najwcześniejsze nagrania dźwiękowe. Z czasem podjął współpracę z rosyjskimi uniwersytetami. My znamy jego dokonania głównie z pocztówek, które wydał po latach, przebywając na emigracji we Francji. Część jego zdjęć jest na pewno w rosyjskich archiwach, część zachowała się w Archiwach Akt Nowych, jednak Stróżecki nie doczekał się jeszcze miejsca w narracji rodzimej historii fotografii.
Legenda mówi, że mężczyźni idąc do powstania szli do atelier, żeby rodzinie pozostała po nich jakaś pamiątka.
To bardzo prawdopodobne. Wiedzieli, jak duże jest ryzyko śmierci. Chodziło też o pewną deklarację patriotyczną.Artur Grottger sfotografował się w stroju powstańczym, choć nie uczestniczył czynnie w walkach. Chciał, ale przyjaciele go powstrzymali, wspierał jednak powstańców w inny sposób. Wykonywano też grupowe portrety powstańców, niektóre z nich "w akcji". Były pozowane, często w odpowiednio zaaranżowanym wnętrzu zakładu fotograficznego. Autorem wielu spośród tych przedstawień był krakowski fotograf Walery Rzewuski.
W wersji kobiecej ten fenomen przetłumaczony został na wizerunki kobiet w sukniach żałobnych, w biżuterii symbolizującej narodowe zniewolenie. Tutaj trudno jest oddzielić żałobę osobistą od żałoby narodowej, jednak znacząca jest powszechna potrzeba upamiętnienia jej w postaci wizytowej fotografii. Fotografie te były świadectwem najwyższego patriotyzmu i zaangażowania, pewną formą afirmacji rodzimej historii i jednocześnie budowaniem wspólnej o niej pamięci.
W jakim obiegu funkcjonowały te powstańcze portrety? Rozpowszechnianie wizerunków pięciu poległych to chyba wyjątkowa sprawa.
Tak, te fotografie pozostawały w kręgu rodzinnym, były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Interesujące jest to, co się potem z nimi dzieje, mam tu na myśli zjawisko migracji fotografii i ich znaczeń. Pracowałam kilka lat w Bibliotece Polskiej w Paryżu, tam jest ogromny zbiór fotografii powstańców styczniowych. We Francji jest dużo potomków emigrantów popowstaniowych. Oni już najczęściej nie mówią po polsku i nie wiedzą zbyt wiele o Polsce. Ich nazwiska są często tak przekształcone, że luźno przypominają te pierwotne. Gdy chcą poznać historie swoich rodzin, niekiedy jedynym tropem są zachowane fotografie mężczyzn w rogatywkach, czamarach i płaszczach podbitych futrem.
W szerszym obiegu funkcjonowały fotografie osobistości. Fenomenem jest popularność, jaką cieszyły się wspomniane portrety Fryderyka Chopina czyAdama Mickiewicza - symboli XIX-wiecznej popkultury. Mickiewicz był fotografowany kilkukrotnie i jeszcze za jego życia te wizerunki były kolekcjonowane przez wielbicieli niczym relikwie. Autorem wielu z tych portretów jest Michał Szweycer, przyjaciel poety i jego brat w Towarzystwie Sprawy Bożej. Jeden z nich, został krótko po śmierci poety, na prośbę rodziny, przefotografowany i sygnowany przez Nadara jednego z najwybitniejszych paryskich fotografów swoich czasów. Szweycer, uważający się za posiadacza pełni praw do tej fotografii wytoczył Nadarowi proces i domagał się odszkodowania. Ten uznawał, podobnie jak dzieci Mickiewiczów, że ponieważ Adam Mickiewicz był osobą publiczną, tylko rodzina ma prawo zarządzać jego wizerunkiem. Co ciekawe sąd przyznał im rację. Był to precedens w zakresie prawa autorskiego. Przy okazji – na ziemiach polskich prawo autorskie odnośnie tej nowej dziedziny sztuki zostało sformułowane dopiero na przełomie XIX i XX w., z resztą w każdym z zaborów w innym czasie.
Czy można wskazać jeszcze inne "narodowe mody" w fotografii?
Należał do nich zwyczaj fotografowania się w strojach szlacheckich. Moda na nie trwała aż międzywojnia, była rozpowszechniona przede wszystkim w Galicji. Też miała swój wymiar polityczny. Ziemianie zakładali te stroje w czasie ważnych uroczystości: ślubów, pogrzebów, rocznic.
Ciekawą odmianą tego gatunku są "żywe obrazy" w strojach szlacheckich, np. seria zdjęć, na których w sceny z"Ogniem i mieczem" wcielają się osoby z kręgu Potockich. Mamy tu do czynienia z demonstracją tożsamości narodowej na kilku poziomach: sceny z powieści Sienkiewicza są odgrywane przez arystokratów ubranych w stroje XVII-wiecznych Sarmatów. To jest siłą tych wizerunków.
Symboliczny wymiar miała także często obecna na fotografiach konfederatka. Sfotografował się w niejNorwid, Mickiewicz ma ją na głowie w sławnym wizerunku na łożu śmierci. Wspomniany już Nadar też nosił konfederatkę. W 1848 zaciągnął się wraz z bratem do oddziału francuskich ochotników, którzy chcieli wesprzeć Polaków w walce o wolność. Miał nawet fałszywy paszport ze spolszczonym nazwiskiem Turnaszewski. Żołnierzy zatrzymano pod Magdeburgiem i deportowano do Francji, więc w żadnych walkach nie uczestniczyli, ale Nadar chodził później w polskiej czapce na znak solidarności z Polakami. Po latach portretowany przez niego książę Czartoryski zostawi w księdze pamiątkowej jego zakładu wpis: "W uznaniu dla młodego żołnierza, który chciał się bić o niepodległość państwa opuszczonego przez wszystkich".
Mówiliśmy dużo o fotografiach szlacheckich. A jak było z fotografią chłopską?
Dwa zjawiska zasługują tu na szczególną uwagę. Jest to po pierwsze fotografia etnograficzna, przedstawienia tak zwanych typów. To mogły być też typy miejskie, np. gazeciarz, szmaciarz czy kataryniarz. Były one traktowane jako obiekty kolekcjonerskie, zbierano niekiedy całe albumy portretów nieznanych ludzi. W tym duchu utrzymany jest przepiękny cykl zdjęć chłopów wilanowskich autorstwa Karola Beyera, wykonanych zresztą przede wszystkim w studio zaaranżowanym w wiejską chatę czy stodołę. Był to moment rozwinięcia się tak zwanej chłopomanii i te fotografie wpisywały się w fascynację ludem i jego tradycjami.
Druga rzecz, dla mnie szczególnie ciekawa, to moment w którym fotografia upowszechniła się i staniała na tyle, że każdy mógł mieć swój wizerunek. Fotografia bardzo długa zarezerwowana była dla arystokracji i mieszczan. Zmieniło się to na przełomie wieków, kiedy pojawiły się gotowe klisze, małe, poręczne aparaty, a zakłady fotograficzne otwierały się nawet na prowincji. Ówczesna rewolucja technologiczna spowodowała rozwój fotografii amatorskiej, czego skutkiem były na przykład fotografie wykonywane w okopach przez żołnierzy w czasie I Wojny Światowej. Intymne zbliżenie na jeden z najbardziej krwawych epizodów współczesnej historii – nie było to możliwe w czasach wielkoformatowych aparatów na ciężkich statywach i mokrego kolodionu.
No właśnie, a kiedy zaczyna się pojawiać fotografia reporterska? Jakie znaczenie miał wynalazek fotorewolweru Brandla?
Odpowiedź zależy od tego, jak zdefiniujemy fotografię reporterską. Beyer robił zdjęcia z budowy mostu Kierbedzia. Były to serie świadomie konstruowanych fotografii, mających przedstawić wydarzenie i proces.
Oczywiście fotorewolwer, czyli wynalezienie migawki, dużo zmienił. Dzięki wynalazkowi Brandla możliwe było pokazanie ruchu, dynamiki. Fotografia miejska przestała mieć ten martwy, nieruchomy charakter, a na twarzach portretowanych pojawiły się emocje. Wcześniej fotografowano ulice, na których nierzadko brakowało ludzi, bowiem czas naświetlania był tak długi, że ich sylwetki rozmywały się w tle. A u Brandla człowiek i akcja stają się głównymi obiektami zainteresowania. Początek XX wieku to narodziny klasycznego fotoreportażu i pierwszych agencji reporterskich, pracujących na potrzeby rozwijającej się prasy ilustrowanej. W Polsce jedną z pierwszych była agencja Mariana Fuchsa, który jest też uważany za pierwszego polskiego fotoreportera.
Znaczące jest, że prasa ilustrowana powstaje w momencie narodzin fotografii. Początkowo na łamach gazet umieszczano prace będące wytworem wyobraźni rysowników, później były to drzeworyty sztorcowe wykonane na podstawie fotografii, a pod koniec XIX wieku mamy już do czynienia z rozwojem technik fotomechanicznych i pierwszych drukowanych fotografii. Dzięki tej rewolucji technicznej możliwa była również rewolucja w sposobie odbioru świata przez everymana, który w końcu miał dostęp do prawdy, choć często iluzorycznej, o wydarzeniach mających miejsce nie tylko w najbliższej okolicy, ale i na drugim krańcu globu.
Image may be NSFW. Clik here to view. Zbigniew Wodecki w czasie koncertu w krakowskiej PWST, 2010, fot. Wacław Klag/Reporter/East News
Multiinstrumentalista (skrzypce, trąbka, fortepian), kompozytor, wokalista, aktor i prezenter telewizyjny. Pierwsze muzyczne kroki stawiał w grupie Anawa, w krakowskiej Piwnicy pod Baranami i w zespole akompaniującym Ewie Demarczyk. Urodził się 6 maja 1950 w Krakowie.
Z wyróżnieniem kończył Państwową Szkołę Muzyczną II st. w Krakowie w klasie skrzypiec Juliusza Webera. Niezapomnianym przeżyciem był dla niego kontakt z Kazimierzem Kordem, który dostrzegł go na jednym z koncertów i zaangażował do Krakowskiej Orkiestry Kameralnej. Sześć lat grania pod dyrygencką ręką Korda, w tak cenionej orkiestrze, było dla młodego muzyka wielkim wyzwaniem. Podobnie jak i następne spotkania z mistrzami batuty: Janem Krenzem, Stanisławem Wisłockim, Krzysztofem Missoną, Jerzym Maksymiukiem, Jackiem Kaspszykiem, Wojciechem Michniewskim – każde znaczące i wzbogacające artystycznie.
Zbigniew Wodecki wychowywał się w rodzinie muzycznej – na Bachu, Mozarcie, Paganinim. Jego ojciec, Józef Wodecki, był pierwszym trębaczem Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie.
"Doszlusował do niej po wojnie z 8. Pułku Ułanów – wspomina artysta. – Jako mały chłopiec chodziłem z nim do filharmonii na obiady, a jego przyjaciele sadzali mnie sobie na kolanach. Marzyłem, żeby tam pracować. I trafiło mi się sześć lat pracy skrzypka przy jednym pulpicie z kolegą ojca, który kiedyś brał mnie na kolana."
Pierwsze skrzypce dostał jako pięciolatek. I dość wcześnie zaczął też podbierać ojcu trąbkę.
"Tak naprawdę jestem skrzypkiem, a na reszcie instrumentów grywam w miarę potrzeb – zapewnia. – Trąbka, fortepian przydają mi się przy komponowaniu i aranżacji. Skądinąd bardzo boli mnie fakt, że długie lata wyrzeczeń – bo gdy moi koledzy grali w piłkę, ojciec ze mną ćwiczył gamy – tak niewiele znaczą wobec śpiewania piosenek. Śpiewanie piosenek naprawdę znacznie mniej kosztuje niż praca, którą trzeba włożyć, żeby z tego pudła z czterema strunami wydobyć jakąś melodię. Muzyka klasyczna ma wyższą rangę – i słusznie. Jawnie niesprawiedliwe jest jednak to, że znacznie lżej się żyje z piosenkowania."
Dla każdego artysty muzyka wybór drogi życiowej ma zasadnicze znaczenie. Zbigniew Wodecki wyznał kiedyś, że dziękuje Bogu, iż został usunięty z liceum muzycznego wraz z dwoma kolegami za wyrzucenie przez okno map i globusów. Kiedy wyszło na jaw, że zrobili to ich starsi koledzy – dziś nazwiska ze świecznika polskiego jazzu – uniesieni ambicją rodzice Zbyszka nie pozwolili mu wrócić do poprzedniej szkoły. W nowej – trafił do klasy skrzypiec profesora Juliusza Webera. Wtedy też poznał nieco starszych muzykujących kolegów - pełnych zapału, jakkolwiek dopiero na początku drogi twórczej - którzy wciągnęli go w życie środowisk studenckich.
"U progu 1967 roku zakładaliśmy przy kabarecie Anawa zespół muzyczny – wspominał Marek Grechuta. – Ze średniej szkoły muzycznej przy ulicy Warszawskiej w Krakowie pozyskaliśmy do współpracy wiolonczelistkę Annę Wójtowicz. Ona wskazała nam zdolnego skrzypka w okularach, Zbigniewa Wodeckiego. Zasilił pierwszy skład naszego zespołu. Jako wykształcony skrzypek wnosił dużo muzycznych uwag do naszych pierwszych piosenek, bo byliśmy z Jankiem właściwie amatorami. Nie tylko znakomicie grał na skrzypcach, ale inspirował muzykę i ujawniał zdolności wokalne."
"Mając w zespole znakomitego Zbyszka Wodeckiego, który wszystko potrafił zagrać, mogłem eksperymentować i pisać najdziwniejsze pochody skrzypcowe – mówi Jan Kanty Pawluśkiewicz. – Został zaproszony do współpracy z kabaretem Anawa jako szesnastoletni uczeń średniej szkoły muzycznej. Współpraca mogła być tylko tajna, gdyż dyrekcja szkoły surowo zabraniała nieletnim uczniom jakichkolwiek pozaszkolnych występów. I w ten sposób na niewielkiej estradce kabaretu Anawa objawił się zdumionej publiczności utalentowany skrzypek. Nagrał z nami płytę, pięknie zaśpiewał chórek w mojej piosence 'Niepewność' i zniknął tajemniczo porwany przez gwiazdę estrady Ewę Demarczyk."
W życiu artysty wiele znaczy przypadek. Przypadkiem zaśpiewał w restauracji Parkowa w Świnoujściu, gdzie odkrył go realizator telewizyjny Andrzej Wasylewski.
"Moje pierwsze radiowe 'jasełka' zupełnie nie zgadzały się z emploi kameralisty i muzyka symfonicznego. Była to piosenka 'Znajdziesz mnie znowu' do słów Wojciecha Manna, z muzyką Piotra Figla. I tak, zupełnie przypadkowo, zaczęło się moje śpiewanie. Wcześniej byłem skrzypkiem w pierwszym składzie Anawy Marka Grechuty i w zespole Ewy Demarczyk. Grałem też w szkolnych zespołach kameralnych, w orkiestrze symfonicznej i Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej Kazimierza Korda. Biegałem z próby na próbę. Był to w moim życiu bardzo pracowity okres."
W latach sześćdziesiątych, kiedy wyjazd z Polski na Zachód był tak zwanym marzeniem ściętej głowy, skrzypek Wodecki podróżował po całym świecie, grając muzykę klasyczną w zespołach popularnych – a może i odwrotnie, jak sam się nad tym zastanawia. Nagle zaczął śpiewać piosenki, które w opinii znawców plasują się na znacznie niższym poziomie, za to zyskują o wiele większą popularność. Zdobył za nie liczne laury. Kiedy po raz pierwszy musiał wypełnić życiorys artystyczny, ze zdumieniem spostrzegł, że brał udział w sześciu festiwalach, na których dostał dziesięć nagród.
"Ten dorobek nie musi być miarodajny – zastrzega się – bo pamiętam nienagrodzonych, którzy nie byli ode mnie gorsi. Festiwale przynoszą nagrody nielicznym i sporo krzywdy pozostałym."
Piotr Skrzynecki o Zbigniewie Wodeckim zawsze wypowiadał się z estymą. Uważał go za wielki, prawdziwy talent, w dużej mierze niewykorzystany. Żałował, że tak krótko był w Piwnicy pod Baranami. Zobaczył dziewczynę w pierwszym rzędzie i zaczął grać na skrzypcach z takim zaangażowaniem, że... popękały mu wszystkie struny. Ta dziewczyna została później jego żoną.
"Zbigniew Wodecki z dystansem i rozbawieniem przygląda się światkowi muzycznemu. Umie zajmująco opowiadać, co jest rzadkością wśród muzyków. Jest serdeczną i miłą postacią"– stwierdzał Skrzynecki.
Zbigniew Wodecki przyznaje się, że wcześnie poznał specyficzny klimat Piwnicy, choć zupełnie nie rozumiał, z czego ludzie się śmieją. Doszedł do wniosku, że z niczego. Uznał, że tam po prostu jest fajnie. To jednak nie zwalniało go z czujności artystycznej. Podczas występów z Ewą Demarczyk musiał uważać na każdy jej oddech. Czatował przy "Cygance", żeby nie wejść za wcześnie, aż mu – jak wspomina – włosy dęba stawały. Wiele się wtedy nauczył. Później, kiedy nagrywał walc "Embarras" z Ireną Santor, solistka była bardzo zdumiona, że udało im się to uczynić za pierwszym razem.
"Byłam świadkiem, jak podczas podróży z koncertami dla Polonii w Ameryce, Ryszard Poznakowski namawiał Zbigniewa Wodeckiego na śpiewanie 'Chałup', a on się przed tym bronił – śmieje się Irena Santor. – Tkwi w nas, artystach estradowych, taka sprzeczność – chcemy przeboju, a jednocześnie boimy się go, że to zbyt łatwe zwycięstwo. Wodecki jest wybitnym muzykiem estradowym. Jak każdy profesjonalista pracuje nie dla siebie, lecz dla ostatecznego efektu dzieła. Jeśli jego partner akurat nie jest w formie, tak go oplecie mackami swego zawodowstwa, że produkt, który dociera do widza, jest w rezultacie świetny."
W swoich kompozycjach Wodecki stara się przemycać jak najwięcej melodyki przy użyciu instrumentów symfonicznych: oboje, waltornie, chóry, bardzo duże składy. To oczywiście nie było i nie jest tak popularne, jak piosenki, które od razu wpadają w ucho. Śpiewał: "Zacznij od Bacha", "Lubię wracać", "Z tobą chcę oglądać świat", "Izoldę". Po pewnym czasie odezwały się głosy, że Wodecki kostyczny, wciąż robi to samo – ciągle te skrzypce, podobne instrumentacje. Kiedy nagrał "Chałupy Welcome to", przeczytał: "Wodecki zniżył loty". Do tego jeszcze doszła "Pszczółka Maja".
"Na szczęście dała mi na dłuższy czas popularność i, jak myślę, kredyt zaufania – stwierdza sam zainteresowany. – Dzięki niemu mogę od czasu do czasu napisać coś poważniejszego, co może nie będzie aż tak popularne, ale bliższe memu sercu."
"Utalentowany, z ogromnym wdziękiem, kontaktowy, serdeczny, bezpośredni, niezmiernie przez wszystkich lubiany, od dyrektorów domów kultury do pomocnika akustyka – wylicza zalety kolegi Alicja Majewska. – Ma najdziwniejszą w świecie podręczną kosmetyczkę artysty wagabundy: przegródkę w futerałach na skrzypce i trąbkę, gdzie trzyma aparat do golenia, szczoteczkę, pastę do zębów. Jego ulubione powiedzenie: 'Dzień bez autografu to dzień stracony!'."
Po wielu latach stęsknił się za nim Jan Kanty Pawluśkiewicz i zaprosił go do "Nieszporów Ludźmierskich". I tak oto, wśród doborowych solistów, śpiewających z towarzyszeniem wielkiej orkiestry symfonicznej i chórów, objawił się zdumionej publiczności niezwykły śpiewak oratoryjny Zbigniew Wodecki.
Kompozytor Pawluśkiewicz obiecał autorowi słów Leszkowi Aleksandrowi Moczulskiemu, że jego tekst będzie dobrze docierał do widza. Dlatego w grupie wykonawców obok krystalicznego sopranu Elżbiety Towarnickiej znaleźli się śpiewający aktorzy: Beata Rybotycka i Jacek Wójcicki oraz estradowcy: Hanna Banaszak, Grzegorz Turnau, Zbigniew Wodecki. Wszyscy z perfekcyjną dykcją.
"Zbyszka poznaje się w ciemnym korytarzu po włosach, bo ma ich sporo i nieustannie sprawdza ich organizację – zdradza Grzegorz Turnau. – Ma tę wielką grzywę wpisaną we włóczęgowsko-monarszy charakter. Włóczęga nie ma na fryzjera, monarcha zaś pielęgnuje lwią aparycję. Chociaż należę do młodszego pokolenia, dzięki 'Nieszporom Ludźmierskim' mogę uważać Zbyszka za kolegę i fantastycznego kompana – o fantazji włóczęgi i charyzmie dobrego króla. A poza tym – głos!"
Jacek Wójcicki, inny z partnerów Zbigniewa Wodeckiego w "Nieszporach Ludźmierskich" uważa go za nietypowego krakowianina, bo z gestem. Trochę uwikłanego, szczególnie w "Pszczółkę Maję" i "Chałupy Welcome to", ale – jak dodaje – daj Boże innym tyle przebojów. Podziwia jego dystans do własnej osoby i duże poczucie humoru na swój temat.
"Tak mi się życie ułożyło, że spędzam je głównie w samochodzie. Bez fałszywej skromności powiem, choć nie wiem, czy należy się tym chwalić, że w liczbie przejechanych kilometrów biję chyba rekord kraju. Zdarza mi się zrobić sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów w roku. To mniej więcej czterokrotność obwodu równika. Przesiadłem się w diesla, bo jest to technologia, która pod względem elastyczności silnika i komfortu jazdy zdecydowanie przewyższa silniki benzynowe. Jeżdżę zawsze solidnym autem, które musi wytrzymać nawet upiorne przejazdy kolejowe. Na trasie Kraków–Warszawa jest ich, policzyłem, trzynaście. I jak w dziewiętnastym wieku trzeba się rozglądać w prawo i lewo: jedzie pociąg z daleka czy nie? Jakoś nikt nie wspomina, że w miejsce tych niebezpiecznych przejazdów należałoby, jak na Europę przystało, wybudować bezkolizyjne estakady. Można by, sądzę, obciąć na ten cel diety posłów i senatorów"– postuluje artysta.
O estradowym życiu Wodeckiego krąży po Krakowie i Polsce anegdotka, która wyszła zresztą z ust artysty. Po powrocie z długiej trasy koncertowej drzwi otworzył mu sześcioletni wtedy synek Pawełek i zawołał w głąb mieszkania: "Mamo, przyszedł ten pan, co w telewizji śpiewa 'Pszczółkę Maję'."
"Ze śpiewaniem trzeba się wpasować w gust odbiorców – uważa Wodecki. – Czuję się jednak człowiekiem staromodnym, bo jestem wychowany na muzyce bigbandowej, której się już prawie nie słyszy. Teraz liczy się łatwy refren, który, jak powiedział Marek Grechuta, na drugi dzień po nagraniu wszystkie dzieci w Polsce będą śpiewały, przytupując nóżką. Wtedy jest przebój! W radiu od wielu lat jest modna piosenka brzęcząca. Musi być fus w gitarze, werbel, stopa, i na cztery. A najchętniej powtarzający się w kółko jeden zaśpiew w dwóch taktach. Jako człowiek z innej epoki piszę więc dużo muzyki teatralnej i filmowej. Jak się tworzy większe formy symfoniczne, to się z człowiekiem bardziej liczą. Choć, moim zdaniem, łatwiej jest napisać dużą formę na orkiestrę, niż porządną czterominutową piosenkę z dobrym pomysłem i niebanalną harmonią. Pisząc melodie do 'Miłości i gniewu', 'Żołnierza królowej Madagaskaru' czy 'Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków' czułem się jak ryba w wodzie. Natomiast przy komponowaniu piosenek już się duszę, chociaż śpiewam je z przyjemnością."
Image may be NSFW. Clik here to view. Zbigniew Wodecki, fot. Michał Hetmanek / East News
Wodecki ocierał się o różne style, także o jazz. Nagrał kilka utworów instrumentalnych z orkiestrą Andrzeja Trzaskowskiego w Studiu S1, przerobił "Tańce rumuńskie" Béli Bartóka na sekcję jazzową. Okazało się, że publiczność tego nie odbiera. W ich pojęciu jest muzykiem o całkiem innym emploi. Oczekują odeń prostych, melodyjnych, nieco romantycznych piosenek. Toteż artysta wyznał, że wychodząc na estradę ma zawsze poczucie, że i tak ktoś w końcu krzyknie: "Chałupy"! czy "Pszczółkę"!... Stąd też przestał odmawiać równie spektakularnym zaproszeniom, jak udział w jury "Tańca z gwiazdami" w TVN. Prowadził tam również programy: "Droga do gwiazd", "Twoja droga do gwiazd" czy koncert "Zakochajmy się jeszcze raz".
I choć Wodecki należy do tej garstki wybranych, którzy wprost przyciągają oko telewizyjnej kamery, daje się również namówić na skromne, żeby nie rzec: niszowe przedsięwzięcia. Taki był na przykład jego występ obok Beaty Rybotyckiej w kameralnym musicalu "Grają naszą piosenkę" Neila Simona, z muzyką Marvina Hamlischa, który Bogdan Augustyniak wystawił w warszawskim Teatrze Na Woli w 2005 roku. Był to dla obojga mistrzowski popis – aktorski i wokalny: ona śpiewała ze swobodą dyplomowanej wokalistki, on zaś grał niczym wytrawny aktor.
"Z jazzu nie udałoby mi się wyżyć – chyba że dodałbym 'Ave Maria' na ślubach i 'Silentium' na pogrzebach – dopowiada Zbigniew Wodecki. – Praca w kulturze zawsze przynosiła marne pieniądze. Kultura potrzebna jest ludziom nażartym, wypoczętym i nudzącym się, których u nas nie ma zbyt wielu, stąd też trudno ich znaleźć w teatrze czy filharmonii."
Zawód muzyka wywarł na nim trwałe piętno. Przyznaje się do skrzywionego kręgosłupa i śladu na szyi od trzymania skrzypiec, chorych oczu od ciągłego patrzenia w nuty i do tak zwanej ambażury, czyli zgrubienia na wargach (w muzycznym slangu określanym "podeszwą") od grania na trąbce. Co pewnie przeszkadza przy pocałunkach.
"Nie, dlaczego?... – nie kryje zdziwienia. – Jak człowiek ma silną wolę, to nawet ściana nie przeszkodzi."
W świecie cywilizowanym artysta muzyk żyje z tantiem za płyty, a koncerty odbywa od czasu do czasu. W Polsce zaczyna być podobnie, choć nie każdy potrafi jednak obyć się bez występów. Artyście estradowemu, który długo nie odbiera telefonu zapraszającego go na koncert, wydaje się, że już się skończył.
"To straszny narkotyk – zdradza piosenkarz. – Widzę jednak, że młodzi ludzie starają się znaleźć własne sposoby na wylansowanie. Nie liczy się wartość artystyczna, ale na przykład ogolenie do gołej skóry, przekłucie ucha i łatwa melodyjka z odpowiednią mocą decybeli. Same w sobie utwory te nie mają treści. Bez obrazka nie istnieją. Szkoda. Nawet jeśli wraca moda na gitarę klasyczną, to trzeba na niej zagrać więcej niż cztery nuty. A tak się porobiło, że teraz wystarczą dwie. Choć dobrze zagrać te dwie nuty potrafi tylko człowiek, który gra tysiące innych."
W osobie Zbigniewa Wodeckiego mamy nie tylko wszechstronnego muzyka wirtuoza, ale i wybitnego wokalistę o wyjątkowych warunkach głosowych. Paradoksalnie uważa on, że śpiewanie piosenek facetowi – jak mawia – nie uchodzi.
"Jakbym się jeszcze raz urodził, zostałbym lekarzem, bo chciałbym ludziom pomagać, albo policjantem, bo nie znoszę chamstwa – wyznaje – a śpiewanie i granie traktowałbym jako hobby. Gdyby się przy okazji dało zarobić jakieś pieniądze przy nagrywaniu płyty, to byłoby całkiem dobrze, choć kolejność powinna być taka, jak powiedziałem."
Intrygujący okazał się powrót Zbigniewa Wodeckiego do własnych korzeni. Stało się tak z inicjatywy zespołu Mitch & Mitch (w 2002 roku założyli go Bartek "Magneto" Tyciński i Macio Moretti). Młodsi o pokolenie od Wodeckiego, namówili go do ponownego zarejestrowania materiału z jego wczesnej płyty. Utwory z albumu "Zbigniew Wodecki", w odświeżonej aranżacji, po raz pierwszy zabrzmiały na OFF Festivalu 2013, stając się jednym z najgoręcej komentowanych koncertów owego lata. W 2015 roku rejestracja koncertu w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, podczas którego artystom towarzyszyła 43-osobowa orkiestra, ukazała się na płycie "1976: A Space Odyssey" (CD i DVD).
"To jest normalna płyta, bez cudów. Znalazły się na niej rzetelnie wykonane, uczciwie nagrane aranżacje z tamtych czasów"– zapewniał Wodecki.
Przyznał, że w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku jego debiutancka płyta nie miała szansy stać się popularna:
"To był czas promowania gitar elektrycznych. Odeszliśmy wtedy od słuchania muzyki bigbandowej, gdy grały żywe orkiestry jak Glenna Millera – wyjaśniał i żartował, że zespół Mitch & Mitch znany jest z tego, że jest nieznany. – Wszyscy wiedzą o Mitchach, ale oni się chowają. Najwidoczniej kumulują energię na koncerty, która potem przenosi się ze sceny na ludzi".
W 2011 roku ukazała się książka "Pszczoła, Bach i skrzypce", w której artysta wyjawił Wacławowi Krupińskiemu, co sądzi o show-biznesie, zaglądał zakulisy "Tańca z gwiazdami" i wracał wspomnieniami do czasów pracy z Ewą Demarczyk.
11 maja 2017 roku Zbigniew Wodecki doznał udaru i został hospitalizowany na oddziale intensywnej terapii.
1991 – "Lisiczka", film animowany – wykonanie piosenki
1993 – "Plecak pełen przygód", serial telewizyjny – wykonanie piosenki "O życia poranku"
1995 – "Ja, Maria Magdalena", widowisko telewizyjne – wykonanie muzyki (skrzypce)
2001 – "Rudolf czerwononosy renifer i wyspa zaginionych zabawek", film animowany, prod. USA – dubbing (partie wokalne)
2002 – "Miodowe lata", serial telewizyjny, odc. 108 "Zbyszek"– obsada aktorska: we własnej osobie
2002 – "Król przedmieścia", serial telewizyjny, odc. 10 "Boysband"– obsada aktorska: Zbigniew Wodecki, prowadzący program "Droga do gwiazd"
2002 – "Klan", serial telewizyjny, odc. specjalny – obsada aktorska: ksiądz udzielający ślubu Władysławowi Lubiczowi i Stanisławie Dorobczyk
2002 – "Sfora", serial telewizyjny – wykonanie piosenki "Jeden krótki dzień"
2005 – "W11 – Wydział Śledczy", serial telewizyjny docu-crime, odc. 136 "Idol"– obsada aktorska: we własnej osobie
2006 – "U fryzjera", serial telewizyjny, odc. 13 "Telepatka"– obsada aktorska: we własnej osobie
2007 – "Świadek koronny", film fabularny – wykonanie piosenki "Chałupy Welcome to"
2008 – "Jan z drzewa", film fabularny – wykonanie muzyki (improwizacja na trąbce), muzyka i wykonanie piosenki "Z tobą chcę oglądać świat", wykonanie piosenki "Miłości jak snu", obsada aktorska
2009 – "39 i pół", serial telewizyjny, odc. 30 – obsada aktorska: we własnej osobie
2010 – "Disco robaczki", film animowany, prod. Dania, Niemcy – dubbing: Edward Czerw
2011 – "Z miłości", film fabularny – wykonanie piosenki "Znajdziesz mnie znowu"
"Miłość i gniew" Johna Osborne'a, reż. Krzysztof Kolberger, Teatr Północny Warszawa, premiera: 23 listopada 1992 – muzyka
"Żołnierz królowej Madagaskaru"Juliana Tuwima, reż. Krzysztof Kolberger, Opera i Operetka Szczecin, premiera: 24 kwietnia 1993 – postać (gościnnie): Władysław Mącki, lew salonów warszawskich
"Królewna Śnieżka i krasnoludki"Jacka Bromskiego i Krzysztofa Kolbergera, reż. Krzysztof Kolberger, Teatr Komedia Warszawa, premiera: 22 października 1994 – muzyka, opracowanie muzyczne, postać: Król
"Królewna Śnieżka i krasnoludki" Jacka Bromskiego i Krzysztofa Kolbergera, reż. Krzysztof Kolberger, Opera i Operetka Szczecin, premiera: 27 listopada 1999 – muzyka
"Przez tę ziemię przeszedł Pan" Jana Kantego Pawluśkiewicza (muzyka) Leszka Aleksandra Moczulskiego (słowa), reż. Jerzy Fedorowicz, przedstawienie impresaryjne, premiera: 26 marca 2005 – rola
"Wieczór francuski w Buffo", program składany/kabaretowy/rewiowy, reż. Janusz Józefowicz, Teatr Studio Buffo Warszawa, premiera: 16 listopada 2005 – rola
"Powrót Wielkiego Szu" Zbigniewa Książka i Jana Nowickiego, reżyseria: Małgorzata Potocka, Teatr Sabat Warszawa, premiera: 5 marca 2010 – muzyka
"Wędrowanie według Stanisława Wyspiańskiego. Część II Wyzwolenie", reż. Krzysztof Jasiński, Krakowski Teatr Scena STU Kraków, premiera: 20 grudnia 2012 – muzyka
"Wędrowanie według Stanisława Wyspiańskiego. Część II Wesele", reż. Krzysztof Jasiński, Krakowski Teatr Scena STU Kraków, premiera: 18 grudnia 2013 – muzyka
"Wędrowanie według Stanisława Wyspiańskiego. Część III Akropolis", reż. Krzysztof Jasiński, Krakowski Teatr Scena STU Kraków, premiera: 11 listopada 2014 – muzyka
1972 – Nagroda za debiut – za piosenkę "Znajdziesz mnie znowu"– 10. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu
1978 – Nagroda dziennikarzy – 18. Międzynarodowy Festiwal Piosenki Sopot
1979 – Nagroda w konkursie premiery – za "Wspomnienie tych dni"– 17. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu
1991 – Nagroda prezydenta Opola – 28. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu
1991 – Nagroda specjalna Polskich Nagrań – 28. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu
1991 – Nagroda w konkursie premiery – za "Sobą być"– 28. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu
1994 – Nagroda Artystyczna Polskiej Estrady "Prometeusz"
2007 – Nagroda Artystyczna Polskiej Estrady "Prometeusz"
2011 – Złoty Laur – za "mistrzostwo w sztuce komponowania i śpiewania polskiej piosenki, za talent, miłość do Krakowa i wysoką pozycję w kulturze polskiej"
2015 – Nagroda Muzyczna Programu Trzeciego "Mateusz"– w kategorii muzyka rozrywkowa–wydarzenie – wraz z Mitch & Mitch
2016 – Fryderyki 2016 – w kategorii album roku pop – za "1976: A Space Odyssey"
2016 – Fryderyki 2016 – w kategorii utwór roku – za "Rzuć to wszystko co złe"
Odznaczenia
2011 – Srebrny Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis"
2011 – Odznaka "Honoris Gratia"– w uznaniu zasług dla Krakowa i jego mieszkańców
2017 – "Labor Omnia Vincit"– za wkład w rozwój polskiej muzyki rozrywkowej
[Embed]
Autor: Janusz R. Kowalczyk, maj 2017
Multiinstrumentalista (skrzypce, trąbka, fortepian), kompozytor, wokalista, aktor i prezenter telewizyjny.
Image may be NSFW. Clik here to view. Łukasz Stachniak, "Czarny charakter", Wyd. Znak Horyzont, okładka książki
Powieść w stylu retro, intrygująca, z nie do końca wykorzystanym potencjałem. Kluczowy wątek prezentuje się skromnie w porównaniu z soczystym klimatem książki. A ten czuć na każdym kroku, w dowolnym geście i słowie.
Ładeczek Lajzer i Ineczek to dwaj przyjaciele z domu publicznego – tam się poznali, gdy mieli po kilka lat. Odważni i zbuntowani chuligani, którym sprytu i fantazji pozazdrościłby sam Al Capone. Po warszawskim półświatku lat 30. i 40. oprowadza ten pierwszy. Za nim ślepo podąża czytelnik wabiony tajemnicą. Choć momentami dostaje zadyszki, to jak już złapie odpowiedni rytm, wyprzedza prowodyra, przewiduje następny ruch. Natomiast gdy bliżej pozna jego mroczne usposobienie, co ułatwia dość przejrzyście oddany rys psychologiczny, niewiele jest w stanie go zaskoczyć.
Utwór ciągnie się trochę jak serial i to bardziej obyczajowy niż kryminalny. Wprawdzie czyta się go całkiem przyjemnie, niemniej od rozdziału do rozdziału, bez niecierpliwego wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków. Historia sprawia wrażenie – jak się później okazuje mylne – opowieści relacjonowanej na bieżąco, pozbawionej myśli przewodniej, a tylko wyliczającej kolejne przygody dwóch bohaterów. Czytelnik może i domyśla się, że coś za tym wszystkim się kryje, ale jego podejrzenia gubią się gdzieś w natłoku zdarzeń i szemranych postaci. Narrator dopiero na końcu odkrywa karty – nieco za późno, by delektować się skądinąd zmyślną intrygą. Gdyby wcześniej wprowadzić kilka nagłych zwrotów akcji, lektura byłaby więcej niż interesująca.
O ile więc główny wątek nie jest najmocniejszym ogniwem, to powieść broni się w szczegółach. I to brawurowo. Włamania i kradzieże, porachunki gangsterskie, oszustwa i fałszerstwa na szeroką skalę. Do tego drobiazgowe opisy morderstw z zemsty i dla przykładu, zasady dziedziczenia bandyckiego fachu, a także specyficzny, uliczny kodeks honorowy. Słowem – gotowy materiał do rubryk kryminalnych i vademecum przestępcy w jednym.
"Czarny charakter" to także galeria barwnych osobowości. Stachniak portretuje cwaniaków wspinających się po szczeblach gangsterskiej kariery, począwszy od drobnych kieszonkowców i poborców haraczu, na płatnych zabójcach skończywszy. Robi to o tyle wiarygodnie, co żartobliwie. Postaci, które wśród mieszkańców Warszawy budziły strach, czytelnik obdarzy sympatią lub minie obojętnie. Jedynie główni bohaterowie są literacką kreacją. Doktor Łokietek, Tata Tasiemka i wielu innych istniało naprawdę. Autor dużo czasu poświęcił na zgłębienie tematyki, wczytywał się w prace historyków i artykuły lokalnych gazet. Nic więc dziwnego, że stworzona przez niego mafijna sieć powiązań i sensacji wypada tak przekonująco. Znakomicie opisane tło oddaje atmosferę kryminalnej stolicy, toteż jeżeli nie dla samej fabuły, to dla walorów poznawczych warto sięgnąć po książkę.
Klimatem zahacza ona o "Złego"Leopolda Tyrmanda, czasowo kończy się tam, gdzie kultowy kryminał się zaczyna. Obie dedykowane są Warszawie, u Stachniaka nawet trzem: przedwojennej, okupowanej i stalinowskiej. W tym literackim tryptyku niebagatelną funkcję pełni topografia miasta, którego ulice, bazary, speluny i zniszczone kamienice zamiast ograną scenerią, stają się elementem strategii. Wskazana jest zatem lektura z mapą stolicy w ręku.
"Czarny charakter" nie uniknie też porównań do wydanego kilka miesięcy wcześniej "Króla"Szczepana Twardocha. Między nimi można znaleźć wiele analogii, jednak o wiele ciekawsze są różnice. Z tej samej materii zaprawiony w bojach pisarz ze Śląska ulepił powieść ciężkiego kalibru, natomiast literacko nieopierzony warszawiak z ulicy Twardej raczej się nią bawi. Podczas gdy Twardoch skupia się na podziałach oraz psychice swojego bohatera, u Stachniaka dominuje aspekt socjologiczny. Jeżeli "Król" jest ponury, to "Czarny charakter" mimo wszystko działa antydepresyjnie.
Lekkości narracji dodaje czarny humor, a stylizację językową uwydatnia szyk przestawny wypowiedzi. Wisienką na torcie jest słowniczek wyrazów używanych w gwarze warszawskiej minionych lat. Stachniak nie przesadza z tym barłożeniem (mówieniem po warszawsku), swobodnie wplata mowę waltarską (język złodziejski) w powszechną polszczyznę, ale i tak efekt końcowy sprawia wrażenie komunikowania jakimś kodem, znanym tylko wtajemniczonym. Na szczęście znaczenie wielu słów zdradza kontekst, więc nie trzeba co chwilę zaglądać do indeksu. Wszak wtedy łatwo przeoczyć kilka wdzięcznych zwrotów np. "otrzepać pantofle na dyndówce" (zostać powieszonym) czy "zająć komuś szumowiskiem po ligarach" (uderzyć kogoś pałką po nogach). Określeń tych jest znacznie więcej i w dużej mierze to one nadają koloryt powieści.
Portret pamięciowy brudnej i niemoralnej Warszawy może uwieść czytelnika spragnionego ryzyka i przygód, a zwłaszcza końcowa, pokerowa zagrywka w wykonaniu Stachniaka może się podobać. Jednak to sposób opowiadania - z biglem, ciut kąśliwy i orzeźwiający, mimo że niedzisiejszy, dominuje nad samą historią.
Tomasz Stańko do perfekcji rozwinął umiejętność muzycznego dialogu i formę jazzowej ballady.
Pisząc o dialogu myślę nie tylko o umiejętności kontaktowania się z innymi muzykami, chodzi mi też o definicję tego gatunku pojawiającą się chociażby w literaturze filozoficznej. To wymiana myśli, której logika kształtuje się na przecięciu dyskursów, chociaż nigdy nie dochodzi do całkowitego połączenia. To przestrzeń, która wypełnia się różnicami i zbieżnoścami; pojawia się dużo zaskoczeń, znaków zapytania. To rozmowa, w której nikt sobie nie schlebia i nie boi się wypowiedzieć swojej kwestii.
Z kolei ballady, są ze swojej natury melancholijne. Nie mam tu na myśli smutku, przeczulenia, nadwrażliwości i cierpiętnictwa. Raczej pewną delikatność w wyrażaniu muzycznych myśli, może nawet nieśmiałość, finezyjność i pewną dozę emfazy. Statyczność, czyli brak potrzeby częstych i gwałtownych zmian w rozwoju narracji. Czasami celem samym w sobie jest u Stańki pewien ornament, wzdychająca fraza, wymiana muzycznych gestów między muzykami.
''December Avenue''to kolejny album Tomasza Stańki, który ukazał się nakładem monachijskiej wytwórni ECM. Polskiemu trębaczowi towarzyszy - podobnie, jak na płycie''Wisława'' jego nowojorski kwartet. Zmienili się tylko kontrabasiści, Thomasa Morgana zastąpił Reuben Rogers, czterdziestokilkuletni muzyk, który współpracował już z Wyntonem Marsalisem, Joshuą Redmanem i innymi jazzowymi sławami. Poza tym usłyszymy Davida Virellesa na fortepianie i Geralda Cleavera na perkusji.
Nie znajdziemy tutaj żadnych rewolucji brzmieniowych, Stańko od lat porusza się wydeptaną przez siebie ścieżką. Wiernie towarzyszy mu Manfred Eicher, kurator i właściciel ECM, ale przede wszystkim producent odpowiadający za charakterystyczne, krystalicznie dokładne brzmienie swoich płyt. Najbardziej wybijają się kompozycje nienapisane przez Stańkę, tylko skomponowane przez cały kwartet, czyli momentami wychodzące poza tonalność''Conclusion''oraz klasterowe, hałaśliwe i powolne''Sound Space''. Stańko powiedział kiedyś w wywiadzie, że: ''improwizatorzy muszą być erudytami, muszą wiedzieć, co z czego się wywodzi, kiedy jest akord skriabinowski, słyszeć to, umieć przez to przejść''. New York Quartet radzi sobie z tym doskonale, nawiązując często do zachodniej muzyki klasycznej, osiągnięć jazzu i jego korzeni.
Cichym bohaterem płyty jest kultura żydowska i przearanżowane na kwartet utwory z pięcioczęściowej płyty ''POLIN''. Znajdziemy tam''Ballad for Bruno Schulz'', ''The Streets of Crocodiles'' i ''Yankiel’s Lid''. Oczywiście nie jest to muzyka programowa: nie znajdziemy tam dosłownych cytatów z klezmerów, naśladowania żydowskich muzyków. Wszystko opiera się na luźnych impresjach i raczej nieuchwytnych skojarzeniach.
Tomasz Stańko New York Quartet, ''December Avenue'', wyd. ECM 2017
Image may be NSFW. Clik here to view. Szymon Nehring, fot. materiały promocyjne konkursu Arthura Rubinsteina
Szymon Nehring zdobył Nagrodę Artura Rubinsteina, czyli pierwszą nagrodę w 15. Międzynarodowym Mistrzowskim Konkursie Pianistycznym Artura Rubinsteina w Tel-Awiwie. Medale przyznawane uczestnikom Konkursu Rubinstenia zaprojektował Pablo Picasso.
Jury przyznało mu także dwie nagrody publiczności (Or Jehuda i Doliny Jezreel), nagrodę Młodego Jury, a także za najlepsze wykonanie utworu Chopin oraz Advance Studies Prize – dla pianisty do 22 roku życia. W konkursowych zmaganiach Szymon Nehring pokonał 30 pianistów z całego świata. Drugą nagrodę zdobył Daniel Petrica Ciobanu, trzecie miejsce jury przyznało Sarze Daneshpour. Pozostali finaliści to Jaehong Park (Korea Płd.), Sara Daneshpour (USA), Xiaoyu Liu (Kanada), Yevgeny Yontov (Izrael), Daniel Petrica Ciobanu (Rumunia).
Międzynarodowy Mistrzowski Konkurs Pianistyczny Artura Rubinsteina w Tel-Awiwie jest prestiżowym konkursem dla młodych pianistów (18-32 lata), organizowany jest co 3 lata, od 1974 roku. Młodzi pianiści prezentują swoje umiejętności w repertuale klasycznym i romantycznym, uczestniczy zobowiązani są również wykonać utwór kompozytorów izraelskich; grają recitale, koncerty kameralne i orkiestrowe. Tegoroczny konkurs odbywał się w dniach 25 kwietnia- 11 maj 2017. W jury pod przewodnictwem prof. Arie Vardiego zasiadali: Hui-Qiao Bao, Josef Bardanashvili, Michel Béroff, Peter Donohoe, Janina Fiałkowska, Ian Hobson, Menahem Pressler, Eliso Virsaladze, Ramzi Yassa oraz Dina Yoffe.
Image may be NSFW. Clik here to view. Finał Konkursu Chopinowskiego, 19 października, 2015. Na zdjęciu: Szymon Nehring, fot. Bartek Sadowski / NIFC
Szymon Nehring urodził się w 1995 roku w Krakowie, naukę gry na fortepianie rozpoczął w wieku pięciu lat. Jest laureatem i zwycięzcą wielu konkursów pianistycznych, przeszedł do finału XVII Konkursu Chopinowskiego, na którym zdobył wyróżnienie jury oraz nagrodę publiczności. W poprzednich latach Konkurs Rubinsteina wygrywali m.in.: Emanuel Ax, Giorgia Tomassi, Igor Czetujew i Daniłł Trifonow.
Image may be NSFW. Clik here to view. Scena z filmu "Ostatnia rodzina" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, 2016. Na zdjęciu: Andrzej Chyra i Andrzej Seweryn, fot. Hubert Komerski/Aurum Film
Prezentujemy informacje o wydarzeniach kulturalnych, które miały miejsce lub rozpoczęły się w tygodniu od 8 do 14 maja.
Święto teatru publicznego: bilety za grosze i spacery
Image may be NSFW. Clik here to view. Widok na scenę Teatru Szekspirowskiego przez otwarty dach budynku, fot. Dawid Linkowski
Około 40 tysięcy biletów w specjalnej cenie 500 groszy czekać będzie na widzów, którzy w sobotę 13 maja staną w kolejce do teatralnych kas. Tak świętowany będzie Dzień Teatru Publicznego. W popularnej akcji "Bilet do teatru za 500 groszy" weźmie w tym roku udział aż 98 teatrów z 39 miast. Spektakle grane będą przez cały tydzień – do soboty 21 maja.
Symbolicznym zakończeniem tygodniowego święta będzie zaproszenie widzów na wspólne spacery teatralne, które odbywać się będą w kilku polskich miastach. Szczegóły tras można znależć na stronie internetowej www.spacerownikteatralny.pl, a listę spektakli za grosze pod linkiem:www.dzienteatrupublicznego.pl. Do zobaczenia w teatrze!
O Korczaku na Biennale w Wenecji
Image may be NSFW. Clik here to view. Janusz Korczak wśród wychowanków i pracowników Domu Sierot na koloni letniej DS "Różyczka", Wawer (wtedy pod Warszawą, dziś Marysin Wawerski), 1938; ; oryginalne odbitki znajdują się w Izraelu, w Ghetto Fighters’ House., fot. Ośrodek Dokumentacji i Badań Korczakianum w Warszawie
Inspirowany filozofią i metodami pedagaogicznymi Janusza Korczaka projekt amerykańskiej artystki Sharon Lockhart z udziałem wychowanek Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii w Rudzienku reprezentować będzie Polskę na 57. Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Wenecji. Światowa inauguracja projektu "Mały Przegląd", który oddaje głos młodym wchodzącym w dorosłość kobietom, odbędzie się 13 maja 2017.
[Embed]
Tytuł projektu Lockhart nawiązuje do ukazującego się przed II wojną światową "Małego Przeglądu"– w całości tworzonego przez dzieci dodatku do dziennika "Nasz Przegląd". Założony przez Korczaka tygodnik wypełniały teksty, recenzje i relacje dotyczące wydarzeń politycznych, sportowych czy kulturalnych, nadsyłane przez nastoletnich korespondentów z całego kraju.
Pokaz oryginalnych wydań "Małego Przeglądu" z lat 1926–1939 rozpocznie się już 26 maja 2017 w Zachęcie, która jest organizatorem Pawilonu Polskiego na weneckim Biennale.
Image may be NSFW. Clik here to view. Scena z przedstawienia "Goplana" w reżyserii Janusza Wiśniewskiego, 2016, fot. Krzysztof Bielinski / Teatr Wielki - Opera Narodowa
"Goplana''Władysława Żeleńskiego w reżyserii Janusza Wiśniewskiego wystawiana w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej została uhonorowana prestiżową statuetką International Opera Awards w kategorii "dzieło odkryte na nowo". "Goplana" to operowa baśń napisana na podstawie ''Balladyny'' Juliusza Słowackiego. Rozgrywa się w świecie ludowych podań i legend, łączy świat fantastyczny z rzeczywistym, opowieść osnuta jest wokół motywów zbrodni, winy i żądzy władzy. Bohaterką jest boginka jeziora, postać fantastyczna o głosie liryczno-koloraturowym. Operę skomponował Władysław Żeleński, który wplótł w muzykę polskie motywy: poloneza, kujawiaka, mazura i oberka.
[Embed]
Nagrody przyznawane są w 16 kategoriach przez międzynarodowe jury składające się z dwudziestu jeden wybitnych krytyków muzycznych i mecenasów sztuki. Uroczyste wręczenie tegorocznych statuetek odbyło się w niedzielę 7 maja 2017 podczas gali w London Coliseum.
Krakowska Nagroda Filmowa dla "Ostatniej Rodziny"
Image may be NSFW. Clik here to view. Scena z filmu "Ostatnia rodzina" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, 2016, fot. Hubert Komerski/Aurum Film
Debiutancki film Jana P. Matuszyńskiego o losach rodziny Beksińskich ze znakomitymi rolami Andrzeja Seweryna, Dawida Ogrodnika i Aleksandry Koniecznej, otrzymał Grand Prix festiwalu Netia Off Camera. Oprócz Krakowskiej Nagrody Filmowej do rąk reżysera trafił też czek na 100 000 dolarów na produkcję kolejnego filmu. Zwycięzcę wybrało międzynarodowe jury pod przewodnictwem Agnieszki Holland. "Ostatnia Rodzina" otrzymała także Nagrodę Publiczności.
Z kolei Jury Konkursu Polskich Filmów Fabularnych przyznało główną nagrodę (300 000 złotych) filmowi "Wołyń"Wojciecha Smarzowskiego. "Za to, że łączy złożoną opowieść, znakomite aktorstwo, reżyserię i produkcję z historycznym tematem dając nam film o całkowicie aktualnym wydźwięku"– uzasadniała decyzję jury Victoria Thomas.
Premiera pierwszego numeru "Małego Formatu"
Image may be NSFW. Clik here to view. Logo "Małego Formatu" autorstwa Karoliny Płocharskiej, 2017
Polecamy nowe kulturalne miejsce w sieci. 12 maja startuje "Mały Format" - cyfrowy miesięcznik krytycznoliteracki, który spierać się będzie o książki.
"Publikujemy przede wszystkim rozmowy, recenzje i szkice, rzadziej felietony, fragmenty książek czy wiersze. Chcemy poszukiwać literackości w różnych, czasem bardzo nieoczywistych miejscach i odmianach. Każdy i każda z nas czyni to w inny sposób. Łączy nas jednak przekonanie, że krytyka literacka jest nam potrzebna jako ważne narzędzie poznania"– mówią członkowie zespołu redakcyjnego.
Image may be NSFW. Clik here to view. Jan Klata podczas próby dla mediów "Króla Leara" Williama Szakespeare's w Starym Teatrze w Krakowie, 2014, fot. Piotr Guzik / Forum
W Starym Teatrze trwają ostatnie próby przed premierą "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego. Spektaklu, którym Jan Klata pożegna się z publicznością krakowskiej sceny (dotychczasowego dyrektora teatru zastąpi na tym stanowisku Marek Mikos). W obsadzie znalazły się gwiazdy Starego: Anna Dymna, Ewa Kaim, Anna Radwan, Roman Gancarczyk, Jaśmina Polak, Małgorzata Gorol, Jan Peszek i Edward Linde-Lubaszenko.
Premiera zaplanowana jest na 12 maja, a następnego dnia odbędzie się dyskusja m.in. o tym, co właściwie mogą znaczyć dzisiaj słowa Czepca z dramatu Wyspiańskiego: "Cóż tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!?". Rozmowa odbędzie się 13 maja o godzinie 17:00. Udział wezmą w niej prof. Jadwiga Staniszkis i prof. Dariusz Kosiński.
Wałbrzych opowiada o Pinie Bausch
Image may be NSFW. Clik here to view. Cezary Tomaszewski, zdjęcie z próby
spektaklu, fot. Filip Perkowski
Z Krakowa przenosimy się do Wałbrzycha."Gdyby Pina nie paliła, to by żyła", spektakl o twórczości Piny Bausch w reżyserii i choreografii Cezarego Tomaszewskiego, pokaże Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Jest to nostalgiczny i pełen poczucia humoru hołd dla wielkiej artystki. Cezary Tomaszewski, opierając się na motywach z przedstawień Piny Bausch, z wykorzystaniem lamentów barokowych i muzyki popularnej tworzy mockument o jej ostatnim spektaklu.
"W mgiełce papierosowego dymu – ponieważ wszyscy aktorzy rzucają właśnie palenie – powstaje spektakl z pogranicza dokumentu, biografii, koncertu, teatru tańca i farsy. »Gdyby Pina nie paliła, to by żyła« to spektakl o nałogu tytoniowym i nałogowym robieniu sztuki, o poczuciu straty i żałobie. I o podobieństwach Wałbrzycha i Wuppertalu." - czytamy w zapowiedziach spektaklu.
Zespół Szaniawskiego w roli tancerzy Piny zobaczyć można będzie premierowo 12 maja. Kolejne pokazy odbędą się 13 i 14 maja 2017.
Poetycki Wrocław - rusza festiwal "Silesius"
Image may be NSFW. Clik here to view. Andrzej Sosnowski, fot. Włodzimierz Wasyluk
Spotkania z pisarzami, rozmowy o poezji oraz premiery dwóch nowych zbiorów wierszy Tadeusza Różewicza, to tylko niektóre z wydarzeń odbywającego się we Wrocławiu Międzynarodowego Festiwalu Poezji "Silesius". Impreza rozpoczęła się 11 maja 2017, a ostatniego dnia festiwalu, 13 maja, odbędzie się uroczysta gala wręczenia Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. W tym roku odbierze ją Andrzej Sosnowski, poeta, tłumacz i wykładowca literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Warszawskim, doceniony za całokształt pracy twórczej.
Podczas festiwalu "Silesius" odbędą się także warsztaty dotyczące relacji pomiędzy poezją i fotografią. Poprowadzą je literaturoznawca Grzegorz Jankowicz oraz szwedzka poetka i fotografka Marie Lundquist, z którą zaplanowano również spotkanie autorskie.
Muzeum Śląskie wyróżnione w międzynarodowym konkursie EMYA
Image may be NSFW. Clik here to view. Muzeum Śląskie w Katowicach, wnętrze, fot. Marek Maruszak / Forum
"Na to wyróżnienie Ślązacy czekali ponad 80 lat"– powiedziała Alicja Knast, dyrektorka Muzeum Śląskiego podczas odbierania wyróżnienia w Zagrzebiu, gdzie odbyła się gala finałowa European Museum of the Year Award.
Muzeum Śląskie jako jedyne z Polski zdobyło wyróżnienie w tym prestiżowym konkursie. Uwagę jury, jak czytamy w laudacji, zwróciło "zaangażowanie Muzeum w prezentowanie i interpretowanie skomplikowanej historii regionu, odzwierciedlającej sukcesy i straty oraz marzenia i dramaty wielu pokoleń Ślązaków".
Do nagrody EMYA 2017 nominowano 46 muzeów z 24 państw-członków Rady Europy, w tym aż cztery placówki z Polski. Oprócz Muzeum Śląskiego były to: Muzeum Emigracji w Gdyni, Muzeum Łazienki Królewskie oraz Muzeum Toruńskiego Piernika. Nagroda główna została przyznana Musée d’ethnographie w Genewie.
Film Marty Pajek z Grand Prix festiwalu w Stuttgarcie
Animacja "Figury niemożliwe i inne historie II", która swoją światową premierę miała na 56. Krakowskim Festiwalu Filmowym od tamtej pory prezentowana była podczas 35 przeglądów filmowych, zdobywając nagrody m.in. na festiwalach Glas, Message to Man, Tricky Women czy Holland Animation Film Festival. Teraz do listy międzynarodowych wyróżnień dołącza kolejne - przyznane na największym festiwalu animacji w Niemczech i jednym z najbardziej prestiżowych w Europie i na świecie.
Image may be NSFW. Clik here to view. Domek Czytelniczy, fot. materiały prasowe festiwalu Apostrof
Na nadwiślańskim skwerze Kahla, nieopodal warszawskiej Syrenki stanął wypełniony książkami Domek Czytelniczy, a w domku na przechodniów czeka specjalista, który doradzi, co czytać i po rozmowie przekaże szytą na miarę, spersonalizowaną listę lektur. Wydarzenie jest częścią Międzynarodowego Festiwalu Literatury Apostrof, który rozpocznie się już 15 maja.
Organizatorzy wydarzenia wierzą, że każda dobrze polecona książka tworzy na świecie nowego czytelnika albo cementuje pasję do czytania. Przez tydzień poprzedzający festiwal będzie można przyjść nad Wisłę do Domku Czytelniczego. W tej wyjątkowej przestrzeni wypełnionej książkami, dyżurować będą doradcy – m.in. Wojciech Szot z jednego z najpopularniejszych blogów literackich – Kurzojady i Piotr Wawrzeńczyk z Magazynu Kulturalnego, którzy każdemu chętnemu, po indywidualnej rozmowie, zaproponują listę tytułów dopasowanych do upodobań.
"Projekt Domku Czytelniczego to powrót do dzieciństwa i wspomnień o przechodzeniu przez małe drzwi do sekretnego pokoju. W środku czekają leżaki i książki oraz widok na Wisłę."– mówi architekt, Jan Strumiłło.
Kuratorem tegorocznej edycji Apostrofu jest Szczepan Twardoch. Na dyskusjach i spotkaniach autorskich pojawią się gwiazdy polskiej i światowej literatury, m.in. David Lagercrantz, Hanna Krall, Charlotte Link, Dorota Masłowska, Jakub Żulczyk, Erling Kagge, Michał Rusinek, Graham Masterton i Katja Kettu. Odbędą się także koncerty i spektakle teatru improwizowanego Klancyk. Wszystkie festiwalowe wydarzenia są bezpłatne.
Źródła: PISF, Instytut Teatralny, materiały własne i promocyjne; opr. MKD, 12.05.2017
Image may be NSFW. Clik here to view. Magdalena Burdzyńska, fot. Wojtek Szarski
Malarka, projektantka graficzna, ilustratorka. Nie boi się zdecydowanych barw i kontrastów, łączy dynamikę przekazu z oszczędną, geometryczną formą.
Malarstwo
Burdzyńska urodziła się w 1977 roku w Tarnowie, gdzie uczęszczała do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych im. Artura Grottgera. Jest absolwentką Wydziału Malarstwa na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dyplom uzyskała w 2002 roku w pracowni prof. Adama Brinckena. Konsekwentnie realizowana pasja zaprocentowała wystawami malarstwa w kraju i za granicą.
Jej obrazy są nieoczywiste, nasycone ekspresją i symboliką, baśniowe, a zarazem realistyczne. To spięcie doskonale eksponują prace zaprezentowane na wystawie "Rzęsa z oka wilka" w tarnowskiej Galerii Miejskiej BWA. Tytuł odsyła do latynoskiej baśni o dziewczynce, która nie zważając na przestrogi, zapuściła się w głąb lasu, gdzie mieszkał wilk. Dzięki swojej odwadze uwolniła uwięzione w sidłach zwierzę, za co otrzymała rzęsę z jego oka. Odtąd bez problemu odróżniała dobro od zła, stała się sprawiedliwa i silna. Podobnie prace malarki są wyraziste, drapieżne i zaskakujące. Jednak mroźne pejzaże, miękkie futra zwierząt, dziecięcy świat przeciwstawiony ponurej rzeczywistości nie wróżą nic dobrego. Trzeba wejść do lasu, aby się przekonać, jak naprawdę kończy się ta historia.
BWA Tarnów
Od 2013 roku Burdzyńska współpracuje z Biurem Wystaw Artystycznych w rodzinnym mieście. Jest autorką identyfikacji wizualnych odbywających się w galerii wydarzeń, prowadzi warsztaty animacyjno-artystyczne, odpowiada za aranżacje wielu ekspozycji. Trwałym śladem tych artystycznych kreacji pozostają katalogi wystaw, które w jej wykonaniu można śmiało potraktować jako autonomiczne dzieła sztuki. Niski nakład dodatkowo podkreśla ich rangę.
Image may be NSFW. Clik here to view. Rozkładówka z książki "Błądzić jest rzeczą", projekt: Magdalena Burdzyńska, fot. dzieki uprzejmości BWA
Jedna z ciekawszych publikacji to "Błądzić jest rzeczą", towarzysząca wystawie dizajnu, która poza Tarnowem gościła w Zielonej Górze, Wrocławiu czy Kielcach. Skreślenia, eksperymentowanie z barwą czy estetyka usterki w projekcie Burdzyńskiej stają się konwencją wchodzącą w polemikę z treścią książki. Pracę tę magazyn Aktivist zaliczył do najlepszych projektów graficznych roku, argumentując:
Zeszyt w twardej oprawie podporządkowany jest jednej normie – pięknu. Tak jak twórczynie wystawy widzą w błądzeniu i pomyłkach źródła inspiracji, tak autorka tego albumu na każdej stronie szuka nowych graficznych rozwiązań. I nie błądzi.
Z kolei rocznik Print Control, ukazujący panoramę polskiego projektowania graficznego, wyróżnił katalog wystawy"Ars moriendi / Sztuka umierania". Burdzyńska odzwierciedla w nim emocje targające artystami i ich stosunek do tematu śmierci: lęk, zaprzeczenie, próbę oswojenia, igranie z losem, dystans. Taki efekt uzyskuje dzięki kontrastowi i powtórzeniu. Miękka oprawa wygląda jak marmurowy nagrobek. Na papier nałożono tęczowy gradient, który ujawnia wycięty w okładce kształt trumny. Co więcej, symbol ten zwielokrotniony wewnątrz książki, tworzy przytłaczające złudzenie trójwymiarowości. Pastelowe kolory stanowią łagodne tło dla refleksji nad przemijaniem, która konfrontuje współczesne i tradycyjne spojrzenie na śmiertelność.
Image may be NSFW. Clik here to view. Okładki książki "Dźwięki i szwy", projekt: Magdalena Burdzyńska, wyd: BWA Tarnów, 2015, fot. dzięki uprzejmości artystki
Tożsame barwy, tym razem w jaskrawych odcieniach dominują w"Dźwiękach i szwach". Dwustronna publikacja powstała przy okazji serii wykładów, warsztatów i koncertów organizowanych w BWA Tarnów w 2015 roku. Eseje Marcina Dymitera dotyczące muzyki współczesnej, zakończone listą utworów i odniesień, są zapowiadane przez sinusoidalne, białe fale na czarnym tle, przypominające graficzny zapis natężenia dźwięku. Analogicznie wprowadzeniem do części poświęconej modzie – potraktowanej jako pełnoprawna dziedzina kultury – jest układ skośnych kresek naśladujący szew krawiecki. Podobnie jak w powtórzonym motywie trumny i tutaj uzyskujemy wrażenie wypukłości, zrytmizowanej przestrzeni. Autorka projektu pozostawia również miejsce na inwencję odbiorcy, przeznaczając kilka czystych kartek na notatki. Wszystko to dowodzi jak ważną rolę w pracach Burdzyńskiej odgrywa spójność opracowania graficznego z zawartością książki oraz jak dosłowności blisko do abstrakcji.
Przeciwwagą dla wspomnianych, intensywnych wizualnie projektów jest bardziej stonowany katalog pt. "Sprawna ręka". Duży format, wyczuwalna faktura okładki i fiolet jako podstawowa barwa tworzą harmonijną oprawę prezentowanych obrazów Moshe Kupfermana i Marka Chlandy. Burdzyńska nie tylko zaprojektowała identyfikację wizualną wystawy i towarzyszącą jej publikację, lecz także wzbogaciła ją – wraz z kilkorgiem artystów – o własne dzieła. W katalogu czytamy:
W 1993 roku jako uczennica Liceum Plastycznego w Tarnowie zwiedziłam wystawę Moshe Kupfermana w Muzeum Sztuki w Łodzi. Po kilku latach, w czasie studiów, powróciłam do twórczości Kupfermana, malując cykl inspirowany jego obrazami.
Podpunkt
Image may be NSFW. Clik here to view. Rozkładówka z książki "Śmietnik" Tadeusza Różewicza i Adama Hawałeja, projekt: Magdalena Burdzyńska / Podpunkt, 2016, fot. Podpunkt
Na początku 2016 roku zasiliła szeregi studia graficznego Podpunkt – wielokrotnych laureatów nagrody European Design Awards, twórców m.in. identyfikacji wizualnej Politechniki Warszawskiej. Prace Burdzyńskiej charakteryzują się finezją geometrycznych kształtów i matematyczną precyzją wykonania, co znakomicie wpisuje się w strategię zespołu projektowego. Potwierdzeniem tego jest chociażby minimalistyczna, ale niezwykle dynamiczna identyfikacja dla francuskiego instytutu badawczego IRIF.
Zupełnie inaczej prezentuje się realizacja książki wydanej przez Wrocławski Teatr Lalek. Żywa kolorystyka i zdecydowana, momentami dziecięca kreska wprowadzają odbiorcę w fantazyjny świat sztuki scenicznej. "Zrób sobie teatr" to pozycja skierowana do najmłodszych, łącząca edukację z zabawą.
[Embed]
Burdzyńska jest również autorką projektu książki "Śmietnik", będącej wizualną dokumentacją i interpretacją happeningu Tadeusza Różewicza z 1989 roku, a sfotografowanego przez Adama Hawałeja. Graficzka z wielowymiarowego wydarzenia wydobyła jego esencję. Tekturowa okładka, rozsypana typografia oraz graficzne elementy imitujące zmiętą folię w sposób symboliczny oddają osobliwą czynność wynoszenia śmieci przez poetę. Dla odmiany Burdzyńska zrezygnowała z jaskrawych kolorów na rzecz odcieni szarości. Ten zabieg pozwolił stworzyć pomost czasowy między nowoczesnym projektem publikacji a procesem utrwalenia happeningu na czarno-białej fotografii. Można powiedzieć, że powstała tym samym scenografia do spektaklu rozgrywanego współcześnie na oczach czytelnika.
Jako autorka identyfikacji wizualnych wydarzeń kulturalnych i aranżacji wystaw współpracowała z m.in.: CSW Zamek Ujazdowski, BWA Dizajn we Wrocławiu, BWA Zielona Góra, Galerią Starter, Institute of Design Kielce, Centrum Architektury, Instytutem Adama Mickiewicza, Instytutem Goethego, Tygodnikiem Powszechnym, Recognition Records.
Wybrane wystawy i projekty:
2001
"W poszukiwaniu drogi", Galeria Synagoga, Nowy Sącz
pokonkursowa wystawa „Pejzaż 2001”, Galeria Pryzmat, ZPAP, Kraków
Image may be NSFW. Clik here to view. Rhythm Baboon, fot. materiały prasowe
Gdańszczanin Szymon Listewnik jest producentem muzycznym, didżejem i grafikiem. Jako artysta używa marki Rhythm Baboon. Jego muzykę można opisać jako footwork i juke z elementami techno. On sam, gdy chce szeroko zakreślić swoje zainteresowania, mówi po prostu: muzyka basowa.
Rhythm Baboon jest najważniejszym w Polsce ambasadorem gatunków muzyki elektronicznej operujących na szybkich tempach. Artyści footwork/juke posługują się tempem 160 uderzeń na minutę (w przypadku techno to ok. 130), połamanymi rytmami, krótkimi, precyzyjnie wycinanymi samplami. Ta scena w Polsce wciąż jest dość młoda, co pozwala każdemu artyście odcisnąć w muzyce własne piętno. Sam Rhythm Baboon o artystach stanowiących załogę Polish Juke pisał w grudniu 2016, przed sopocką premierą swojego albumu:
"Każdy z nas robi to na swój oryginalny sposób, każdy ma trochę odmienną wizję tej bardzo kolorowej, tanecznej muzyki. Jeden czerpie ze studni jazzu, funku czy disco, u innego przebija się hip-hop i jungle, brzmienie następnego podszyte jest acidem i techno, a u kolejnego słychać fascynację rave'ami i breakcore'em. Dzięki tej różnorodności i pasji, z jaką traktujemy footwork, udało nam się w kilka lat zdobyć duży szacunek u najgrubszych ekip na świecie, od Chicago po Tokio".
Listewnik jako licealista razem z bratem zaczynał od hip-hopu – było to jeszcze w latach 90., w erze komputerów Amiga i wczesnych PC. W jednym z wywiadów wspominał, że szybko zainteresował się didżejowaniem, a produkcja muzyki zeszła na drugi plan. Zanim osiągnął status patriarchy polskiego footwork/juke, a także artysty przygotowującego remiksy dla najlepszych na świecie wykonawców nurtu (oraz remiksowanego przez nich), występował jako Simc. Porzucił ten pseudonim, gdy przeszło mu zainteresowanie muzyką breakbeatową.
Wiosną 2011 wydał debiutancką epkę jako Rhythm Baboon – "Jambah Bongo Dub". To wydawnictwo ukazało się nakładem niezależnej wytwórni Concrete Cut. Okładkową grafikę z pawianem stworzył sam Rhythm Baboon. Jeśli chodzi o muzykę – w kilkunastu minutach artysta zmieścił utwory pulsujące dubem i techno, w których było więcej niepokoju niż relaksu, i całkiem szybkie tempa. Wytwórnia wskazywała na pokrewieństwo muzyki Rhythm Baboon do Brytyjczyków: Shackletona (chodziło zapewne o tropikalny, duszny wymiar debiutu Polaka) i duetu Demdike Stare, wszechstronnych mistrzów muzyki elektronicznej.
Rhythm Baboon stał się podporą polskiej sceny muzyki footwork/juke. Jego wydane przez Polish Juke minialbumy "Danzig In Da Ghetto EP" (2014), "First In Your Heart Remixes EP" (2015) oraz "Rhythmwerkz EP" (2015) zjednały mu grono słuchaczy nie tylko w Polsce. Przełomowy dla popularności Rhythm Baboona był jednak album "The Lizard King". Złożna z sześciu utworów płyta ukazała się jesienią 2016 roku. Wydawcą była dynamiczna warszawska wytwórnia U Know Me Records we współpracy z Polish Juke, a "The Lizard King" reklamowano jako "pierwszy polski winyl footworkowy". Na płycie znalazł się znakomity remiks japońskiego didżeja Fulltono. Rhythm Baboon opowiadał:
"'The Lizard King' to kontynuacja mojej fascynacji gatunkiem chicago footwork / juke. Większość utworów powstała podczas kilku sesji w domowym studiu bez konkretnego planu na cokolwiek. Spontaniczna zabawa dźwiękami, sampling i totalny luz, który wtedy czułem, sprawiły, że materiał jest weselszy i bardziej taneczny od moich poprzednich wydawnictw".
Ten intensywny i kolorowy album mógł zdawać się mniej przebojowy niż poprzednie, bo Rhythm Baboon większy niż wcześniej nacisk położył na rytm i bas. Tytuł płyty i okładka niewątpliwie nawiązują do psychodelicznego rocka lat 60. XX wieku, a sample, od którego zaczyna się cały album, najwyraźniej wskazuje na The Doors. A to dopiero początek. "The Lizard King" zamyka się w 22 minutach, ale to pasjonująca i mądrze zbudowana płyta.
Pojedyncze utwory Rhythm Baboon można znaleźć m.in. na kompilacjach "Mad-Hop Vol. 2", "Footwork World Tour" czy "Iberian Juke & Friends". Razem ze swoim bratem (Mr. Deekeed) artysta współtworzył projekt Apomallari, który powołali do życia w 2011 roku. Jako już doświadczeni muzycy skoncentrowali się w nim na techno i house.
Listewnik tworzy grafiki dla innych artystów muzycznych. Jak Dicetwice podpisał projekt graficzny wydawnictwa Jackname Trouble "Cameo EP" (2011), współtworzył też formę płyty "Strange Sounds And Inconceivable Deeds" (2010), którą Mikołaj Bugajak, czyli Noon, zainaugurował działalność swoich Nowych Nagrań. Dziełem Listewnika (tym razem pod pseudonimem Simo) jest również okładka do „Nothing Left EP” Broken Promise (2014).