18 maja 2018 roku podczas 62. edycji międzynarodowego festiwalu muzycznego Praska Wiosna wystąpi Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Partię solową w koncercie skrzypcowym Karola Szymanowskiego wykona Boris Brovtsyn.
W programie:
Michal Nejtek: Ultramarine (światowa premiera utworu zmówionego przez Festiwal) Karol Szymanowski: II Koncert skrzypcowy op. 61
Gustav Mahler: IV Symfonia G-dur
Koncert zorganizowano we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach koordynowanego przez Instytut Adama Mickiewicza międzynarodowego programu kulturalnego POLSKA 100, realizowanego w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Sfinansowano ze środków MKiDN w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Źródło: informacja prasowa, oprac. zespół Culture.pl
Animator, fotograf, muzyk, mizantrop. Samouk we wszystkich dziedzinach. Reinterpretuje klasyczne dzieła sztuki, łączy surrealizm z czarnym humorem, a jego Kiszkiloszki podbijają internet.
Urodził się 18 października 1987 r. we Wrocławiu, od 2011 r. mieszka w Amsterdamie. Jako animator współpracuje z wieloma instytucjami, firmami i muzeami w Polsce i na świecie. Woli, by nazywać go monterem niż artystą. Jego znakiem rozpoznawczym jest wesoły kościotrup, który ma różowe skrzydła, fioletową spódniczkę i śmiercionośną różdżkę, i który na profilu facebookowym funkcjonuje jako model/modelka fitness. To bohater autorskiego projektu Death Fairy Tales będącego koncepcyjnie spójną, groteskową narracją o umieraniu, przedstawioną za pomocą animacji gif.
Obarski powołał do życia Kiszkiloszki w listopadzie 2015 r. - oficjalnie, bo część gifów powstała znacznie wcześniej. "Początkowo tworzyłem grafiki do przyozdabiania swoich tekstów czy muzyki. Grafiki przeistoczyły się w komiksy i proste gify. Z czasem zrozumiałem, że animacja sprawia mi o wiele więcej radości niż pisanie czegokolwiek i stała się moim głównym narzędziem indoktrynacji"– wyjaśnia twórca.
W swoich bardzo krótkometrażowych filmach ożywia dzieła malarskie, osadza je w nowym, współczesnym kontekście. Sięga po klasyków, choć niczego nie wyklucza (może poza twórcą żyjącym). Odkrył już m.in.: tajemnicę powstania "Damy z gronostajem" Leonarda da Vinci, talent aktorski Saturna z obrazu Francisco Goi, zacięcie sportowe "Sadzących ziemniaki" Jean-François Milleta czy Stwórcy z fresku Michała Anioła. Nie waha się przed działaniami destrukcyjnymi, balansującymi na granicy dobrego smaku, często ją przekraczając. W ten sposób redefiniuje sztukę, zrzuca ją z piedestału. Wyjmuje obrazy z muzealnych ścian i przenosi w świat wyobraźni. Tylko ona go ogranicza.
Kadr z animacji ''golf wars 4'' 2016, fot. Kajetan Obarski
Jego twórczość jest do pewnego stopnia odzwierciedleniem postawy życiowej. Obarski to zdeklarowany mizantrop i pesymista. Szydząc z kanonów piękna, płynie z nurtem turpizmu:
Pociąga mnie głównie to, czym ludzie gardzą, czego się boją, wstydzą i co wprawia ich w zakłopotanie. Nie tyle same te zjawiska, co stosunek człowieka do nich. Śmierć jest jednym z nich i ta nagminnie pojawia się w moich pracach, ale w przyszłości nie omieszkam zająć się i innymi tematami. Nie ukrywam, że moja delikatna pogarda dla ludzkości jako ogółu (a więc i mnie samego) bardzo mi pomaga w pracy i jest swego rodzaju motorem napędowym mojej wesołej twórczości.
Tę doceniono na arenie międzynarodowej. Dzięki współpracy Obarskiego z niezależnym studiem filmowym ANIMAL powstaje pierwszy panamski pełnometrażowy film animowany w oparciu o prace tamtejszego artysty Julio Zachrissona. "El Brujo" nagrodzony został m.in. na Costa Rica International Film Festival (za najlepszy projekt środkowoamerykański) oraz na Hong Kong International Film Festival "HAF Goes to Cannes" w sekcji "Work-in-Progress Lab".
Obarski traktuje animację jako główne narzędzie ekspresji, jednak przyznaje, że nie jest jej największym fanem:
Nie oglądam filmów animowanych i nie śledzę zbyt wielu animatorów, a jeśli już to robię to głównie w celu podpatrzenia nowej techniki, czyli dla własnej edukacji. W animacji, która jest dziedziną o nieskończonych wręcz możliwościach, nie ma limitów rozwoju.
Aby skraść odbiorcom kilka sekund uwagi, autor spędza nad animacją kilka godzin, a czasem i dni. Ciężką pracę łączy z pasją tworzenia, miłością - czasami trudną - do sztuki, niepohamowaną ironią i czarnym humorem. Przy tym ostatnim zastrzega, że zawsze będzie on dla niego bardziej "czarnym" niż "humorem". Zapytany o to, do czego przywiązuje największą wagę w animacji, odpowiada zdecydowanie:
Narracja jest najważniejsza. Jak w fotografii. Nieistotne czym wykonano zdjęcie i w jak wysokiej jakości obraz został uwieczniony, jeśli o niczym nam nie opowiada lub nie stymuluje w jakiś sposób naszej wyobraźni. Oczywiście nie oznacza to, że warstwa wizualna mnie nie interesuje, bo i do niej przykładam coraz większą wagę. Podsumowując, raczej ze mnie gawędziarz niż artysta wizualny.
[Embed]
Obarski tworzy również muzykę, która pojawia się w jego animacjach. Wykonywane przez niego niepozowane fotografie świadczą o uważnej i krytycznej obserwacji rzeczywistości. W kadrze zatrzymuje absurdy codzienności, bazuje na kontraście ideowym, niejednoznacznych skojarzeniach. Esencję jego bardziej literackiej natury można doświadczyć na blogu "Obarski z offu", gdzie zamieszcza raczej gorzkie przemyślenia egzystencjalne.
Niezależnie od projektów Kiszkiloszki, Death Fairy Tales czy "El Brujo" Obarski tworzy, produkuje i publikuje w sieci inne animacje, gify i filmy krótkometrażowe. W 2016 r. wziął udział w wystawie zbiorowej "DADA tak? tak!" w lublińskiej Galerii Białej. Mimo że jego twórczość nierzadko wywołuje uśmiech, swoją pracę traktuje poważnie. Śmiertelnie poważnie.
"Back to Front. Polish Exhibitions on Show" to wystawa polskiego wystawiennictwa przygotowana na Targi Designu Salone del Mobile w Mediolanie – najbardziej prestiżowe i największe na świecie pod względem liczby wystawców i odwiedzających wydarzenie związane z projektowaniem.
Poza komercyjną częścią targową w Mediolanie prezentowanych jest w tym czasie wiele wystaw w ramach tygodnia Designu. Kluczową dla prezentacji kuratorskich, najbardziej pożądaną i renomowaną przestrzenią wystawienniczą Mediolanu jest muzeum La Triennale di Milano. Kierują do niego swoje kroki niemal wszyscy uczestnicy Tygodnia Designu. Instytut Adama Mickiewicza już po raz szósty zaprezentuje w Mediolanie najciekawsze zjawiska polskiego designu.
[Embed]
"Back to Front. Polish Exhibitions on Show" skoncentruje się nie na obiektach, ale na unikatowym zjawisku, jakim było projektowanie ekspozycji prezentujących Polskę na wystawach światowych w latach 40., 50., i 60. XX wieku w okresie niezwykle intensywnego rozwoju tej dziedziny. Wysoki poziom artystyczny wystawiennictwa tych dekad sprawia, że jest ono postrzegane jako forma sztuki i porównywane do zjawiska Polskiej Szkoły Plakatu. Podobnie jak w przypadku plakatu forma wystaw była traktowana także jak wypowiedź artystyczna.
Prezentacja w La Triennale di Milano zapewnia wystawie nie tylko prestiżową lokalizację i duże zainteresowanie publiczności, ale także doskonale wpisuje się w linię programową La Triennale, które tworzy idealną przestrzeń dla wystaw narracyjnych, związanych z historią idei i wizji projektantów.
Jak mówi Krzysztof Olendzki, dyrektor IAM:
Instytut przywiązuje do designu ogromną wagę – to dziedzina wyjątkowa, z jednej bowiem strony pomaga nam określić poprzez kulturę materialną, kim jesteśmy oraz jak chcemy być postrzegani, z drugiej zaś pozwala na powiązanie wzniosłych idei artystycznych z użytecznością i rozwojem gospodarczym.
Wystawa, która otwiera tegoroczny program międzynarodowych prezentacji designu przygotowanych przez Instytut Adama Mickiewicza, to jedno z pierwszych zagranicznych wydarzeń związanych ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości.
"Back to Front. Polish Exhibitions on Show " podejmuje problematykę tworzenia tożsamości narodowej designu na przykładzie historii polskich pawilonów narodowych. Punktem wyjścia koncepcji wystawy są polskie projekty wystawiennicze prezentowane na międzynarodowych targach, wystawach gospodarczych i wydarzeniach projektowych. Za ich formą często kryją się nazwiska uznanych mistrzów – architektów, projektantów i artystów takich jak Wojciech Zamecznik, Zofia i Oskar Hansenowie oraz Iwo Zaniewski. Poprzez użycie atrakcyjnej grafiki, przeskalowanej fotografii i fantazyjnych elementów przestrzennych, aranżacje wystaw nie tylko służyły eksponowaniu obiektów, ale też same stawały się interesującym eksponatem. Fotografie dokumentujące wystawy zorganizowane w czasie trzech powojennych dekad dobrze uchwyciły ten fenomen. Ciekawym wątkiem, szczególnie dla zagranicznego odbiorcy, są inspiracje dorobkiem i nawiązania do tradycji polskiej awangardy. Jak mówi kuratorka wystawy, Katarzyna Jeżowska:
"Back to Front " jest wystawą o wystawach-projektach, które znikają zaraz potem jak zostaną ukończone. Ich celem jest zapewnienie tła dla eksponowanych przedmiotów, wokół których skoncentrowana jest narracja wystawy i zainteresowanie zwiedzających. Pragnę odwrócić ten porządek i skierować uwagę na to, co jest często pomijane lub traktowane jako drugorzędne.
Wystawa "Back to Front " opierać się będzie na unikalnych, niepokazywanych dotąd międzynarodowej publiczności materiałach fotograficznych. Dopełniać je będą obiekty polskiej sztuki użytkowej, jak wazony autorstwa Zbigniewa Horbowego, krzesło projektu Władysława Wołkowskiego, tkaniny zaprojektowane przez Czesławę Konopkównę i Stefanię Milwicz.
Wystawę przygotował zespół:
autorka koncepcji kuratorskiej – Katarzyna Jeżowska
autor koncepcji graficznej – Marian Misiak
aranżacja wystawy – Marcin Kwietowicz
"Back to Front " ukazuje fragment zapomnianej historii polskiego wystawiennictwa i pyta o rolę wystaw w komunikowaniu idei oraz opowiadaniu historii. Jak pisze Katarzyna Jeżowska w katalogu wystawy:
Okres zimnej wojny wpłynął na dynamiczny rozwój wystawiennictwa, a wystawy stały się ważnym miejscem konfrontacji pomiędzy różnymi wizjami świata. Dla Polski w nowej, pojałtańskiej rzeczywistości doświadczenia okresu międzywojennego wbrew pozorom okazały się niezwykle istotne; polskie pawilony na światowych wystawach w Paryżu i Nowym Jorku w latach 20. i 30., a także nieco wcześniejsze krajowe wystawy przemysłowe i rolnicze, stały się ważnym punktem odniesienia dla rozwoju wystawiennictwa w okresie powojennym.
Wydarzenie zorganizowano we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach koordynowanego przez Instytut Adama Mickiewicza międzynarodowego programu kulturalnego POLSKA 100, realizowanego w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Sfinansowano ze środków MKiDN w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Źródło: informacja prasowa, oprac. zespół Culture.pl
Damian Chrobak urodził się w Jastrzębiu Zdroju. Fotografią zainteresował się w 2003 roku, w tym samym roku rozpoczął naukę na Akademii Fotografii w Warszawie. Członek kolektywu Un-Posed. Fotografie pochodzą z książki "I see you".
W 2018 roku Leeuwardem jest Europejską Stolicą Kultury. Z tej okazji Teatr De Lawei i Orkater przygotowały spektakl oddający specyfikę tego polsko-fryzyjskiego miejsca – "Lost in the Greenhouse".
Tragiczne wydarzenia tej interesującej love story, nawiązującej do historii Romea i Julii, rozgrywają się w społeczności polskich i fryzyjskich zbieraczy warzyw. To współczesna opowieść o integracji, wykorzenieniu i tożsamości, odegrana w ogromnej szklarni, wśród pomidorów. Przedstawiają ją zarówno profesjonalni aktorzy, jak i amatorzy, a jej integralną częścią jest muzyka i taniec.
Teatr muzyczny stworzony na potrzeby spektaklu powstał w szklarni o powierzchni 300 m kwadratowych, na której zwykle rosną warzywa holenderskiej sieci supermarketów Albert Heijn. Publiczność zasiądzie wśród sadzonek pomidorów, dzięki czemu bliższa jej się stanie atmosfera ciężkiej pracy i kulturowej różnorodności.
Dla reżysera spektaklu Titusa Groenestege inspiracją była opisana w prasie tragiczna historia polskiego emigranta. W produkcję zaangażowani są zarówno holenderscy, jak i polscy twórcy, m.in. aktorzy: Redbad Klijnstra, Emilia Komarnicka oraz współautor muzyki Radek Fedyk, który wprowadzi elementy polskiego folkloru.
Premiera odbędzie się 19 kwietnia 2018 roku. Zaplanowano 30 pokazów spektaklu.
Fundacja The Greenhouse jest fundacją zrzeszającą Teatr De Lawei, Teatr Orkater, które wyprodukowały spektakl. Czołową rolę odgrywa w niej Orkater, amsterdamski teatr muzyczny o różnorodnym repertuarze, laureat wielu nagród krajowych i zagranicznych, odpowiadający za warstwę artystyczną projektu.
Wydarzenie jest współorganizowane przez Instytut Adama Mickiewicza, działający pod marką Culture.pl.
Źródło: informacja prasowa, oprac. zespół Culture.pl
Scena z przedstawienia "Uczta" w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego, 2018, fot. Magda Hueckel/Nowy Teatr w Warszawie
Nowy Teatr 12-14 kwietnia 2018 roku po raz drugi organizuje showcase Generation After. To intensywna prezentacja najnowszych zjawisk na polskiej scenie teatralnej.
Wezmą w niej udział przedstawiciele i organizatorzy najważniejszych festiwali i instytucji teatralnych z Europy, Azji i Ameryki. We współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza i warszawskimi scenami: Komuna/ Warszawa, STUDIO teatrgaleria, TR Warszawa i Teatr Powszechny zaprezentowane zostaną najnowsze spektakle takich twórców, jak Michał Borczuch, Krzysztof Garbaczewski, Anna Karasińska, Natalia Korczakowska, Michał Libera, Jędrzej Piaskowski, Anna Smolar, Cezary Tomaszewski, Janek Turkowski, Małgorzata Wdowik, Barbara Wysocka.
[Embed]
Nowy Teatr prezentuje to, co najlepsze w teatrze europejskim. Prezentacje nie ograniczają się do występów i rozmów z twórcami. Istotne jest pokazanie szerokiego kontekstu ich pracy. Nacisk położony jest nie tylko na to, co aktualne, ale także na prezentację najistotniejszych zjawisk kultury minionego wieku.
[Embed]
Harmonogram
czwartek 12 kwietnia
15.00 Margarete reż. Janek Turkowski
17.00 Puppenhaus. Kuracja reż. Jędrzej Piaskowski, TR Warszawa
19.00 Biesy reż. Natalia Korczakowska, STUDIO Teatrgaleria
19.00 Juliusz Cezar reż. Barbara Wysocka, Teatr Powszechny
22.30 Cezary idzie na wojnę reż. Cezary Tomaszewski, Komuna/ Warszawa
piątek 13 kwietnia
16.00 Dziewczynki reż. Małgorzata Wdowik STUDIO teatrgaleria
18.00 Fantazja reż. Anna Karasińska Teatr Collegium Nobilium
20.30 Uczta reż. Krzysztof Garbaczewski Nowy Teatr
sobota 14 kwietnia
14.00 Henrietta Lacks reż. Anna Smolar Nowy Teatr
18.00 Moja walka reż. Michał Borczuch TR Warszawa / ATM Studio
23.00 Kosmos-Kosmos libretto, dramaturgia, zarys kompozycji – Michał Libera, STUDIO teatrgaleria
Nagrodę w kategorii ''Śpiewak roku'' otrzymał Piotr Beczała, ''Reżyserem roku'' obwołany został Mariusz Treliński. Gratulujemy!
Piotr Beczała, tenor występujący na najważniejszych scenach świata, nagrywający płyty dla Deutsche Grammophon, a od niedawna również dla Pentatone został przez jurorów The International Opera Awards wybrany na najlepszego śpiewaka ubiegłego roku. w 2017 roku krytyka muzyczna ciepło przyjęła nagranie ''Lohengrina'' Wagnera, na którym Beczała występuje u boku Anny Netrebko. Polski tenor zwyciężył z takimi gwiazdami estrady jak Günther Groissböck, Peter Mattei, Eric Owens, Simone Piazzola i Michael Spyres. Reżyserem roku został Mariusz Treliński, dyrektor artystyczzny Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. W 2016 roku w TW-ON odbyła się premiera ''Tristana i Izoldy'' Wagnera w reżyerii Trelińskiego, spektakl pokazywany był także na Baden-Baden Festspiele 2017, National Centre for the Performing Arts w Pekinie i na deskach nowojorskiego The Metropolitan Opera. Obok Trelińskiego nominowani byli także: David Bösch, David Hermann, Tobias Kratzer, David McVicar i Lydia Steier.
Podczas ceremonii rozdania nagród Treliński powiedział:
Traktujemy operę wyjątkowo poważnie. To gatunek sztuki, który ma potencjał zmieniać świat.
To nie pierwszy polski sukces w historii International Opera Awards. W 2015 roku statuetkę zdobyła Aleksandra Kurzak (Nagroda publiczności). W 2016 roku wśród nominowanych znalazł się Mariusz Treliński (Najlepszy reżyser), TW–ON (Najlepszy teatr operowy) i nagranie ''Króla Rogera''Karola Szymanowskiegow reżyserii Kaspera Holtena z londyńskiej Covent Garden, współprodukowana przez IAM (Najlepsze nagranie DVD). W 2017 roku nagrodę w kategorii ''Opera odkryta na nowo'' otrzymała ''Goplana''Władysława Żeleńskiego, wystawiona w TW–ON przez Janusza Wiśniewskiego.
International Opera Awards została powołana w 2012 roku przez miłośnika opery Harrego Hymana. Nagrody przyznawane są w 16 kategoriach przez międzynarodowe jury składające się z dwudziestu jeden wybitnych krytyków muzycznych i mecenasów sztuki, wśród których możemy znaleźć Johna Allisona (''Daily Telegraph''), Hugh Canninga (''Sunday Times''), Neila Fishera (''The Times''), Francisco Jose Folcha (''El Mercurio''), Deborę Jones (''The Australian''), Nicholasa Payne'a (Director Opera Europa), Joannę C. Lee (Opera China), Christinę Scheppelmann (Grand Teatre del Liceu). Uroczyste wręczenie tegorocznych statuetek odbyło się w niedzielę 9 kwietnia 2018 roku podczas gali w London Coliseum.
Projektowanie graficzne i wzornictwo przemysłowe, klasyczne i współczesne, polskie i brazylijskie: Wystawa Design Dialogue: Polska – Brazylia zestawia historyczną sztukę plakatu ze współczesnymi plakatami oraz prezentuje ikony polskiego i brazylijskiego designu.
Zespół kuratorski Design Dialogue składający się z dwóch polskich kuratorek, Magdy Kochanowskiej i Ewy Solarz oraz brazylijskiego kuratora Gabriela Patrocinio, stworzył przestrzeń dialogu, która łączy ze sobą polski i brazylijski design. Wystawa zgromadziła projekty graficzne i wzornictwo przemysłowe z Polski i Brazylii.
Museu da Casa Brasileira, São Paulo, zdjęcie: Leo de Brito
Cześć wystawy poświęcona projektowaniu graficznemu obok współczesnych prac polskich i brazylijskich projektantów przedstawia arcydzieła Polskiej Szkoły Plakatu. Plakaty wypożyczone z Muzeum Plakatu w Wilanowie są zabytkowymi plakatami promującymi turystykę do Polski. Są one zestawione razem z pracami współczesnych projektantów promujących Polskę i Brazylię. Swoje improwizacje na temat starych plakatów promocyjnych wykonali polscy projektanci i projektantki Robert Czajka, Małgorzata Gurowska, Marta Ignerska, Dawid Ryski i Tymek Jezierski oraz ich brazylijscy odpowiednicy: Bruno Porto, Fabio Lopez, Rico Lins, Grande Circular i Estudio Mola.
[Embed]
Na wystawie zobaczymy także najlepsze przykłady wzornictwa przemysłowego, które są charakterystyczne dla obydwu krajów. Narracja wystawy jest skonstruowana wokół pięciu głównych kategorii prezentujących polskie i brazylijskie projekty: Vzór / Furf Design (meble), Agnieszka Bar / Jader Almeida (szkło), Alicja Patanowska / Holaria (porcelana), Kosmos Project / Sergio Matos (folk), Zieta Prozessdesign / Domingos Tótora (innowacja). Wystawie towarzyszyć będą prezentacje multimedialne, które dodają szerszy kontekst pokazując projekty innych twórców z danych kategorii.
Gabriel Patrocinio, brazylijski kurator wystawy wyjaśnia:
Przypadkowe spotkania, takie jak to, które zaowocowało zorganizowaniem niniejszej wystawy, pozwalają projektantom z tak odległych krajów jak Polska i Brazylia, aby odkryli obszary wspólnych inspiracji, dążeń oraz inicjatyw.Różne historie, czy konteksty obu państw pozwalają tym grupom wspólnie spojrzeć w metaforyczne lustro i dostrzec podobieństwa po drugiej stronie. Projektowanie graficzne oraz pięć kateogrii obiektów tworzą na wystawie oś, wokół której toczy się polsko-brazylijski dialog o designie
Design Dialogue w Museu Oscar Niemeyer w Kurytybie jest czwartą prezentacją wystawy w Brazylii. Była ona dotychczas pokazywana w Museum of Modern Art w Rio de Janeiro (4 czerwca – 3 lipca 2016), National Museum w Brasilii (1– 27 listopada 2016) oraz w Museu da Casa Brasileira (5 września – 22 października 2017).
Organizator: Instytut Adama Mickiewicza działający pod marką Culture.pl i Museum Oscar Niemeyer e Ministerio da Cultura
We współpracy z: The Spirit of Poland Kuratorzy: Magda Kochanowska, Gabriel Patrocinio, Ewa Solarz Partnerzy strategiczni: Muzeum Plakatu w Wilanowie, Casa Sanguszko Partnerzy: Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Brasilii, Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Kurytybie, Instituto Tomie Ohtake
Występem w Filharmonii Narodowej w Kiszyniowie 17 kwietnia 2018 roku Aga Derlak Trio otworzy 6. edycję Festiwalu Jazz’n Chisinau. Zespół jest laureatem nagrody Polskiej Akademii Fonografcznej – FRYDERYK 2016 w kategorii Jazz: Fonograficzny Debiut Roku.
Główną ideą Festiwalu Jazz’n Chisinau jest łączenie różnorodnych tradycji, tworzenie muzycznych pomostów pomiędzy europejskimi krajami i tym samym wzbogacanie lokalnej kultury jazzowej o nowe wartości. W festiwalu wezmą udział muzycy z Francji, Niemiec, Polski, Szwajcarii i Mołdawii, którzy przeprowadzą również cykl warsztatów. Festiwal Jazz’n Chisinau bardzo ceni polskich twórców – w ubiegłym roku gościem festiwalu był Tomasz Wendt.
Aga Derlak to pianistka i kompozytorka. Kształciła się u mistrzów polskiej jazzowej pianistyki: Michała Tokaja oraz Pawła Tomaszewskiego. To laureatka wielu prestiżowych nagród zdobywająca szerokie uznanie polskiej publiczności oraz środowiska jazzowego.
Zespół Aga Derlak Trio powstał w 2013 roku. Skład zespołu tworzą kontrabasista Tymon Trąbczyński oraz perkusista Szymon Madej. Wszyscy są absolwentami Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Zespół wykonuje autorskie kompozycje, które są wypadkową licznych inspiracji oraz własnych doświadczeń muzycznych.
Aga Derlak Trio zagra dwa koncerty, 17 kwietnia w Kiszyniowie na otwarciu festiwalu i 18 kwietnia w Balti, na których zaprezentuje repertuar ze swojej najnowszej płyty "Healing".
Zespół przeprowadzi też warsztaty dla Studentów Akademii Muzycznej w Kiszyniowie, których tematem będzie poszerzanie i rozwijanie własnego języka muzycznego.
Filozof, tłumacz, dydaktyk, zainteresowany głównie zagadnieniami z zakresu etyki, estetyki, filozofii kultury i historii filozofii.
Henryk Elzenberg to postać w polskiej filozofii wyjątkowa i odrębna, filozoficzna osobowość, myśliciel-indywidualista. Nie należał do żadnej szkoły myślenia, krytycznie odnosił się do prężnej i dominującej w jego czasach szkoły lwowsko-warszawskiej. Nie uformował też żadnej własnej grupy uczniów i uczennic, którzy kontynuowaliby tradycje swojego mistrza. A mimo to nie brakuje osób, na których życiu i myśleniu odcisnął piętno.
Elzenberg urodził się 18 września 1887 roku w Warszawie. W niespełna rok po narodzinach syna umarła jego matka – Maria z domu Olędzka i odtąd ojciec chłopca – również Henryk – będzie się nim zajmował z pomocą ciotki. Ojciec był adwokatem i publicystą, bliskie były mu wartości pozytywistyczne; dbał przede wszystkim o dobre i gruntowne wykształcenie syna. Z tego powodu wysłał małego Henryka do szkoły w Szwajcarii. Tam w atmosferze wolności chłopiec chłonął nie tylko wiedzę, lecz także uczył się języków: francuskiego i niemieckiego. Tam też wyraźnie zaznaczył się rozdźwięk między planami ojca, któremu marzyła się dla potomka kariera inżyniera i pragnieniami syna, by zostać pisarzem, czytać filozofię i literaturę, uczyć się greki i łaciny. Ojciec nie zdążył przekonać syna do własnej wizji jego zawodowej ścieżki, umarł jeszcze przed maturą Henryka, w 1899 roku.
Henryk Elzenberg oddał się swoim humanistycznym pasjom i w 1905 roku podjął studia na paryskim uniwersytecie, gdzie zgłębiał kulturę i literaturę francuską, słuchał wykładów Henriego Bergsona w Collège de France, brał udział w odczytach Émile’a Durkheima, a w 1909 roku obronił pracę doktorską zatytułowaną "Le Sentiment Religieux Chez Leconte de Lisle" (przekład polski: "Odczuwanie religii u Leconte de Lisle’a" ukazał się w 2013 roku). W latach 1910-1912 podjął pracę na Uniwersytecie w Neuchâtel, w Szwajcarii, gdzie wykładał literaturę francuską. Następnie w 1912 roku przeniósł się do Krakowa. W tym czasie nie tylko intensywnie pracował naukowo, ale też w 1914 roku zdecydował się na wstąpienie jako ochotnik do Legionów Piłsudskiego (z frontu wrócił w 1916), brał też udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Zaangażowanie w walkę nie zakłóciło jego ambicji filozoficznych i pisarskich. W 1917 roku ukazały się "Podstawy metafizyki Leibniza"– pierwsza książka Elzenberga w języku polskim, a cztery lata później Elzenberg habilitował się na Uniwersytecie Jagiellońskim na podstawie rozprawy "Marek Aureljusz: z historji i psychologji etyki" (którą nazwie "szaro-beznadziejną książeczką" w zapiskach z 1944). Kolejne lata życia filozofa związane były z jego miastem rodzinnym – Warszawą, gdzie poza intensywną pracą pisarską, podjął się także zawodu dydaktyka, uczył języka francuskiego i łaciny w Gimnazjum im. Marii Konopnickiej, współpracował z Państwowym Instytutem Nauczycielskim, wykładał estetykę w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, został zatrudniony na stanowisku docenta filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Eseje z tego okresu, publikowane w rozmaitych naukowych czasopismach, zostaną u schyłku życia filozofa opublikowane (i uzupełnione o teksty późniejsze) w tomach: "Wartość i człowiek. Rozprawy z humanistyki i filozofii" (1966) oraz "Próby kontaktu. Eseje i studia krytyczne" (1966).
W 1936 wraz z objęciem Katedry Filozofii Uniwersytetu Stefana Batorego otworzył się w życiu Elzenberga nowy okres – wileński. Filozof był nie tylko aktywnym dydaktykiem i naukowcem, ale też społecznikiem, między innymi zaangażował się w działalność Klubu Demokratycznego w Wilnie. Kiedy po zamknięciu uniwersytetu w 1939 stracił pracę, chwytał się rozmaitych zajęć dorywczych – był korepetytorem francuskiego, stróżem w zakładzie budowlanym, pracownikiem muzeum. Wojenne perypetie nie przerwały mimo wszystko jego zaangażowania w działalność naukową i twórczą, a także jego aktywności dydaktycznej. Uczył bowiem w ramach tajnych kompletów młodzież gimnazjalną i akademicką (jedną z jego słuchaczek była przyszła polska filozofka – Barbara Skarga).
Po wojnie na krótko osiedlił się w Lublinie, gdzie wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, w Szkole Dramatycznej oraz na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie, po czym przeniósł do Torunia, by tam współtworzyć środowisko filozoficzne. Na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu pracował (z przerwą w latach 1950-1956, kiedy to został odsunięty od zajęć dydaktycznych na uniwersytecie) do emerytury, na którą przeszedł w 1960 roku. Twórczo intensywnie pracował niemal do samej śmierci – 6 kwietnia 1967 roku.
Henryk Elzenberg był myślicielem-indywidualistą zarówno w doborze filozoficznych zainteresowań, jak i w sposobie, w jaki je rozpatrywał. W czasie, kiedy szkoła lwowsko-warszawska zdominowała polską scenę filozoficzną proponując refleksję nad logiką, teorią poznania, językiem i metodologią, Elzenberg podążał własną ścieżką – zajmowały go głównie kwestie związane z aksjologią (czyli z nauką o wartościach) w etyce i estetyce oraz filozofią kultury. Gdy racjonalizm w filozofii święcił triumfy, Elzenberg dostrzegał wartość i wagę irracjonalności, intuicji i metafory dla pełnego uchwycenia tego, czym jest świat i człowiek. W dobie, w której dominowało myślenie o społeczeństwie z perspektywy socjologicznej i historycznej, Elzenberg zwracał się ku jednostce, w doskonaleniu samego siebie widział bowiem istotę moralności.
Swoich oponentów ze szkoły lwowsko-warszawskiej nazywa Elzenberg "biurokratami ścisłości", którzy punktem wyjścia dla filozofii czynią "jednoznaczny znak". Taki ruch, zdaniem filozofa, całkowicie udaremnia drogę do zrozumienia zniuansowanej, nieoczywistej i wcale nie jednoznacznej rzeczywistości, więcej nawet – oznacza "pozostawianie poza siecią pojęć, w którą się rzeczywistość ujmuje, tego wszystkiego, co […] jest tą właściwą, ‘rzeczywistą’ rzeczywistością. To zabijanie, w akcie poznania, właściwego przedmiotu poznania", w czym Elzenberg widzi wręcz zło moralne. Krytykując dorobek przedstawicieli szkoły lwowsko-warszawskiej (m. in. Kazimierza Twardowskiego, Jana Łukasiewicza, Tadeusza Kotarbińskiego i Kazimierza Ajdukiewicza) Elzenberg kreśli swoją wizję filozofowania.
Myślenie zdaniem filozofa nie jest ani zawodem, ani aktywnością zdystansowaną wobec świata i życia, lecz samym życiem, jego źródłem i kwintesencją. Filozofia chwytająca świat musi być jak i on dynamiczna, żywa, wieloaspektowa. Tymczasem szkoła lwowsko-warszawska jest w oczach Elzenberga zaprzeczeniem tego modelu. Jej grzechem jest "zubożenie problematyki; okaleczenie, okrojenie rzeczywistości; brak myśli o człowieku i jego losie albo myśl mizerna i płaska". Racjonalizm – pisze także Elzenberg – pozbawiony elementów intuicyjnych jest zupełnie bezradny wobec rzeczywistości: nie sposób wypracować "sobie, na drodze czysto racjonalnej, jakiejś po ludzku przyzwoitej postawy życiowej", a o to przecież w filozofii idzie. Wartością jest także samo filozofowanie, stawianie kolejnych pytań, myślenie bez konieczności dotarcia do ostatecznych konkluzji i podsumowań. Ową żywość myśli, a także jej powiązanie z życiem, widać w zbiorze "Kłopot z istnieniem" będącym swoistego rodzaju intelektualnym dziennikiem Elzenberga, w którym umieszczał aforyzmy, cytaty, przemyślenia, inspiracje, ślady lektur, osobistych medytacji nad dobrym życiem, dążenia doń i zmagania się z nim.
Podejście Elzenberga do filozofii, w której myśl nieodłącznie spleciona jest z życiem i w której wręcz chodzi o wypracowanie życiowej postawy, sprawia, że filozof pozwala sobie na ostrą polemikę. Ożywia tym samym etymologiczne korzenie słowa "polemika" pochodzącego od greckiego pólemos– wojna. Znajduje to potwierdzenie w jego słowach:
Stan filozofowania jest stanem wojny. Nie dajmy się omamić pozorom: stosunki między filozofami mogą być jak najbardziej kurtuazyjne, – nie przeszkadza to, że są walką, walką o światopogląd, a więc o życie. Kto się w tej walce nie broni, to znaczy nie atakuje, ten ginie: odebrane mu zostaje oblicze własne i zostaje starty z oblicza ziemi.
Stawka tej walki jest wysoka, nie chodzi "tylko" o światopogląd, idee bowiem splecione są z życiem i zwłaszcza – z moralną postawą wobec niego.
Elzenberg, któremu bliska jest wizja filozofii będącej przede wszystkim ćwiczeniem samego siebie w moralnej doskonałości, ma świadomość, że jego zwrot ku jednostce w etyce (określany w literaturze mianem indywidualizmu etycznego) jest nie tylko kwestią wyboru jednostki na przedmiot refleksji, ale łączy się z wyborem życiowym i koniecznością pogodzenia się z poczuciem samotności: "Nie można się doskonalić, w jakimś stopniu nie odrywając się. I nie można osiągnąć szczebla choć trochę wyższego, by nas za to nie odtrąciło więcej ludzi niż nas przygarnie". W takiej sytuacji tym bardziej wartościowe są te nieliczne relacje, w których obie strony podzielają perfekcjonistyczne dążenia i światopogląd. Przykładem jest relacja Elzenberga z jego studentem, Zbigniewem Herbertem, w której poeta zawsze ustawiał się w roli ucznia wobec mistrza i której ślady możemy śledzić czytając ich korespondencję oraz wiersze Herberta – "Do Marka Aurelego" (dedykowany Elzenbergowi) oraz "Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin".
Wzorem osobowym dla Elzenberga jest homo ethicus:
Homo ethicus […] to nie jest ten rodzaj człowieka, który by po prostu dobrze chciał czynić, któremu by wystarczało, że ze względu na swoje następstwa albo na swoją treść przedmiotową – powiedzenie prawdy, wytrwanie w walce, sprawiedliwy wyrok, akt wyrzeczenia – czyny jego będą zasługiwały na ocenę moralną dodatnią. […] On nie czynić chce dobrze, ale być dobrym; […] chcieć dobrze.
Jest zatem człowiek etyczny kimś, kto podjął się pracy nad samym sobą, przedsięwziął proces dogłębnego kształtowania własnego ja – nie tylko swoich czynów, ale też chęci, pragnień, zachcianek – oraz uwalniania się od wszelkiego zła tak, by "stać się, raz na zawsze i bez możliwości przeciwnej, niedostępnym dla złego chcenia". Takie dążenia homo ethicus mają charakter perfekcjonistyczny i są wyrazem jego dążenia do realizacji wartości perfekcyjnych. Te ostatnie górują nad wartościami utylitarnymi na dwa sposoby. Po pierwsze, mają charakter bezwzględny – nie zależą od czyjegoś uznania, oceny, woli czy gustu. Po drugie, wartości perfekcyjne łączą się z powinnością i obowiązkiem (powinny być realizowane, ich urzeczywistnianie jest obowiązkiem homo ethicus), a nie z pragnieniem czy potrzebą.
W wielu momentach Elzenberg podkreśla, że życie w świecie wartości perfekcyjnych to dopiero w pełni wartościowe życie, że dopiero idea nadaje życiu ludzkiemu sens i wartość: "Człowiek jest czymś tylko o tyle, o ile jest taflą, w której odbija się słońce jakiejś idei" i dalej: "Ludzie są jak moneta papierowa; mają wartość tylko o tyle, o ile jest na nich pieczęć, piętno idei". Szczęście i dążenie doń oraz unikanie cierpienia nie są zatem – z punktu widzenia Elzenberga – nieodzownymi elementami dobrego życia. Obchodzenie się bez szczęścia to wręcz wyraz dojrzałości i mądrości.
Elzenbergowi bliski jest stoicyzm, buddyzm, etyka wyrzeczenia, perfekcjonizm, samodoskonalenie – to z tymi koncepcjami i pojęciami będzie dyskutował, o nich myślał i starał się wcielać w życie. Nieobce jest mu dążenie do spokoju stoickiego, widoczne na przykład w tym fragmencie:
Wielki, wielki spokój spływa na tego, kto nauczył się patrzeć na świat z dwóch perspektyw: śmierci i własnej słabości. Śmierci, która wszystko zrównywa. I słabości, która się wyrzeka wszelkich ambicji, nawet ambicji sprostania nieco wyższym wymaganiom moralnym.
Ów spokój nie przesłania jednak tragiczności życia, nie znieczula, a raczej przenosi w jakiś inny wymiar odczuwania świata: "<> (Al Ghazali, "Eliksir szczęśliwości"). – dlaczego to jest takie piękne? Bo jest to prawda tragiczna wypowiedziana spokojnie". Spokój jest mądrością, pogodzeniem się z tragicznością życia, postawą wobec zła, niesprawiedliwości, bólu. To przyjęcie (akceptacja) raczej niż bunt jest w ujęciu Elzenberga wyrazem wolności. "Bunt – zdaniem filozofa – jest dowodem niewoli", zmusza bowiem "do myślenia na przekór myśleniu cudzemu", jakby to "cudze myślenie" było kompasem wskazującym kierunki i wyznaczającym myślom drogi.
Elzenberg daleki jest od upajania się tragizmem czy pesymizmem i od wszelkiej egzaltacji, z surową trzeźwością pisze:
Źle jest rozkoszować się pesymizmem, czy to światopoglądowym, czy to życiowym. Ale trzeba myśleć odważnie: spojrzeć w oczy rzeczywistości i nie cofać się, gdy to spojrzenie odsłoni nam widoki przerażające. […] Nie bać się pomyśleć rzeczy okropnej i umieć ją rozpatrzyć jako możliwość śród możliwości, spokojnie; a jeśli prawdopodobieństwo za nią przemawia, powiedzieć to sobie otwarcie.
Filozofia to sztuka ćwiczenia się w patrzeniu na świat okropieństw ze spokojem, tylko w ten sposób nie ulegniemy pokusie ułudy lub odwrócenia wzroku, będziemy mogli zmierzyć się z "rzeczywistą rzeczywistością" i – być może – nieść w sobie "piętno idei"– zwróćmy uwagę na dobór słów: piętno, a więc cecha charakterystyczna, znak, coś, co nas naznacza, blizna, znamię, można rzec – ciężar, brzemię, odpowiedzialność za idee. Każda inna filozofia jest stratą czasu.
Literatura:
H. Elzenberg, Podstawy metafizyki Leibniza, Nakł. Akademii Umiejętności, Kraków 1917.
H. Elzenberg, Marek Aureljusz: z historji i psychologji etyki, nakł. Księgarni Polskiej B. Połonieckiego, Warszawa 1922.
H. Elzenberg, Próby kontaktu. Eseje i studia krytyczne, Znak, Kraków 1966.
H. Elzenberg, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2002.
H. Elzenberg, Wartość i człowiek. Rozprawy z humanistyki i filozofii, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2005 (wydanie drugie).
H. Elzenberg, Odczuwanie religii u Leconte de Lisle’a, przeł. P. Bobowska-Nastarzewska, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013.
Z. Herbert, Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin, w: idem, Rovigo, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997, s. 5-6.
Z. Herbert, Do Marka Aurelego, w: idem, Struna światła, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1999, s. 30-31.
Z. Herbert, H. Elzenberg, Korespondencja, Zeszyty Literackie, Warszawa 2002.
W. Tyburski, Elzenberg, Wiedza Powszechna, Warszawa 2006.
W Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu otwarto wystawę prezentującą dorobek 10-letniego projektu spotkań twórczych dla młodych artystów z Polski i Izraela. Spotkania okazały się być dla artystów doświadczeniem uwalniającym, którego efekty można oglądać na wystawie do 6 maja 2018 roku.
Wystawa jest podsumowaniem projektu edukacyjnego "Estetyka i uprzedzenia – polsko-izraelskie spotkania studentów szkół artystycznych", który został zainaugurowany w 2008 roku z inicjatywy Adiny Bar-On, izraelskiej artystki, performerki i wykładowczyni na Bezalel Academy of Arts and Design w Jerozolimie. W rezultacie tego przedsięwzięcia edukacyjnego doszło do wymiany młodych artystów z Bezalel Academy of Arts and Design w Jerozolimie ze studentami czterech artystycznych uczelni wyższych: Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie oraz Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu.
120 uczestników i uczestniczek projektu, podzielonych na sześć dwudziestoosobowych grup,spotkało się dwukrotnie – raz w Izraelu i raz w Polsce. W trakcie wizyt studenci odwiedzali wybrane miejsca w Izraelu i Polsce, w przestrzeni których odbywały się intensywne warsztaty o profilu interdyscyplinarnym. Ich częścią były moderowane dyskusje, mające na celu zainspirowanie refleksji i ekspresji, a finalnie – także sztuki.
"Estetyka i uprzedzenia" była dla młodych artystów z Polski i Izraela – których łączy i dzieli wspólna historia – doświadczeniem uwalniającym. Dla części z młodych Izraelczyków podroż do Polski była powrotem do kraju, w którym żyli i umierali ich krewni. Dla młodych Polaków wyprawa do Izraela była możliwością spojrzenia na Bliski Wschód, region ogarnięty współczesnym konfliktem zbrojnym.
Warsztaty odbywały się w otoczeniu konkretnych obiektów: w Izraelu było to na przykład wzgórze nad palestyńską dzielnicą Issawiya i punkt widokowy, z którego rozpościera się panorama Jerozolimy. W Polsce warsztaty zaaranżowano między innymi przy gigantycznej figurze Jezusa górującej nad krajobrazem Świebodzina, a także w starej synagodze, której przestrzeń od 1941 do niedawna służyła jako pływalnia miejska.
W trakcie podróży studyjnych, plenerów, warsztatów i dyskusji powstawały realizacje dotyczące powiązań politycznych i estetycznych aspektów życia w Polsce i Izraelu, analizowane były konflikty, uprzedzenia i obecność historii w przestrzeni społecznej obu krajów. W ostatnich dniach pobytu studenci przedstawiali materiały i prace wykonane w ramach projektu. Były wśród nich krótkie, zarejestrowane cyfrowo nagrania wideo z niewielką ingerencją montażową, rysunki odręczne, szkice słowne, nagrania dźwiękowe i fotografie. Na wystawie pokazane są wybrane spośród nich prace, których ideą jest pokazanie sztuki współczesnej jako platformy międzynarodowego i międzykulturowego dialogu, mierzącego się ze stereotypami i będącego próbą wypracowania sposobów ich osłabienia przy użyciu wspólnego idiomu komunikacji wizualnej.
Wydarzenie zorganizowano we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach koordynowanego przez Instytut Adama Mickiewicza międzynarodowego programu kulturalnego POLSKA 100, realizowanego w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Sfinansowano ze środków MKiDN w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.
Animator, fotograf, muzyk, mizantrop. Samouk we wszystkich dziedzinach. Reinterpretuje klasyczne dzieła sztuki, łączy surrealizm z czarnym humorem, a jego Kiszkiloszki podbijają internet.
Fraszki to literackie drobiazgi wierszem. Bawiąc – dają do myślenia. Im krótsze, tym lepsze, choć przemyślna puenta niektórych wymaga nieco dłuższej eksplikacji.
Nasz przegląd ogranicza się do fraszek powojennych, a zarazem opublikowanych. Ich niezobowiązująca, żartobliwa forma pozwalała niekiedy przemycić istotne treści, jakie w innych, "poważniejszych" tekstach zapewne nie przeszłyby przez sito cenzury. Oczywiście, dopóki z tą instytucją bezwarunkowo musieliśmy mieć do czynienia.
Autorzy naszego wyboru reprezentowani są przez jedną tylko prześmiewczą miniaturę, co nie znaczy, że każdy z nich w swoim dorobku nie ma równie wartościowych dalszych. Na dobry początek… początek. Dwie wersje "Genesis", w jakże błyskotliwych – inteligentnie złośliwych, acz niepozbawionych wdzięku – ujęciach.
"Genesis"
Ulepił Pan Bóg figurę z błota,
tak przyszedł na świat pierwszy idiota.
Lech Niekrasz
"Genesis"
Gdy Pan Bóg świat stworzył,
ogród wielki, tak zwany Raj, założył.
Rosły tam palmy, kaktusy i dynie,
pasały się pumy, żyrafy i świnie.
"Niedobrze, by świnia była sama!" –
powiedział Pan Bóg i stworzył Adama.
Artur Maria Swinarski
Postulaty
Fraszki uporządkowaliśmy w kilku cyklach tematycznych, wyznaczanych śródtytułami. Granice między nimi należy jednak traktować umownie. Niektóre z utworków równie dobrze mogłyby się znaleźć także w innych uszeregowaniach.
Ich autorzy pojawiają się natomiast w porządku alfabetycznym. To najbezpieczniejszy sposób, żeby nie wprowadzać żadnych hierarchii bądź kategorii. Wychodząc z założenia, że siła wartościowej fraszki tkwi w jej nieustannej aktualności, nie wprowadzamy także dat ich publikacji.
W ludzkiej naturze tkwi nie do końca uświadomione pragnienie, żeby nie poddawać się przeciwnościom losu. Układa się to niekiedy w zaczepno–odporną szamotaninę między niepodważalnym indywidualizmem każdego człowieka z osobna a jego próbami mniej lub bardziej kompromisowego życia wespół z innymi. Czasem w takim jednaniu się z bliźnim (żeby jednak dogodzić sobie) można posunąć się za daleko.
Wtedy właśnie zacierają ręce i ostrzą pióra rozmaitej maści pismacy. Przede wszystkim satyrycy, którzy czynią to najczęściej dla doraźnych, interwencyjnych korzyści. Inaczej rzecz się ma z fraszkopisarzami, nieustannie apelującymi do naszego morale, nazbyt skłonnego, niestety, do upadku.
"Czasem…"
Czasem się trafia
taka parafia,
gdzie anioł z diabłem
to jedna mafia!
Jan Bester
"Historia literatury"
I najbardziej zgrana klika
nie zrobi z durnia klasyka.
Andrzej Dołęgowski
"Zdymisjonowanemu"
Czemu z urzędu swego wychodzisz ponury,
skoro ci towarzyszą wierne synekury?
Jerzy Hordyński
"Dzieje"
Połów
cokołów.
Karol Kord
"Niestety"
"Róbmy rząd, chodźmy stąd",
padło hasło z sali.
Rząd uformowali.
Niestety – zostali.
Janusz R. Kowalczyk
"Na pewne zebranie"
Wróżył wieszcz przyjście męża
"Czterdzieści i cztery".
Przyszło ich jedenastu
po cztery… litery.
Tadeusz Łopalewski
"Film życia"
Każdy umiera
bez kaskadera.
Wiktor Maksymkin
Punkt widzenia
Bywa nieraz i tak, że fraszkę trudno odróżnić od bajki. Zdarza się również, że kilka czy kilkanaście wersów historiozoficznej natury, rozładowuje się znienacka w przewrotnym uogólnieniu "z zupełnie innej beczki". Nie da się ukryć, że przodujemy w narodowych kompleksach, które cudzoziemców mogą dziwić albo i śmieszyć.
Nie ma w tym nic gorszącego, bo… tak jest przecie na tym świecie. Słowem, zamiast się oburzać na innych, spróbujmy podobnie krytycznie jak oni, spojrzeć na własne niedociągnięcia i słabości. Dopomoże nam w tym niezgłębiona mądrość, skryta między innymi we fraszkach.
Świadomy warsztatu i własnych intencji artysta stara się poprzez swoją sztukę wyrazić prawdę o ludzkiej naturze – na ogół wcale nie tak pięknej, jakby się nam wszystkim wydawało. W twórczych dokonaniach ludzi pióra mamy też niekiedy do czynienia z biciem się w piersi. Niezmiernie rzadko… we własne.
Jest coś niepokojącego w mechanizmie naszego postępowania, że ten czy inny rodzaj krytyki, albo i pognębienia innego człowieka sprawia autorowi – choć i czytelnikom – niejaką uciechę, nierzadko z odcieniem perwersyjnej rozkoszy. Ostatecznie nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że w porę nadejdzie niezbędna refleksja, trafnie oddana na przykład w finale "Rewizora" Mikołaja Gogola: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! Uch, wy!!!" (tłumaczył Julian Tuwim).
"Żywot wesołka"
Pędzę wesołka żywot uparty,
choć jedna myśl mnie przeraża:
wielu obraża się nie na żarty,
większość – na żarty się obraża.
Wiesław Brudziński
"Doskonała pamięć"
O niczym nie zapomni,
niczego nie pomyli,
nawet zanik pamięci
ma w odpowiedniej chwili.
Ludwik Górski
"Ich gniew"
Nic karczmarza tak nie złości
jak propaganda trzeźwości.
Benedykt Hertz
"Na spory urbanistów"
Ach, niejedna budowla niszczeje z tej racji,
że się prowadzi konwersację – zamiast konserwacji.
W latach peerelowskich trwaliśmy w przekonaniu, że skoro prawie wszystko funkcjonuje opacznie, a w każdym razie daleko od norm obowiązujących w cywilizacjach Zachodu, to po powrocie naszego kraju do normalności, wszelkie anomalie ustaną – znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziś już wiemy, jak bardzo byliśmy wówczas naiwni. Są bowiem w naszym krajobrazie zjawiska zdecydowanie nie do zdarcia (inna sprawa, czy tak dzieje się tylko u nas).
Zmieniają się ustroje, systemy, klimaty – ideowe, polityczne, ekonomiczne – a nonsensy niezrozumiałych urzędowych zapisów, przemnożone przez urzędnicze ceremoniały i osobnicze kompleksy, jak trwały, tak trwają. I zdecydowanie nie jest to ten rodzaj naszego dziedzictwa, który należałoby chronić i czule pielęgnować. Można się przed nim jedynie bronić; jeśli się nie da inaczej, to choćby ironią.
Jasno, dobitnie, ale z czułością – oto ideał fraszki, który w naszym pejzażu literackim zda się dominować. Lekki z założenia utwór może mieć niekiedy solidne podłoże filozoficzne. Wielu autorów parających się tą twórczością ma również liczące się osiągnięcia na innych polach – ze szczególnym uwzględnieniem aforystyki, satyry i poezji.
Inną charakterystyczną cechą fraszek jest ich dyskursywny charakter. Z natury rzeczy wolą zadawać pytania, niż podsuwać odpowiedzi, co sprawia, że czytelnik tak przemyślnego dziełka staje się, poniekąd, jego współautorem. Fraszki dają czytelnikom nie tylko dużo radości, ale też rozwijają intelektualnie.
"Pytanie"
Czy świat bardzo się zmieni,
gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy, wkurwieni?
Spotkał się pucz z ponczem
i z pnączem.
Pucz puczy się,
Poncz – ponczy,
a pnącz to wszystko łączy. Agnieszka Osiecka
"O prozie pewnego autora"
Proza, owszem, płynna,
rzec by: woda sama –
można nawet dodać,
że destylowana.
Marian Piechal
"Samobójstwo szczura"
W norze krewni znaleźli martwe szczura ciało.
Popełnił samobójstwo. I jak to się stało?
Sekcja zwłok ujawniła, że nie było cudów.
Zjadł powieść satyryczną – no i umarł z nudów.
Jak wynikałoby z naszego skromnego wyboru, niewinne z pozoru fraszki mogą w sobie mieścić śmiałe czy wręcz brawurowe treści. Warto mieć to na uwadze, kiedy się je czyta – z zasłużonym, a jakże, podziwem dla ich kunsztownej artystycznej formy. Jednak dopiero połączenie obu tych aspektów świadczy o jakości i nieprzemijającej wartości tych specyficznie polskich "igraszek" literackich.
Bibliografia
Wiesław Dymny, "Słońce wschodzi raz na dzień i inne utwory", Kraków 1981
Stefan Friedman, Jonasz Kofta, "Dialogi na cztery nogi", Warszawa 1978
Ludwik Jerzy Kern, "Bigos", Kraków 1996
Ludwik Jerzy Kern, "Kolekcja", Warszawa 1996
Lech Konopiński, "Śmieszne pretensje", Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1981
Żyją niemal jak ludzie: kochają, pracują, tańczą, śpiewają. Z tą różnicą, że mieszkają w książkach i są dziełem wyobraźni polskich ilustratorów. Co robią, gdy nikt nie patrzy?
Motyle
Bożena Truchanowska i Wiesław Majchrzak do: Ewa Szelburg-Zarembina "Każdy Tomek ma swój domek" do wiersza "Motyle", 1963
Ilustrator to profesja raczej dla samotników, jednak zdarzają się zgodne, artystyczne duety. Jednym z nich jest małżeństwo współtworzące fenomen Polskiej Szkoły Ilustracji. W okresie jej największego rozkwitu przypadającego na lata 60. i 70. Bożena Truchanowska i Wiesław Majchrzak należeli do grona najczęściej nagradzanych twórców. Ich książki to starannie zaprojektowane dzieła sztuki, pełne miękkich obrazów i elementów dekoracyjnych. Mimo różnic warsztatowych potrafili zbudować harmonijny, poetycki przekaz, widoczny np. w wizerunkach motyli do wiersza Ewy Szelburg-Zarembiny. Owady te występują również na kartach książki Kazimiery Iłłakowiczówny "Zwierzaki i zioła" zilustrowanej przez Janusza Grabiańskiego, którego finezyjne muśnięcia pędzla potęgują wrażenie ruchu.
Jerzy Heintze, "Bardzo dziwne owady", 1960
Świat motyli nie miał tajemnic przed artystą plastykiem i entomologiem Jerzym Heintze. To on nadał kształt "Bardzo dziwnym owadom" opisanym przez Hannę Zdzitowiecką. Z okładki niepozornej książeczki wpatruje się w nas gąsienica motyla dziwaczki, której niecodzienny kształt podkreślają nitkowate ogonki wysuwane w momencie zagrożenia – stąd jej druga nazwa: widłogonka.
Przełom lat 80. i 90. nie wróżył nic dobrego dla polskiej ilustracji. Komercjalizacja wydawnictw, z których zniknęły komisje graficzne, a także rosnąca popularność tandetnej estetyki amerykańskiej zahamowały rozwój tej dziedziny sztuki. Jednak z początkiem XXI wieku do głosu doszło pokolenie młodych artystów, dzięki którym rodzima grafika użytkowa odzyskuje dziś dawny blask. Przedstawicielką tego nowego pokolenia jest Emilia Dziubak, autorka ilustracji do m.in. polskiego wydania bestsellerowej serii o przygodach rodziny Pożyczalskich pióra Mary Norton. Niewielkie istoty podobne do ludzi, ale żyjące pod podłogą starych domów muszą być przygotowane na niebezpieczne sytuacje, np. walkę z włochatą, brunatną ćmą. Artystka jeszcze na studiach stworzyła cykl o robakach mających ludzkie cechy. W jej narracyjnych pracach widać inspiracje malarstwem klasycznym, natomiast dynamika postaci kieruje je w stronę współczesnej animacji.
Stonoga
Franciszka Themerson do: Jan Brzechwa "Tańcowała igła z nitką" do wiersza "Stonoga", 1946
Wśród twórców przedwojennego polskiego kina wyróżniało się małżeństwo Franciszki i Stefana Themersonów. Poza produkcją filmową zajmowali się wydawaniem książek w założonej przez siebie oficynie Gaberbocchus Press w Londynie. Niekonwencjonalne publikacje nazywali "best-lookerami", gdyż bardziej niż na masowej sprzedaży zależało im na wyrafinowanym edytorstwie. Franciszka Themerson już wcześniej projektowała szatę graficzną książek męża czy Jana Brzechwy. Właśnie do jego wiersza powstał prosty i podszyty humorem portret stonogi, która tak się spieszyła na pierogi, że poplątała wszystkie nogi. Mimo iż stonoga w rzeczywistości nie jest owadem, a skorupiakiem, czasem żywi się insektami. W jej menu znajdują się np. karaluchy.
Karaluchy
"Typogryzmoł", Jan Bajtlik, Wydawnictwo Dwie Siostry, 2014
"Ze wszystkich dziur wychodzą karaluchy! Zmień litery w robaki"– zachęca Jan Bajtlik w wyróżnionym Bologna Ragazzi Award (2015) „Typogryzmolu”. Rozszyfrujmy tytuł: TY współtworzysz tę książkę, TYPOgrafia, czyli projektowanie liter, a TYPOGRY – zabawa z nimi i na końcu GRYZMOL: rysuj, maluj, wyklejaj plasteliną i pastą do zębów. Ta aktywnościowa publikacja jest rozwinięciem pracy dyplomowej powstałej w Pracowni Grafiki Wydawniczej prof. Lecha Majewskiego na ASP w Warszawie. Ilustrator z powodzeniem połączył w niej edukację z radością tworzenia, a nawet przemycił swoją wielką pasję wspinaczkową (jedna z rozkładówek przedstawia górski krajobraz). Pragnął tym samym zwrócić uwagę na niski poziom czytelnictwa i krytycznego myślenia w polskim społeczeństwie. Udało mu się: "Typogryzmol" zapoczątkował ponad setkę warsztatów z dziećmi, przeprowadzonych przez Bajtlika nie tylko w kraju, lecz także w Niemczech czy Francji.
Pszczoły i spółka
rys. Piotr Socha do autorskiej książki "Pszczoły"
Na ile wycenić pracę pszczół? Jaki jest podział ról w ulu? Kiedy pszczele tancerki wykonują taniec okrężny, a kiedy wibracyjny? I ile wynosi rekord Guinnessa w użądleniu przez te owady? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań można znaleźć w wielkoformatowym albumie Piotra Sochy "Pszczoły" (opracowanie tekstu: Wojciech Grajkowski). W książce aż roi się od ciekawostek i barwnych ilustracji wystylizowanych na strony ze starego atlasu botanicznego. Grafik i syn pszczelarza w jednym najpierw szkicował rysunki ołówkiem, następnie je skanował, montował i kolorował w Photoshopie. Efekt mozolnej pracy to 37 tablic o charakterze edukacyjnym, gdzie ekologia spotyka się z humorem. "Pszczoły" zagnieździły się w sercach czytelników z kilkunastu krajów, a w planach są kolejne podboje.
Z realnego do baśniowego świata owadów przenosi nas Zofia Fijałkowska ilustracjami do poetyckiego utworu Marii Konopnickiej "Na jagody". Tajemniczego boru nad Bugiem broni zawadiacki ślimak, złośliwy pająk i agresywne osy, które: "Grają, trąbią wniebogłosy, / Aż się echa w boru gonią… / Nie zaczepiaj, bo pod bronią!". Poza grafiką użytkową Fijałkowska uprawiała drzeworyt, projektowała kartki okolicznościowe, tworzyła ekslibrisy.
Tanecznym krokiem do zbioru wierszy i piosenek ludowych "Idzie rak nieborak" wszedł bąk. Autorką fikuśnego portretu jest ilustratorka książek – głównie dziecięcych – Elżbieta Gaudasińska. Precyzyjna kreska, nieszablonowe skojarzenia i często groteskowa deformacja rzeczywistości przyniosły jej wiele nagród w Polsce i za granicą. Artystka od lat udowadnia, że można być dobrym malarzem, będąc ilustratorem.
Świerszcz
Olga Siemaszko do: Joanna Pollakówna "Wesele Luletki", 1985, fot. IAM
"Wesele Luletki" Joanny Pollakówny to dramatyczna historia miłosna z happy endem. Tuż przed ślubem w tajemniczych okolicznościach ginie malutki, acz ogromnie muzykalny narzeczony. Zrozpaczona Luletka i goście weselni szukają go w trawie i nad stawem, jednak świerszcz zapadł się pod ziemię. I to dosłownie: wpadł do kreciej nory. Po uratowaniu zagrał swój popisowy koncert. Kto inny mógłby ożywić tę opowieść doprawioną szczyptą humoru niż pierwsza dama polskiej ilustracji? Olga Siemaszko nie znosiła płaskich rysunków Disneya, bohaterowie jej ilustracji są autentyczni, a świat cechuje wyrazista kolorystyka. Swoim eleganckim i oryginalnym stylem oczarowała czytelników ponad 200 książek dla dzieci.
Żuki
Rys. Ewa Salamon do: Jan Brzechwa "Żuk", 1967
W sentymentalną podróż do lat dzieciństwa zabiera nas także Ewa Salamon. Jej sepiowe ilustracje zachwycają ludowymi motywami (wycinanki, ornamenty), niepokoją powtarzalnością kształtów. Ten styl doskonale komponuje się z nastrojem panującym w wierszu Jana Brzechwy "Żuk". Tytułowy bohater zostaje odtrącony przez biedronkę, która – kierując się wyglądem zewnętrznym – wybiera na męża piegowatego muchomora.
Małgorzata Gurowska do "Kern. Wiersze dla dzieci" do wiersza "Etiuda polska na ż, rz, sz i cz", 2015
Wyczuwalne napięcie, rytm, minimalistyczna forma i aluzyjność to z kolei cechy charakterystyczne prac Małgorzaty Gurowskiej. Zaangażowana w ochronę praw zwierząt artystka stworzyła m.in. plastyczną interpretację wierszy dla dzieci Ludwika Jerzego Kerna. Lekka drwina poety i mocna kreska ilustratorki uzupełniają się m.in. w "Etiudzie polskiej na ż, rz, sz i cz" opowiadającej o żuczku, w którym obudził się instynkt ojcowski. Efekt jest podobny jak w przypadku projektu graficznego Gurowskiej do utworów Juliana Tuwima ("Lokomotywa / IDEOLO": z pozoru niewinny tekst w warstwie wizualnej nabiera dodatkowych znaczeń.
Komary
Anna Gramatyka-Ostrowska do wiersza "Tańcowały dwa komary", 1928
Najstarsza w naszym zestawieniu ilustracja książkowa pochodzi z międzywojennego zbioru wierszy "Dylu, dylu na badylu" Marii Dynowskiej. W kilku pociągnięciach ołówkiem Anna Gramatyka-Ostrowska skontrastowała pełnego energii komara z jego dojrzalszym krewnym, niepotrafiącym dotrzymać młodszemu tanecznego kroku. Opracowanie graficzne publikacji dla najmłodszych było dla artystki odskocznią od jej głównego zajęcia – malarstwa. Najczęściej tworzyła pejzaże architektoniczne i realistyczne studia portretowe w technice olejnej oraz akwarelowej. Przez kilka lat była pracownikiem dydaktycznym, więc z pewnością przywiązywała wielką wagę do edukacyjnej funkcji ilustracji dziecięcej.
Jan Marcin Szancer do: Igor Sikirycki "O komarze i orkiestrze" 1961
Pewien utalentowany komar otrzymał zadanie specjalne od Igora Sikiryckiego: miał założyć orkiestrę leśną. Starania te odbywały się pod czujnym okiem jednego z pionierów polskiego rysunku książkowego, Jana Marcina Szancera. Cienka, ostra kreska, spiczaste nosy postaci i ujmująca nonszalancja grafika są nie do podrobienia. Stworzył ilustracje do ponad 200 książek zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych.
Stonka
Jan Marcin Szancer do wiersza "Bronka i stonka", 1959
Szancer współpracował i przyjaźnił się z Janem Brzechwą. W swoich biograficznych książkach ("Curriculum Vitae" oraz "Teatr cudów") wspominał surrealistyczne puenty utworów poety, które towarzyszyły mu jak uśmiech w latach okupacji. Do wiersza "Bronka i stonka" zaprojektował iście malarską kompozycję, łącząc przystępny realizm z baśniową idealizacją. Sam również pisał bajki i felietony o kulturze i życiu codziennym, zakochał się w teatrze, był scenografem. Zapewne dlatego jego rysunki przypominają spektakle rozgrywane na kartce papieru, której każdy fragment jest skrupulatnie zagospodarowany. Artysta zajmował się również fotografią, a stonki przedstawił z żabiej perspektywy. Dorysował im ludzkie atrybuty, mimo iż w tekście były zwykłymi szkodnikami.
Gra zespołowa
Jan Marcin Szancer do: "Od baśni do baśni" Jana Brzechwy, Czytelnik, 1965
Wielki rozmach ilustracji Szancera uwidacznia się w jego interpretacji zbioru "Od baśni do baśni" Brzechwy. Bohaterowie jednego z utworów tworzą królewską armię: Marszałek Bąk, Generał Żuk, pchły spadochronowe, eskadra chrząszczy, pancerne trzmiele, muchy, prusaki, a na samej górze król Jelonek sprawujący rządy w otoczeniu biedronek. Szancer zaskakuje feerią barw i ekspresją. Podobnie w "Pchle szachrajce" mamy całą plejadę owadzich gwiazd, chociaż tytułowa psotnica, aspirująca do roli diwy operowej, musi zadowolić się marną kreacją celebrytki. Artysta po raz kolejny udowadnia, że połączenie humoru i wyobraźni może przerodzić się w dzieło sztuki.
Jakub Żulczyk opowiada, jak przeszedł przez mroczne dni, żeby stać się nowym człowiekiem. A także o tym, że czytelnicy często rozumieją powieści lepiej niż sami autorzy i dlaczego krajobraz Polski jest jak z Szekspira.
Jeden z najgorętszych autorów Europy środkowej, Jakub Żulczyk dzięki HBO Polska dodał ostatnio do swojego CV zawód "autor scenariuszy telewizyjnych". Jego praca dotrze więc niedługo do szerszej widowni. Tymczasem znalazł chwilę na rozmowę z Markiem Kazmierskim, tłumaczącym na angielski bestsellerową powieść pisarza "Ślepnąc od świateł".
Wpływy
Marek Kazmierski: Jakub, opowiedz o swoim pochodzeniu, rodzinie, najwcześniejszym wspomnieniu, pierwszym kontakcie z książkami…
Jakub Żulczyk: Urodziłem się na Warmii, na północy Polski, w zasadzie na Pojezierzu Mazurskim w niewielkiej otoczonej lasami miejscowości Zabiele. Ostatnio tam przyjechałem i zdałem sobie sprawę, jak maleńkie to miejsce. Wyjechaliśmy stamtąd kiedy miałem 6 lat, więc widziałem je z innej perspektywy. Moja mama była nauczycielką, tata pracował w niewiele większej miejscowości położonej niedaleko i kiedy mój brat miał 2 lata, przeprowadziliśmy się do większego miasta, także na Pojezierzu – do Nidzicy. Moja rodzina ciągle tam mieszka.
Dorastałem w domu pełnym książek, mama uczyła literatury, więc pisać i czytać zacząłem szybko, bo w wieku 3 lat. Nie pamiętam nawet, jak to jest tego nie umieć. Pierwsze wspomnienie: mam mniej więcej 4 lata, widzę przelatujący nad głowami samolot i zastanawiam się, co to. Czytam komiksy, książki dla dzieci i opowiadam historie innym dzieciom w przedszkolu, kiedy opiekunki piją kawę. Byłem więc popularny. Dorastałem w domu, gdzie szanowano książki, nawet moja babcia była nauczycielką języka polskiego i literatury, więc to miało ogromny wpływ na to, kim jestem teraz. Przez całe moje życie czytanie i pisanie książek wydawało się oczywiste jak oddychanie, przyroda czy jedzenie. Teraz, jako dorosły człowiek, kiedy wchodzę do czyjegoś domu i zauważam, że brakuje w nim książek, czuję się, jakby nie było tam okien albo drzwi, jakby brakowało czegoś niezbędnego.
MK: Powiedzmy szczerze, ludzie na świecie nie wiedzą wiele o Polsce. Pamiętasz czasy komunizmu, kiedy i Polska, i Europa wyglądały zupełnie inaczej niż teraz?
JŻ: Polska to tragiczny krajobraz jak z Szekspira. Może być fascynujący, ale sposób, w jaki się rozwijał miał ogromny wpływ na to, jak ludzie postrzegają samych siebie, jakich wyborów dokonują. Wiele dzisiejszych konfliktów jest głęboko zakorzenionych w nieświadomym wspólnym dziedzictwie.
Jestem z trzeciego pokolenia po II wojnie światowej, urodziłem się w 1983 roku, prawie 40 lat po wojnie, ale moi rówieśnicy nadal niosą pewien rodzaj traumy. Nie jestem specjalistą ani pasjonatem historii, ale – o ile rozumiem i czuję historię Polski – to wojenne doświadczenie ciągle ma spory wpływ na ludzi.
[Embed]
MK: Jesteś fanem historii Polski, jej – jak to nazwałeś – krajobrazu czy interesuje Cię to ze względu na zawiłości polityczne?
JŻ: Lubię historię, tak jak lubię literaturę, bo proponuje pewien rodzaj wizji. Polska historia pełna jest symboli i mesjanistycznych odniesień. To fascynujące, choć z drugiej strony może być też źle wykorzystane. Weźmy na przykład twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza, pisarza prawicowego, – nie podzielam jego przekonań, ale uważam jego pogląd o naszej potrzebie rozlewu krwi za fascynujący. Jeśli ktoś chce zrozumieć polską historię – Jung nazwałby to nieświadomością zbiorową – powinien przeczytać książkę Rymkiewicza o Rejtanie, ważnej postaci dla dziejów kraju. Kiedy myślę o polskiej historii jako o systemie filozoficznym albo dziele sztuki, o czymś, z czym nie jestem geograficznie związany – wydaje mi się ona bardzo interesująca.
Czy definiuję siebie jako Polaka? Na podstawowym poziomie tak. To mój język, ale nie nazwałbym siebie patriotą. Narodowość nie definiuje tego, kim jestem. Jestem patriotą, bo nie popełniam przestępstw i płacę podatki, ale nic więcej. Charakterystyczna dla polskiego myślenia o historii jest wielka narracja o oddawaniu życia za naród przez ostatnie 200 czy 300 lat martyrologii. Ale ja zbyt cenię swoje życie, by oddawać je za abstrakcyjną ideę.
Jakub Żulczyk, fot. Albert Zawada / AG
MK: Jesteś młody, ale masz już za sobą wiele książek. Bycie pisarzem w Polsce jest cool? Czy system edukacji uczy szacunku dla książek i ich autorów?
JŻ: Zacząłem trochę abstrakcyjnie mówić o polskiej historii, ale chciałbym na chwilę wrócić do komunizmu. Komunizm skończył się w Polsce w 1989 roku, miałem wtedy 6 lat, więc niewiele pamiętam. Pierwsze lata życia spędziłem w wiosce, w lesie, w bardzo małej społeczności. Ale mam za sobą doświadczenie, które może wiele powiedzieć ludziom z Zachodu: jednym z moich pierwszych tak jaskrawych wspomnień, które pamiętam jakby to było wczoraj, było zjedzenie banana. Miałem 4, może 5 lat i pierwszy raz miałem banana w ustach. Ktoś przywiózł je z Niemiec. Miał taki egzotyczny, bardzo słodki smak. Nigdy wcześniej nie jadłem nic podobnego. Znałem smak jabłek i gruszek, ale nie pomarańczy czy bananów. Podobnym "wow" było wypicie po raz pierwszy pepsi.
A co do szkoły i szacunku dla pisarzy… Myślę, że system nauczania w Polsce nie różni się jakoś mocno od tych w innych krajach, każdy z nich ma wady i wszędzie jest zasadniczo podobnie, także na Zachodzie. Wszystko zawsze zależy od samych nauczycieli.
MK: Pomagało ci to, że żyłeś w domu z książkami i nauczycielskimi tradycjami?
JŻ: To moja mama rozwinęła we mnie pasję do literatury i jako nauczycielka rozwijała ją też w swoich uczniach. Nigdy nie uczyła mnie jednak w szkole. Nie sądzę, żeby moja edukacja miała jakiś wpływ na to, że jestem dziś pisarzem. Jako dziecko zawsze uciekałem gdzieś myślami, nie byłem dobrym uczniem, a na pewno nie w liceum, gdzie ciągle dostawałem złe oceny, nie mogłem się skupić i zmuszałem się od uczenia się nudnych rzeczy. Nawet dziś zapamiętuję tylko to, co mnie interesuje. Złe oceny miałem nawet z polskiego i czasem mam ochotę pójść do mojego dawnego nauczyciela, położyć wszystkie moje powieści na jego biurku i powiedzieć "to teraz mogę dostać 5".
MK: A co ze studiami? Czy to ukształtowało cię jako twórcę?
JŻ: Najpierw studiowałem dziennikarstwo, potem amerykanistykę. Miałem taką wykładowczynię, niestety nie pamiętam jej nazwiska, ale chodziłem do niej na zajęcia z pisania. Miałem 20 lat i bardzo nieśmiało zaczynałem pisać opowiadania. Dostaliśmy zadanie, żeby napisać felieton – ona przeczytała mój i powiedziała, że mam talent i powinienem pójść w stronę pisania. Sam nigdy wcześniej nie rozważałem pisania powieści…
Jak pomyślę o przeszłości, kiedy miałem 5 czy 6 lat, nawet później, mając 9 czy 10, bardzo dużo pisałem – opowiadania, sztuki, ale wszystko raczej w ramach hobby. Nauczyłem się pisać na klawiaturze, kiedy miałem 7 lat. Ale pamiętam, jak mając 20 lat, mówiłem swojej ówczesnej dziewczynie, że nie mam pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Odpowiedziała: może powinieneś robić to, co robisz od lat. Kiedy robisz coś jako dziecko, powinieneś za tym pójść.
Do dziś jestem wdzięczny tym dwóm kobietom, bo w ten sposób znalazłem się tu, gdzie jestem. Kilka miesięcy po tych dwóch rozmowach wysłałem jedno ze swoich opowiadań Pawłowi Duninowi-Wąsowiczowi, który następnie do mnie zadzwonił i powiedział, że chce wydać moją pierwszą książkę.
Paweł Dunin-Wąsowicz w warszawskim antykwariacie , 2015, fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
MK: Jakie książki miały na ciebie wpływ?
JŻ: Kiedy miałem 19 czy 20 lat, czytałem dużo popularnej wówczas amerykańskiej literatury. Douglas Copeland, Bret Easton Ellis, Chuck Palahniuk, Philip K Dick, Don DeLillo… To była jedna z faz, które przychodzą i odchodzą. Na pewno miało to jakiś wpływ na moje pisanie, ale nie był on kluczowy. Całe życie czytam różne rzeczy, dziś jestem w stanie wskazać bardzo ważnych dla mnie autorów, ale nie jestem pewien, czy są oni dla mnie ważni jako dla czytelnika czy pisarza. Faulkner czy Bernhard wpłynęli na to, jako postrzegam świat i kim jestem. Jako że jestem niedokształcony, ostatnio czytam sporo polskiej literatury. Nadganiam to, czego nie chciało mi się czytać w szkole i na studiach: mam na biurku Reymonta, Iwaszkiewicza, Miłosza, Buczkowskiego i Białoszewskiego.
MK: Są jakieś rady, które mógłbyś dać dziś początkującym pisarzom?
JŻ: Jeśli chodzi o moje osobiste nawyki, to zła literatura ma na mnie równie duży wpływ, co dobra. Myślę, że potrzebuję co jakiś czas przeczytać coś złego, niekoniecznie tylko genialnych autorów. To pozwala mi się skupić. To rada, którą mógłbym dać początkującym – nie czytajcie tylko starych mistrzów albo nowych rzeczy nazywanych przez krytyków obiecującymi. Kiedy czytasz coś, co uważasz za złe, wtedy możesz zrobić to lepiej i się rozwijać. Dobra i zła literatura są tak samo ważne jako punkt odniesienia. Najciekawsze, że raz do roku czytam coś, co do czego jestem przekonany, że będzie złe, ale wtedy okazuje się dobre, chociaż wszyscy twierdzą, że jest okropne.
Bardzo lubię literaturę faktu, daje mi więcej przyjemności. Tu chodzi też o moje ego, bo kiedy czytam dobrą współczesną powieść autora w moim wieku, staję się zły i zazdrosny. A reportaże to nie mój świat, więc nie mam uprzedzeń, jestem bardziej zen, po prostu czytam książkę.
Życie publiczne
Jakub Żulczyk, fot. Agata Grzybowska / AG
MK: Dziś jesteś uznanym autorem, masz za sobą wiele publikacji, jesteś też aktywny w mediach społecznościowych. Jak radzisz sobie z zewnętrzną presją? Z byciem na językach, komentarzami… Nie masz ochoty zamknąć się gdzieś na pół roku z jakąś dobrą albo złą książką i się po prostu odciąć?
JŻ: Staję się spokojniejszy wraz z upływem czasu. Nie reaguję histerycznie na krytykę, a kiedy widzę, że ktoś ma rację, z pokorą to akceptuję. Kiedy ludzie gadają bzdury, wkurzam się, jak każdy. Ale jako pisarz w Polsce, z takim odbiorem moich książek, myślę, że mam ogromne szczęście. Mam mnóstwo wiernych czytelników, dla których to, co robię jest bardzo ważne i którzy we mnie wierzą. To odpowiedzialność, bo kiedy zaczynam pisać coś nowego – nie mogę ich zawieść.
Za każdym razem, kiedy zaczynam nową książkę albo myślę o jej zaczęciu, próbuję uniknąć powtarzania się. Myślę, że to najgorsze, co możesz zrobić jako pisarz – są geniusze, którzy mogą się powtarzać, jak Bernhard, który kopiował samego siebie nieustannie, albo Hertha Muller czy Faulkner. Ale ich powieści były genialne. Ja nie jestem genialny, więc muszę ciągle próbować nowych rzeczy. Poza tym życie jest krótkie, trzeba eksperymentować.
Wystawiłem na próbę cierpliwość swoich czytelników, pisząc ostatnio 900-stronnicową powieść, kryminał bez żadnej intrygi, bez zagadki albo z bardzo pokręconą zagadką. Coś, co może być dla niektórych bardzo nudne, bo jest też o tej nieciekawej stronie życia, ukrywającej horror za tym, co zwyczajne. Ale książka naprawdę nieźle się sprzedała i świetnie się przyjęła, więc kiedy daję z siebie wszystko, ludzie po prostu to czują i temu ufają.
MK: Boisz się porażki czy ekscytuje cię bycie niedoskonałym?
JŻ: Kiedy jesteś osobą publiczną, nie celebrytą, ale kiedy wystawiasz swoją pracę na ocenę, to naturalne, że będziesz osądzany, sprawdzany. Trzeba się wyluzować, to normalne, że jeśli odsłaniasz się przed ludźmi, to od nich zależy, czy cię pocałują, czy uderzą. To trzeba zaakceptować.
Wiem, że pewnego dnia mi się nie uda i napiszę złą książkę. Nikt nie jest idealny – najlepsi reżyserzy, najlepsi pisarze… wszyscy popełniają błędy. Wymień jedno nazwisko artysty, który nie napisał złej książki, nie nakręcił złego filmu, nie nagrał złej płyty przez całe swoje życie? Joy Division nagrało same świetne płyty, ale zdołali wydać tylko dwa albumy, zanim zabił się ich wokalista. Ja nie mam zamiaru umrzeć młodo. Chociaż z każdym rokiem coraz o to trudniej.
MK: Jak radzisz sobie z internetowymi trollami i hejtem?
JŻ: Moją pierwszą płatną pracą było pisanie dla stron internetowych, to mnie nauczyło czegoś ważnego. Chyba nigdy nie miałem pracy, która nie byłaby związana z pisaniem. W każdym razie, jednym z pierwszych opublikowanym przeze mnie tekstów była recenzja albumu zespołu Kult. To było jakieś 12 lat temu, oni przechodzili wtedy jakiś kryzys wieku średniego, można było to usłyszeć w ich muzyce, poczuć to, więc napisałem coś w stylu "Wow, to jest moment, w którym powinni zupełnie przestać grać albo wymyśleć dla siebie coś nowego, bo grają w kółko to samo gówno i smród staje się nie do zniesienia". Byłem młody, miałem 20 lat i chciałem przyciągnąć jak najwięcej czytelników, więc napisałem taką zjadliwą recenzję. Wylałem tam całą żółć i złość, a w komentarzach zostałem zmasakrowany. Pamiętam, jak bladłem z każdym zdaniem, jakie tam przeczytałem. Naplułem na ich sacrum, zaatakowałem ich świętość. Ktoś napisał "siostra Żulczyka to kurwa", a ja nawet nie miałem siostry.
Uświadomiłem sobie, że oni nie plują mi w twarz, ale plują na moją szybę, że jestem bezpieczny za pewną ścianą, nawet jeśli te komentarze są ostre. Do dziś, kiedy coś takiego się dzieje, wiem, że jestem bezpieczny. Nie jestem alfą i omegą, wiem, że mogę się mylić, ale kiedy krytyka staje się tak głupia, nie poddaję się jej.
Ulubieni, ulubione
MK: Porozmawiajmy o muzyce i filmie, które też cię pasjonują. Czym najbardziej się ekscytujesz?
JŻ: Zbieram płyty, całe życie chciałem kolekcjonować winyle i teraz mogę sobie na to pozwolić. Kupuję ich dużo, więc kiedy ludzie pytają mnie, jakiej muzyki słucham, nie ma sensu, żebym odpowiadał, jeśli mamy mniej niż godzinę na rozmowę. Ostatnio zacząłem udostępniać na swoim profilu na Facebooku moje playlisty ze Spotify. Ustawiłem je jako publiczne, wrzuciłem tam wszystko: począwszy od eksperymentalnej elektroniki i techno, przez jazz, do black metalu i indie rocka. Lubię też pop, więc to spektrum jest szerokie. Dużo ludzi myśli, że moją muzyką jest hip-hop, bo pracowałem dla hip-hopowej telewizji, robiłem wywiady z raperami i znam środowisko. Ciągle czuję się z tym związany, ale to nie jest moje główne muzyczne zainteresowanie. Na pewno hip-hop jest ciekawy z literackiego punktu widzenia. Ostatnio uporządkowałem nagrania według gatunków i tak naprawdę okazało się, że rapu mam najmniej. Najwięcej mam muzyki gitarowej, co zaskakuje nawet mnie.
Ale kiedy ktoś przystawi mi pistolet do głowy i zmusi do podania nazwiska najważniejszego muzyka, odpowiedziałbym: Aphex Twin. Jego muzyka miała największy wpływ na moją wyobraźnię, pomysły, sny, podświadomość… Na poziomie emocjonalnym otworzyła mi wiele drzwi. Ogromną częścią mojego pisania było także słuchanie jego płyt.
Czesław Niemen, Festiwal Piosenki w Opolu, 1971, fot. Andrzej Wiernicki / Forum
MK: Jako pisarz musisz radzić sobie ze specyficznym rytmem i intonacją polskiego języka. A czy dostrzegasz coś takiego, jak polskie brzmienie muzyki? Coś, co odzwierciedlałoby polską duszę? Myślisz, że polski rap podbije kiedyś międzynarodowy rynek?
JŻ: Nie chcę brzmieć na mądrzejszego niż jestem i po prostu życzę tym chłopakom zagranicznego sukcesu. Polski hip-hop może się wybić w Europie Wschodniej, ale z Francją czy Stanami może być trudniej, rynki są tam ogromne. Ale w Czechach, Rumunii, na Węgrzech czy w Rosji Polacy mogą wiele zdziałać. A czy istnieje coś takiego jak polska dusza? Wskazałbym na polski jazz i lata 60. i 70. Artyści pokroju Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Tomasza Stańki, Krzysztofa Komedy zdołali uchwycić pewną esencję i słowiańską prawdę o muzyce.
MK: A osobiści ulubieńcy?
JŻ: Każdy powinien posłuchać Czesława Niemena, był niesamowity. Ale na początek polecałbym jego mniej znane utwory, nie hity. Próbował nagrywać bardziej awangardowe, eksperymentalne albumy jak "Marionetki" i "Enigmatic". To jest kwintesencja polskiej muzyki. Nie Penderecki, ale właśnie Niemen. Wyjątkowy głos, zupełnie nasz. Nagrywał też za granicą, jeden z albumów stworzył w Stanach, pod tytułem "Mourner’s Rhapsody" z Johnem Abercombiem i Janem Hammerem, który skomponował temat muzyczny z Miami Vice. Trudno znaleźć te nagrania na winylu, ale można ich posłuchać na YouTubie. Niemen śpiewa tam jak Ray Charles czy Marvin Gaye, ale ze słowiańskimi smaczkami.
No i tylko dla ludzi o mocnych nerwach – polski metal. Heavy metal, black metal, to jedyna polska muzyka naprawdę rozpoznawalna na świecie. Jestem dumny z sukcesów takich zespołów jak Behemoth czy Decapitated. Nie jestem wielkim fanem metalu, ale takie grupy jak Mgła są warte odkrycia – to black metal, ale jest piękny, ich piosenki mają w sobie prawdziwe emocje, prawdziwą ropacz, coś, co dotyka duszy. Tak więc jazz, Niemen i black metal.
Ślepnąc od świateł
Krzysztof Skonieczny, fot. Paweł Krzywicki
MK: Wracając do twoich książek, pracuję nad przekładem "Ślepnąc od świateł", która nie tylko jest bestsellerem, ale niedługo zostanie sfilmowana jako serial przez Krzysztofa Skoniecznego, jednego z najbardziej obiecujących polskich reżyserów. Opowiedz o Warszawie, jak widzisz to miasto jako przyjezdny? Jak czujesz się z tragiczną historią tego miejsca i czy inspirujesz się nią?
JŻ: Co do książki – napisałem ją cztery lata temu, opublikowana została po roku. Napisałem ją całkiem szybko. Opisałem w niej ciemny okres mojego życia. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale każdy ma swoje wzloty i upadki, no a ja zaliczałem wtedy upadek. Zagubiłem się, spędzając za dużo czasu na korzystaniu z nocnego życia Warszawy. Przestałem na jakiś czas żyć higienicznie. Jako pisarz jestem w stanie poradzić sobie z tym okresem, przepracować te historie, tych ludzi i sytuacje… Zawsze chciałem napisać o ciemnej stronie miasta, o specyfice Warszawy i niektórych jej mieszkańców. Pomysł był taki, by stworzyć książkę, która byłaby – cytując Joy Division – "wystawą okropności" ("Atrocity Exhibiton" to tytuł albumu Joy Division, nawiązującego do tytułu powieści J.G. Ballarda – przyp. tłum.), labiryntem, w którym moi czytelnicy mogliby się zgubić.
MK: Pisanie o osobistym doświadczeniu było dla ciebie bolesne? Sprawiło ci kłopot?
JŻ: Długo nie mogłem wymyślić głównego bohatera, który mógłby prowadzić bohaterów przez chaos twarzy, sytuacji i zdarzeń. Kilka miesięcy zajęło mi, zanim zrozumiałem, że to musi być diler kokainy, ktoś, kto odwiedza mieszkania, widzi ludzi z różnych warstw społecznych, wszystkich ćpających. Nie jestem statystykiem ani socjologiem, ale wiem, że w dużych miastach na jedną osobę, która nie bierze narkotyków przypada jedna, która to robi. Miękkie czy twarde, wszyscy to robią. Kokaina jest ukrytym paliwem miasta, jak w wielu stolicach.
Pisałem szybko, więc od początku czułem, że piszę coś rozwibrowanego, żywego. Byłem absolutnie pewien, że ta książka będzie większym sukcesem od pozostałych. To była moja szósta powieść, więc trochę czasu mi to zajęło, jak widzisz.
MK: Co myślisz o procesie przekładania twojej powieści na język serialu telewizyjnego? Pojawiły się jakieś różnice między tobą a twórcami?
JŻ: Byłem w samym środku pisania, kiedy poszedłem na premierowy pokaz dla dziennikarzy filmu "Hardkor Disko" (film Krzysztofa Skoniecznego – przyp. tłum.). oglądając, pomyślałem "Wow, muszę coś z tym człowiekiem zrobić!". Do dziś nie pamiętam, czy film mi się podobał, czy nie, ale miałem takie obezwładniające uczucie, że muszę pracować z tym reżyserem i językiem, jakiego używa; z jego pomysłami, jego nerwem. Idealnie pasował do zekranizowania "Ślepnąc od świateł".
Próbuję być racjonalnym człowiekiem, ale cały czas życie przypomina mi, że rzeczy po prostu się wydarzają, a znaki, jakie widzimy są istotne – spotkałem Krzysztofa na premierze filmu, potem, tej samej nocy, na imprezie. Opowiadał mi o swoim filmie, a ja powiedziałem "Okej, ale zapomnij na chwilę o swoim filmie. Piszę teraz książkę i powinieneś ją przeczytać". Był w szoku, bo koncentrował się na filmie, a ja zacząłem mówić o swojej książce.
Ale parę tygodni później zadzwonił do mnie i pamiętał o tym, więc wysłałem mu pierwszy rozdział. Potem zadzwonił raz jeszcze mówiąc, że miał spotkanie w HBO, na którym usłyszał, że jeśli będzie miał coś ciekawego, niech z tym przyjdzie. I Krzysztof pomyślał, że to, co mu wysłałem to było to "coś". Zgodziłem się, ale nie oczekiwałem niczego specjalnie. Czasem rzeczy odpalają, ale zwykle jednak tak się nie dzieje i nic nie wychodzi. Ale parę dni później znowu odebrałem telefon i usłyszałem, że na kolejne spotkanie powinienem przyjść ze swoim agentem, bo będziemy pisać scenariusz na podstawie książki. Powiedziałem "Okej, ale ona nie jest jeszcze skończona…". Więc musiałem ją skończyć, pisząc jednocześnie scenariusz, co było dużo trudniejsze.
MK: Pisanie scenariuszy to szybszy proces niż pisanie powieści?
JŻ: Książka zajęła mi pół roku, a scenariusz miniserialu – nie wiem, ile dokładnie powstanie odcinków – to były dwa lata ciężkiej pracy. Ale jestem tym naprawdę podekscytowany, chcę, żeby ludzie to zobaczyli. Krzysztof jeszcze nie pokazał mi efektów, bo nie są ukończone, ale jestem przekonany, że to będzie niesamowite.
Myślę, że kiedy pisze się książkę, nie jest się najmądrzejszą osobą, która mogłaby ocenić, o czym to właściwie jest. Uważny czytelnik jest mądrzejszy, wie więcej o historii. I takim czytelnikiem był Krzysztof. Powiedział, że "Ślepnąc od świateł" to elegia dla Warszawy. Można powiedzieć, że to powieść kryminalna o dilerze, który wpada w kłopoty, całe jego życie legło w gruzach, ale to także poemat miłosny o Warszawie, smutna miłosna piosenka i Skonieczny to poczuł.
Różnimy się artystycznie, jak wszyscy, ale zgadzamy się co do podstaw. Napisaliśmy bardzo niepokojący, bardzo ciemny, ale niepozbawiony iskry nadziei list miłosny do stolicy Polski.
Widok na Warszawę ze wschodniej strony Wisły, fot. Andrzej Sidor / Forum
MK: Powiedziałeś, że powieść to elegia dla Warszawy, ale jest ona też czymś więcej – historią artysty, któremu się nie udaje; historia wypełniona przeczuciem nadciągającej katastrofy, coś, do czego możemy się wszyscy odnieść. Pięta Achillesa, którą wszyscy mamy, pewne słabości, które mogą nas zabić… Czy książka mogłaby mieć za scenerię każde inne miasto? Czy zmieniły się twoje uczucia co do Warszawy?
JŻ: Bohater mojej powieści nazywa się Jacek – choć w serialu będzie nosił inne imię. Myślę, że historia jest naprawdę uniwersalna i mogłaby być opowiedziana wszędzie. Na pewnym poziomie wszystkie duże miasta, wszystkie stolice na zachodniej półkuli mają swoje unikalne historie. Jeśli chodzi o życie nocne, nihilizm, pesymizm, mizantropię – to są uniwersalne tematy, które mogą być opowiedziane w dowolnej scenerii. Mój antybohater ma nihilistyczny stosunek do świata, czego sam wolę unikać w swoim życiu, i chce oddzielić się jak najmocniej od społeczeństwa. Chce tego dokonać, uzyskując władzę i pełną kontrolę nad swoim przeznaczeniem. I to zapewniają mu pieniądze z handlu narkotykami. Nawet jeśli jesteś bezpośrednim dilerem pracującym z klientami, zarabiasz tyle, by mieć to poczucie bycia nadczłowiekiem. Ta książka jest o iluzji tego poczucia, o tym, jak jest mylne, złe, jak może zniszczyć ci życie. I myślę, że ma to coś wspólnego z moim własnym doświadczeniem.
Kiedy w pewnym momencie przestałem pić alkohol i brać narkotyki, zrozumiałem, że częścią tego procesu jest poddanie się sile wyższej. Nie mówię tu o religii, bo definiuję się jako agnostyk. Ale musisz ulec jakieś ślepej wierze, która jest od ciebie większa. Nie wiesz, co stanie się z twoim życiem. Możesz mieć plany, marzenia, ale musisz też pamiętać, że coś może potoczyć się inaczej, na lepsze albo gorsze, i nigdy nie masz nad niczym pełnej kontroli. W pewnym momencie musisz się poddać i stać się pokornym. Jak powiedział Kendrick Lamar: "Bitch, stay humble".
MK: Czy pisanie jest oczyszczające? Pozbyłeś się ciężaru, jakim była ciemna strona Warszawy, czy wręcz przeciwnie – wziąłeś na siebie więcej?
JŻ: O tym jest cała historia i to zdradza mojego bohatera. Nie chcę używać dużych słów, ale to jest to, co czyni z mojej książki coś więcej niż prostą historię kryminalną. To jest to, co rezonowało u czytelników. Sprzedało się 70 tysięcy egzemplarzy. Myślę, że to dużo jak na polski rynek. Myślę też, że to, co spodobało się ludziom to nastrój jak ze starotestamentowych przypowieści. Moja dziewczyna mówi, że nie jestem agnostykiem, ale staromodnym, starotestamentowym katolikiem, tylko że to wypieram. Traktuję to jako żart, ale może to też sprawia, że książka jest uniwersalna.
Rzecz dzieje się w Warszawie, bo tutaj mieszkam. Czy czuję się tu uwięziony? Żyję teraz inaczej – stabilnie i szczęśliwie. Staram się, doszedłem do momentu, w którym chciałem dać sobie szansę na długie i owocne życie. Może to brzmieć rodem z klasy średniej, ale tak teraz mam. Mam rodzinę, żyję w fajnej okolicy - próbuję wpuścić trochę światła. Nie czuję się tu uwięziony, ale po 10 latach mam takie uczucie, jako Polak i mieszkaniec Warszawy, że to miasto jest ogromnym cmentarzem. To nadchodzące fatum, o które pytałeś, jest zapisane u podstaw tego miasta, jego duszy.
To nie oznacza, że nie możesz wieść tu przyjemnego życia. Dziennikarze zawsze pytają, w kontekście "Ślepnąc od świateł", "Czy Warszawa naprawdę taka jest?!". I za każdym razem odpowiadam "Nie, gdyby była, natychmiast bym wyjechał gdzieś indziej, a jednak zostałem…".
MK: Jak się czujesz jako obywatel Europy wobec przyszłości i jak chciałbyś się w niej zapisać ze swoją twórczością?
JŻ: To pytanie przez wielkie "P"! Spróbuję odpowiedzieć filozoficznie, chociaż mogę zabrzmieć jak Paulo Coelho – wszyscy kiedyś umrzemy, to smutny fakt. Szansa na to, że akurat my się urodziliśmy była jak jeden do tryliona. Powiedziałem dziś mojej dziewczynie, że najbardziej niemożliwa i niesamowita rzecz, jaka kiedykolwiek się zdarzyła – biorąc pod uwagę historię i to, co wiemy o kosmosie – jest to, że się urodziliśmy, że istniejemy.
Więc jeśli dostaliśmy ten prezent, to trzeba go jak najlepiej wykorzystać i znaleźć swoją drogę. Brzmi jak jeszcze więcej banalnego coachingu, ale wierzę w "thelemę", o której mówił – niech spoczywa w spokoju – Aleister Crowley. Nie sądzę, żeby to była magia. Każdy ma swoją "thelemę", rzecz, w której jest dobry. Celem w życiu jest ją znaleźć, a kolejnym – wykorzystać ją jak najlepiej. To jak najprostsza, najbardziej podstawowa filozofia. To mnie napędza. Jeśli chodzi o moją przyszłość jako pisarza, nie myślę o tym za wiele. Chcę, żeby życie mnie zaskakiwało. Mam nadzieję, że wiele przede mną, jestem ciągle bardzo młody. Chcę iść za tym, co los przynosi i zobaczę, co się stanie.
MK: Wielu Polaków ma bardzo fatalistyczny stosunek do przyszłości, nie bardzo chce zaakceptować pozytywne wizje, ale ty wydajesz się naładowany dobrą energią.
JŻ: Przyszłość to trudny temat, wymaga namysłu. Żyjemy w czasach, kiedy apokalipsa wydarza się w naszych głowach. Wróciliśmy do lęków z czasu Zimnej Wojny – są znowu w modzie, zupełnie jak heroina w Pulp Fiction. Ale nie sama katastrofa czy mrok mnie interesują, bo to nie wydarzy się za mojego życia, a cała ta narracja o "armagedonie" to po prostu sposób ludzi na radzenie sobie z własnym lękiem przed śmiercią.
Nie wydaje mi się, że przeżyjemy jakąkolwiek apokalipsę za naszego życia. Ale ten lęk staje się czymś w rodzaju tematu mojego pisarstwa. Moja następna książka będzie opowieścią o dystopijnej przyszłości, jak "Ludzkie dzieci" czy "Mechaniczna pomarańcza", tyle że osadzona w Polsce. Z kolei jeśli chodzi o pracę w telewizji i scenopisarstwo, to najbliśze dwa lata będą bardzo intensywne. Nie chcę mówić zbyt wiele i psuć niespodzianki, ale to będzie produktywny czas.
Innym pomysłem, nad którym pracuję jest książka o latach 90. – czasie mojego dojrzewania. Nie będzie bezpośrednio o mnie, Jakubie Żulczyku, ale o tym, jakim miejscem była wtedy Polska, jak wyglądało życie po komunizmie. To coś, o czym jeszcze nie pisałem i chcę coś takiego zrobić. Kiedy byłem nastolatkiem, mieszkałem w bursie w Olsztynie. Powiedziałem o tym mojej dziewczynie, a ona odpowiedziała "Wow, tyle historii, napisz o tym!".
MK: Jesteś fanem któregoś ze współczesnych narzędzi narracji? Myślisz, że łatwo jest opowiadać złożone historie w czasach sztucznej inteligencji i gier wideo?
JŻ: Na szerszym planie dostrzegam zmianę – w Polsce i na świecie – jeśli chodzi o główny nurt i popkulturę. Opowiadanie historii stało się narzędziem do wypowiadania bardziej łagodnych, filozoficznych myśli. Mamy te wszystkie programy i książki, które są z jednej strony zabawnymi sposobami na zabicie czasu, a z drugiej są społecznym komentarzem, odbijają głębsze znaczenia i to jest duża zmiana przez ostatnie kilka lat. Zasadniczo to, co jest mainstreamowe, może mieć dziś większe znaczenie. I chcę być częścią tego procesu, chcę opowiadać dobre historie.
To moja główna funkcja, bardzo podstawowa i starożytna rola – dziesiątki lat wstecz ludzie tacy, jak ja, siedzieli przy oginsku i opowiadali innym historie. Albo w przedszkolu, kiedy nauczycielki wymykały się na tajemnego papierosa. Storyteller – to mój zawód.
Wywiad przeprowadzony przez Marka Kazmierskiego w lutym 2018 roku w Warszawie. Tłumaczenie: Marcelina Obarska
Zdjęcia z przedstawienia "Ciemności" w reżyserii Moniki Strzępki, tekst inspirowany "Jądrem ciemności"Josepha Conrada: Paweł Demirski. Premiera: 26 stycznia 2018, Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.
Pisarze żydowscy pod ohelem Pereca na Cmentarzu Żydowskim przy ul. Okopowej. Od lewej: Jakub Zonszajn, NN, Bernard Mark, Dawid Sfard, Hadasa Rubin, Ida Kamińska, Binem Heller, Ruta Kowalska (?), NN, fot. Żydowski Instytut Historyczny
Oprócz wielu przemian społeczno-politycznych Marzec 1968 przyniósł też poważne konsekwencje na polu polskiej kultury jidysz. O odrodzeniu się po wojnie i nagłym końcu kultury jidysz w Polsce Ludowej opowiada badaczka Magdalena Ruta.
Mikołaj Gliński: Po wojnie społeczność żydowska w Polsce była zdziesiątkowana. Co sprawiło, że literatura jidysz jednak się odrodziła?
Magdalena Ruta: Stało się to dzięki woli i wysiłkom niewielkiej grupy ocalałych – pisarzy i dziennikarzy – którzy jeszcze przed wojną byli związani z tym językiem. Mimo zmian ustrojowych, przez kilka pierwszych powojennych lat panowała w naszym kraju atmosfera pluralizmu w życiu społeczno-politycznym i kulturowym. Jednak stosunkowo szybko działacze związani z władzą – ocalali z Zagłady Żydzi komuniści – sformułowali program budowania kultury i literatury żydowskiej ideologicznie ujednoliconej i, co za tym idzie, zubożałej w porównaniu do tej przedwojennej. Program ten został oficjalnie ogłoszony i wprowadzony w życie we Wrocławiu w październiku 1949 roku podczas zjazdu Towarzystwa Kultury Żydowskiej. Uznano wówczas realizm socjalistyczny za jedyną właściwą metodę twórczą, która powinna obowiązywać w rozmaitych dziedzinach kultury i sztuki. Tak więc należy mówić o kilku fazach w rozwoju życia kulturalnego i literatury w języku jidysz w powojennej Polsce. Pierwsza to cztery lata od razu po wojnie, kiedy w naszym kraju przebywało wielu twórców o rozmaitych poglądach politycznych i kiedy nadzieje na odrodzenie były największe. Kolejny to lata tzw. socrealizmu, który rozpoczął się oficjalnie w 1949 i trwał co najmniej do roku 1955. Potem nastąpiła odwilż obejmująca krótkie lata 1956–1957, po czym nastał okres względnej stabilizacji, kiedy to nie było już mowy o radykalnych ograniczeniach narzucanych przez schematyzm socrealizmu, ale też nie można było liczyć na niemal nieograniczoną swobodę wypowiedzi, jak w krótkim czasie odwilży.
Czy po wojnie nie było wątpliwości, czy w Polsce warto jeszcze pisać w jidysz?
Ocalali z pewnością nie mieli takich wątpliwości. Przede wszystkim jidysz był językiem, w jakim wypowiadali się jako twórcy jeszcze przed wojną. Musimy pamiętać o tym, że Żydzi stanowili w II RP dość liczną mniejszość narodową, a bogactwo żydowskiego życia było tak ogromne, że funkcjonowanie w jidysz na co dzień było czymś naturalnym. Można zakładać, że język polski nie był obcy twórcom ocalałym z Zagłady, jednak już stopień zanurzenia w polszczyźnie z całą pewnością był różny. Nic więc dziwnego, że pisarze chcieli tworzyć w swoim ojczystym języku i skwapliwie skorzystali z szansy na to, gdy tylko się pojawiła. Poza tym, jak wynika z badań, jidysz po wojnie był w dalszym ciągu pierwszym językiem komunikacji pośród ocalałych, choć może nie w takim stopniu jak przed wojną.
Inną przyczyną, która zapewne nie dopuszczała najmniejszych wątpliwości o sensie takich przedsięwzięć, był fakt, że językiem przeważającej części ofiar był właśnie jidysz. W sensie metaforycznym i dosłownym język ten sam padł ofiarą Zagłady. Stąd z jednej strony poczucie swoistej misji ocalałych, poczucie moralnego obowiązku, by kontynuować kulturę w języku jidysz, której rozwój został tak tragicznie przerwany przez Zagładę, a z drugiej strony – towarzyszące wielu ocalałym twórcom poczucie swoistej świętości tego języka.
Wypalony budynek dawnej Biblioteki Judaistycznej i Instytutu Nauk Judaistycznych, obecnie: siedziba Żydowskiego Instytutu Historycznego; fot. Żydowski Instytut Historyczny
Pisarze i czytelnicy jidyszowi wyjeżdżają z Polski w zasadzie przez cały ten, przeszło dwudziestoletni, okres. Fal emigracji przed Marcem było przynajmniej kilka, więc i krąg twórców i czytelników topniał stopniowo. Jak wyglądała ta dynamika?
Największa fala wyjazdów przypadła na lata tuż powojenne, kiedy to w krótkim czasie wyjechało około 100 tysięcy osób z grupy liczącej w szczytowym okresie ok. ćwierć miliona. Wraz z nimi wyjechało wielu pisarzy, w tym ci najbardziej znani i utalentowani. To była wielka strata dla literatury jidysz w Polsce. Już samo porównanie tego, co wydano zaraz po wojnie, kiedy w Polsce przebywali i publikowali tacy twórcy jak: Chaim Grade, Rachela Korn, Rejzl Żychlinska, Awrom Suckewer, Mojsze Knaphejs, Chaim Lejb Fuks, Awrom Zak, z tym, co zostało opublikowane po roku 1949, mówi samo za siebie. Poza swoistym "ujednoliceniem" tematyki i formy twórczości po roku 1949, która wedle założeń socrealizmu miała być "narodowa w formie, a socjalistyczna w treści", nastąpiło też wyraźne obniżenie poziomu wypowiedzi artystycznej.
Kolejna fala wyjazdów zabrała ze sobą liczne grono twórców i czytelników około połowy lat 50. Była ona związana ze zjawiskami, które towarzyszyły odwilży: z jednej strony chodzi o ujawnienie zbrodni stalinowskich, które zapoczątkowało głęboki kryzys duchowy wśród wielu działaczy komunistycznych, członków PZPR, także w gronie żydowskich twórców języka jidysz, a z drugiej strony decydującą rolę w wielu przypadkach odegrała kolejna fala nastrojów antyżydowskich.
O ile łatwo zrozumieć, dlaczego wyjeżdżano w reakcji na falę antysemityzmu, o tyle warto wyjaśnić, o co chodziło z tymi, którzy opuścili Polskę w następstwie załamania swoich przekonań ideologicznych. Świetnym przykładem jest Binem Heller, jeden z najwybitniejszych twórców rewolucyjnych w powojennej Polsce. Poeta ten, gorliwie oddany idei komunizmu, przeżył potężny kryzys ideowy dowiedziawszy się o zbrodniach Stalina, o jego antysemityzmie, jak i o antysemityzmie wielu członków partii komunistycznej w ZSRR i w Polsce. Ofiarami stalinowskich prześladowań padło na początku lat 50. wielu radzieckich twórców języka jidysz, a wśród nich również przyjaciele Hellera. W każdym razie ten załamany i rozczarowany twórca zdecydował się wyjechać pod koniec 1956 roku. Swoje przemyślenia ujął w wierszu rozliczeniowym "Ach, złamano mi życie", napisanym już po opuszczeniu Polski, który wzbudził wielkie kontrowersje i dyskusje w żydowskim świecie. Wyraził tam swoją gorycz i rozczarowanie antysemityzmem panującym w szeregach partii, co dla takich jak on było jawnym sprzeniewierzeniem się i zbezczeszczeniem świętych ideałów komunizmu. Ludzie gorliwie zaangażowani w umacnianie komunizmu w Polsce w okresie odwilży nie widzieli już dla siebie miejsca w polskiej rzeczywistości i dlatego wielu z nich zdecydowało się na emigrację.
Po fali wyjazdów w połowie lat 50. sytuacja kultury jidysz stałaby się dramatyczna, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie przybyła do Polski z ZSRR druga grupa repatriantów, wśród których było wielu polskich Żydów. Znaczna ich część wyemigrowała niemal natychmiast, jednak ci, którzy zdecydowali się pozostać, wsparli kurczące się grono twórców. Sytuacja musiała być jednak niewesoła i to zarówno z powodu emigracji wielu Żydów, jak i z powodu przemian demograficznych, gdyż pokolenie ocalałych starzało się, a młode pokolenie rosło bez znajomości języka swoich rodziców. Widać to wyraźnie w poezji pełnej obaw, że niedługo nie będzie dla kogo pisać, że zabraknie strażników tego symbolu żydowskości, jakim jest język...
Uroczystość odsłonięcia Pomnika Bohaterów Getta w piątą rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim. Na zdjęciu: przemarsz delegacji byłych więźniów obozów koncentracyjnych przez ruiny getta (ul. Dzika) pod pomnik, fot. Stanisław Dąbrowiecki/PAP
Na ile istotne było to, że kształt powojennej literatury i kultury jidysz w Polsce tworzyli Żydzi, którzy wojnę i Zagładę przeżyli w ZSRR?
Faktycznie większość tych, którzy funkcjonowali w Polsce w ciągu tych dwudziestu kilku lat roku 1968, to byli, jak nazwał ich Julian Stryjkowski – ocaleni na Wschodzie, czyli ludzie, którzy wojnę przetrwali na terenie ZSRR. Wpływ ocalałych na Wschodzie na kształt literatury i kultury jidysz w powojennej Polsce widziałabym w kilku wymiarach. Przede wszystkim faktem jest, że większość z ocalałych na Wschodzie stanowili ludzie w związani z komunizmem lub żywiący sympatie lewicowe. Niektórzy, jak np. Dawid Sfard, poeta, dziennikarz, wydawca, działacz społeczny, a przede wszystkim jeden z najważniejszych architektów kultury jidysz w powojennej Polsce, był zadeklarowanym komunistą i jeszcze przed wojną należał do KPP. Podobnie Hersz Smolar, wydawca, dziennikarz, działacz społeczny, Michał Mirski, ideolog partyjny, dziennikarz, krytyk literacki czy Ber Mark. Tak więc niewątpliwie ich poglądy polityczne odegrały zasadniczą rolę w kształtowaniu kultury jidysz w PRL. Doskonale to widać np. po zmieniającym się tonie publikacji w prasie jidysz na przestrzeni pierwszych pięciu lat po wojnie: od stosunkowo dużej różnorodności tematycznej, ideologicznej itp. po dominację jednego słusznego światopoglądu i ostrą nagonkę prasową na twórców "nieprawomyślnych", którzy jeszcze do niedawna byli tolerowani, a którzy po wyjeździe z Polski poważyli się krytykować upartyjnienie życia, ideologizację twórczości w Polsce itp.
Ten wpływ na kształt literatury czy kultury jednak bardziej wynika z zaangażowania ideologicznego decydentów, niż z faktu ich ocalenia na Wschodzie. Gdybym miała szukać bezpośrednich skutków dla literatury jidysz, które mogłoby by być wynikiem przetrwania wojny w ZSRR przez jej twórców, to zwróciłabym raczej uwagę na odmienne doświadczenia związane z wojną i Zagładą, jakie były udziałem obu grup – tych którzy spędzili wojnę w okupowanej Polsce i tych, którzy spędzili ją w ZSRR. Jak wiadomo, spora grupa polskich Żydów, podobnie jak i inni obywatele państwa polskiego, uciekła na wschodnie rubieże naszego kraju po ataku Niemców 1 września 1939 roku. Tymczasem już 17 września 1939 okazało się, że wschodnia część Polski została zaanektowana przez ZSRR. Uciekinierzy, szukający schronienia w Białymstoku lub we Lwowie, niespodziewanie znaleźli się w innym państwie… Również i później, jesienią i zimą pierwszego roku wojny, uciekano przed Niemcami do ZSRR. Wszyscy, którzy zdołali się przedostać do strefy zajętej przez Związek Radziecki, przez niemal dwa lata, bo do 21 czerwca 1941 roku, kiedy to Niemcy wypowiedzieli wojnę ZSRR, żyli we względnym spokoju. Było im trudno z powodów materialnych, czy ze względu na zmiany, jakie nowa komunistyczna władza wprowadzała na zdobytym terenie, jednak te trudności nie miały nic wspólnego z tym, co niosła ze sobą wojna. Również i później, kiedy po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej zostali ewakuowani w głąb ZSRR lub kiedy – co miało miejsce w wielu wypadkach – trafili do łagrów, nie byli bezpośrednimi świadkami działań wojennych, żyli z dala od frontu. Myślę, że właśnie takie doświadczenia, jak: brak bezpośredniego świadkowania złu Holokaustu na terenach zajętych przez Niemców, a także uczestniczenie w życiu wielkiego kraju, którego żydowscy mieszkańcy byli nie tylko ofiarami niemieckich najeźdźców, ale też czynnie walczyli przeciw agresorowi jako żołnierze w szeregach Armii Czerwonej, musiał odcisnąć swoje piętno na psychice ocalałych na wschodzie. Wymieniłabym tutaj dwa zasadnicze skutki sytuacji opisanej powyżej: mniejszą dewastację psychiczną oraz niezrozumienie zachowania społeczności żydowskiej zamkniętej w gettach czy żyjącej w ukryciu po stronie aryjskiej, której zaczęto zarzucać bierne przyjmowanie śmierci z rąk niemieckich prześladowców itp. To z pewnością musiało rodzić rozmaite napięcia i nieporozumienia pomiędzy ocalałymi w powojennej Polsce. No i przełożyło się też bezpośrednio na literaturę, owocując choćby serią utworów gloryfikujących bojowników warszawskiego getta i dosadnie krytykujących masy, które bez walki szły na rzeź…
Uroczystość odsłonięcia Pomnika Bohaterów Getta w piątą rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim. Pomnik autorstwa wychowanka warszawskiej ASP Leona Suzina, fot. CAF/PAP
Dla kogo pisali twórcy jidysz?
Różnie z tym bywało. Chcieli pisać dla swoich czytelników, jednak ci masowo wyjeżdżali. Literatura w państwie socjalistycznym miała być przystępna, jasna, zrozumiała, tak aby sięgnąć mógł po nią każdy. Wiadomo jednak skądinąd, że robotnicy żydowscy nie chcieli czytać poezji, która była dla nich za trudna. Również natrętny ton propagandowy publikacji socrealistycznych nie wzbudzał zachwytu. Zaczęto więc organizować akcje nakłaniania mas robotniczych do abonowania prasy czy publikacji wydawnictwa Idisz Buch. Dbali o to agitatorzy z lokalnych oddziałów TSKŻ, zwani "mojcher-sforemnikes" ("handlarze książek"). Dzięki ich wysiłkom liczba abonentów np. w roku 1953 liczyła 5300. Po fali emigracyjnej okresu po odwilżowego liczba ta spadła do kilkuset. Sytuacja poprawiła się nieco po przyjeździe drugiej fali repatriantów z ZSRR w połowie lat 50., kiedy to znowu publikacje Idisz buch abonowało kilka tysięcy czytelników.
Była też inna grupa odbiorców prawdziwie spragnionych jidyszowych publikacji z Polski – byli to radzieccy Żydzi. W ZSRR, gdzie w 1948 roku Stalin zlikwidował kulturę i literaturę jidysz, mordując lub zamykając w więzieniach jej twórców, prasa i literatura jidysz z Polski była dla radzieckich Żydów towarem bardzo pożądanym. Piszą o tym w swoich wspomnieniach Dawid Sfard i Hersz (Grzegorz) Smolar – polscy Żydzi nadający ton ówczesnemu żydowskiemu życiu kulturalnemu w Polsce. Wychodząca u nas prasa jidysz była też miejscem, gdzie przez pewien czas radzieccy twórcy mogli publikować swoje teksty w tym języku.
Warto również dodać, że – jak wynika z rozmaitych dokumentów których autorami są osoby związane z wydawnictwem – poza okresem stalinowskim książki publikowane w Polsce były wysyłane na cały świat, do 24 krajów.
Dzierżoniów, 1947-03. Zakład krawiecki działający w ramach Powszechnej Spółdzielni Pracy przy Radzie Związków Zawodowych.
Jak żywy był powojenny jidysz? Czy gdzieś można było go usłyszeć?
W okresie tuż powojennym na Dolnym Śląsku, dokąd kierowano repatriantów z ZSRR, były miasteczka, gdzie – jak można przeczytać we wspomnieniach – jidysz był żywy, słychać go było na ulicach. Tak było np. w Dzierżoniowie (wówczas zwanym Rychbachem), Świdnicy, pewnie też we Wrocławiu. Kolejne fale emigracji przyczyniały się do topnienia miejscowych społeczności żydowskich, również upływ czasu robił swoje.
O czym głównie piszą powojenni pisarze jidysz?
Śmierć członków najbliższej rodziny, przyjaciół i znajomych, a także zniknięcie całego przedwojennego żydowskiego świata położyły się cieniem na życiu wszystkich ocalałych Żydów. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że temat Zagłady zdominował pierwsze lata po wojnie, ale i później, do samego końca istnienia literatury jidysz w Polsce, do roku 1968, mocno zaznaczał swoją obecność. To, nawiasem mówiąc, cecha nie tylko literatury jidysz w Polsce, lecz na całym świecie. Ten cień Zagłady widać w powracających motywach takich jak np. rozmyślania o tym, jak zginęli najbliżsi, wyrzuty sumienia z powodu nieobecności przy bliskich w godzinie ich śmierci, nieustanne wadzenie się z Bogiem za brak ingerencji w historię, wezwanie do zemsty na Niemcach, oskarżenie świata o obojętność itp. Po powrocie ocalałych z ZSRR do Polski i po rozpoznaniu sytuacji, w jakiej po wojnie znaleźli się polscy Żydzi, zrodziła się wielka potrzeba opłakania zmarłych i zaświadczania o ich losie, a także pragnienie odrodzenia życia żydowskiego i żydowskiej kultury. Wielu twórców postrzegało pozostanie w Polsce i pracę nad odbudową kultury żydowskiej, a także opiekę nad żydowskimi grobami jako swoisty imperatyw moralny.
O czym jeszcze oprócz Zagłady piszą ci autorzy?
Literatura jidysz (podobnie jak literatura polska) miała być wykorzystana do wykształcenia tzw. nowego człowieka żydowskiego – aktywnego internacjonalisty, wydajnie pracującego w przemyśle, działającego na rzecz swojej klasy, a dopiero potem na rzecz swojego narodu. Jednak zalecenia komunistycznych decydentów nijak się miały do tego, o czym faktycznie pisano. Polityka przegrała z żałobą, która była udziałem wszystkich żydowskich twórców. Nurt socrealistyczny w literaturze jidysz, czyli ten podejmujący tematy typowe dla tamtej epoki (pochwała nowego komunistycznego świata z jego wielkimi budowami, przemysłem, kolektywizacją, panegiryki na cześć Stalina czy Bieruta, krytykowanie „wrogich” państw kapitalistycznych itp.), trwał dość krótko, obejmując lata 1949–1955. Ale i wówczas z literatury nie zniknął ton żałoby, co wywoływało wielkie niezadowolenie reżimowych krytyków. Po okresie socrealizmu tematyka dlań typowa znikła, pojawiły się za to nowe tematy – od rozrachunków z okresem błędów i wypaczeń oraz polemiki z polskim antysemityzmem począwszy, poprzez bardzo intensywny powrót do tematów zagładowych, zainteresowanie Izraelem, tradycyjną kulturą żydowską, po problematykę psychologiczną, moralną, refleksje o żydowskiej tożsamości po Zagładzie w powojennej Polsce itp.
[Embed]
Czy są pisarze których twórczość nie została w takim stopniu zdominowana przez tematykę "zagładowo-rewolucyjną"?
Zagłada jest obecna w spuściźnie wszystkich twórców publikujących w powojennej Polsce. To zbyt wielkie wydarzenie w życiu narodu żydowskiego, by można było od niego uciec, i to zaledwie 10 czy 20 lat po wojnie. Z kolei zagadnienia "rewolucyjne" ograniczone były swoim zasięgiem w zasadzie do czasów socrealistycznego schematyzmu. Później niemal całkowicie znikają z literatury (poza dziełami nielicznych pisarzy, którzy mielą ten temat niestrudzenie jak np. Szlojme Straus-Marko). Druga połowa lat 50. i lata 60. to czas dużej różnorodności tematycznej oraz odmiennego niż zaraz po wojnie podejścia do tematu Zagłady, co się wiązało z wydłużeniem perspektywy i leczniczym działaniem czasu. Przykładem może być twórczość prozatorska Lili Berger czy Kalmana Segala podejmująca problematykę zagładową czy w ogóle wątki antysemityzmu z punktu widzenia moralnej odpowiedzialności jednostek za dokonywane wybory. Poza Zagładą niezwykle ważnym tematem było pytanie, co znaczy być Żydem w powojennej Polsce – kraju doświadczonym przez Zagładę i pogrom w Kielcach, kraju, w którym nie ma już Żydów. Takim ciekawym pisarzem, który pisał nie tylko o Zagładzie, był Kalman Segal. Tego twórcę interesowała też tematyka współczesna, a także kwestia tożsamości mieszkańców polskich pograniczy.
Jak poeci jidyszowi pokazują Polskę?
Polska jest postrzegana zawsze jako ojczyzna, jednak ten obraz zmienia się w zależności od epoki. W dziełach tworzonych tuż po wojnie pojawia się specyficzna poetycka mapa żydowskiej Polski, na której umieszczone zostały nazwy sztetli, wiosek czy ulic w żydowskich dzielnicach miast kojarzonych z dzieciństwem, które zostały bezlitośnie "zamordowane" w czasie wojny wraz z ich żydowskimi mieszkańcami. Obok nich pojawiają się nazwy gett w Warszawie, Wilnie, Łodzi, czy nazwy takie jak Majdanek i Auschwitz, a w 1946 roku dołącza do nich miasto Kielce. Wszystkie te nazwy stają się symbolem szczególnych doświadczeń polskich Żydów, strat, jakie ponieśli i traumy, jakiej doświadczyli. Co ciekawe, w tych pierwszych latach po wojnie poezja odnotowuje podział Polski na dwie – Polskę żydowską, kojarzoną z rodziną, domem, piękną przyrodą, lokalną, najczęściej żydowską społecznością, oraz Polskę polskich sąsiadów, żyjących oddzielnie, obok, obojętnymi na to, co się stało z Żydami.
Inny obraz pojawia się w okresie realizmu socjalistycznego – wówczas ojczyzna utożsamiana jest z państwem w jego socjalistycznej wersji. Polska staje się domem dla wszystkich ludzi pracy, Polaków i Żydów. Na mapie tego opiewanego w propagandowych wierszach kraju obok Warszawy pojawiają się nowe punkty, takie jak Dzierżoniów, Wrocław, Szczecin – są to miasta, w których osiedlali się Żydzi po wojnie zaraz po wojnie. Od propagandowej wizji Polski jako idealnego domu dla wszystkich ludzi pracy pisarze odchodzą w czasie odwilży. Wówczas głównym tematem wierszy poświęconych Polsce już nie jest państwo, lecz ojczyzna prywatna, domowa. Miasta, w których ocaleni zapuszczają korzenie, zaczynają zajmować w sercu miejsce zamordowanych sztetli lat dziecinnych.
Lata 1956 i 1968 to lata przełomowe, ponieważ wówczas w społeczeństwie polskim ujawniają się nastroje antysemickie. W literaturze nie ma specjalnego zespołu toposów – poza toposem domu – które uruchamiałyby się przy tej okazji. Są natomiast żywe emocje takie jak rozczarowanie, ból, poczucie bycia zdradzonym, co dosadnie obrazuje metaforyczny obraz polskiej ziemi raz po raz wypluwającej swoich Żydów. Dla tych, którzy zdecydowali się na emigrację, wyjazd oznacza nie tylko konieczność opuszczenia domu, porzucenia znanego, ukochanego krajobrazu czy przyjaciół, ale także oderwanie od języka i kultury.
U poetki Hadasy Rubin. Siedzą od lewej do prawej strony: H. Kanaphajs, I. Aszendorf, Ber Mark, Hadasa Rubin, Dawid Rubin, I. Janasowicz, Z. Wajsman, przed 1960?, fot. Żydowski Instytut Historyczny
Czy pisarze jidyszowi piszą o Zagładzie inaczej niż pisarze polscy?
Literatura jidysz zawsze pisana jest z pozycji ofiary lub ocalonego. W literaturze polskiej od początku widać wyraźny podział na ofiary / ocalałych, bo z takiej pozycji piszą twórcy polsko-żydowscy, oraz świadków, czyli pisarzy nieżydowskich. Tak więc podział przebiega nie tyle między literaturą w języku jidysz i w języku polskim, ile raczej pomiędzy literaturą żydowską, pisaną przez Żydów w jidysz i po polsku, oraz polską, pisaną przez pisarz nieżydowskich. Obie te literatury wypracowały swój kanon tekstów literackich: literatura żydowska stworzyła kanon judeocentryczny, zaś literatura polska kanon polonocentryczy. Traktując o skutkach wojny, każda z tych dwóch literatur skupia się na ofiarach własnego narodu. Zarówno literatura jidysz, jak i polsko-żydowska mało uwagi poświęcają cierpieniom ludności polskiej (nieżydowskiej), natomiast literatura polska zajmuje się głównie skutkami Zagłady dla Polski i Polaków. Różnicę można dostrzec również w samym opisie skutków Zagłady – literatura żydowska skupia się na zniszczeniu żydowskiego świata, podczas gdy literatura polska snuje rozważania natury moralnej, zastanawiając się czy w obliczu Zagłady chrześcijanie zdali egzamin z człowieczeństwa.
Czy ten okres wydał też pisarzy wybitnych? Powstały arcydzieła?
Najwybitniejsi twórcy, tacy jak Chaim Grade, Awrom Suckewer, Rachela Korn czy Rejzl Żychlińska, wyjechali w ciągu pierwszych powojennych lat. Wśród tych, którzy pozostali do połowy lat 50. czy do samego 1968 roku byli twórcy mniej lub bardziej utalentowani, jednak czy wybitni? Niewątpliwie ciekawi i bardzo utalentowani to Binem Heller, poeta rewolucyjny, taki jidyszowy Broniewski, czy Hadasa Rubin, poetka liryczna – zaczynała również jako autorka wierszy rewolucyjnych, później dużo pisała o Zagładzie, ale także o miłości, tragizmie życia… Dzisiaj młodzi ludzie odkrywają Kalmana Segala, autora licznych powieści i opowiadań, w których wiele miejsca zajmuje opowieść o rodzinnym przedwojennym Sanoku, dzięki czemu pisarz ten zasłużył na miano sanockiego Singera. Segal pisarzem wybitnym nie jest, ale jest ciekawy, intrygujący, potrafi zachwycić, wzruszyć i rozśmieszyć, ale także zirytować. W ubiegłym roku wznowiono dwie książki jego autorstwa ("Śmierć archiwariusza" oraz "Opowiadania z zabitego miasteczka"), a także po raz pierwszy wydano duże opowiadanie "Błękitna kawiarnia", które zostało odnalezione w archiwum jego przyjaciela z czasów sanockiej młodości, pisarza Mariana Pankowskiego. W kontekście Marca 1968 ciekawe może być zwłaszcza opowiadanie "Exodus z Polski" opowiadające o przyczynach jego emigracji do Izraela w 1969 roku.
Pożegnanie ojca i syna, Warszawa, Dworzec Gdański, 19.05.1969. Zdjęcie autorstwa Elżbiety Turlejskiej, wystawa "Obcy w domu. Wokół Marca ‘68", Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, fot. materiały prasowe MHŻP POLIN
Czy możemy powiedzieć dokładnie, kiedy kończy się historia polskiej literatury jidysz?
Literatura jidysz w Polsce definitywnie zakończyła się w roku 1968 wraz z wyjazdem niemal wszystkich pisarzy tworzących w tym języku, jak Kalman Segal, Mojsze Szklar, Dawid Sfard, Michał Mirski, Lili Berger i wielu innych. Towarzyszyło temu zamknięcie wydawnictwa Idisz Buch (na początku 1968 roku), jedynego, które publikowało książki w języku jidysz, oraz likwidacja „Idisze Szriftn”, miesięcznika wydawanego w tym języku, poświęconego literaturze, kulturze i sztuce. Jego ostatni numer wyszedł jesienią 1968 roku. W zasadzie z grona literatów znanych z łamów "Idisze Szriftn" pozostał jedynie związany ze Szczecinem Eliasz Rajzman. Jednak po Marcu wydawał po polsku, w jidysz nie opublikował już ani jednego tomiku. Jeszcze w roku 1983 ukazała się napisana w jidysz praca Daniela Katza "Fun asz arojsgerufn" / "Cienie z popiołów" poświęcona Żydom z Wołynia – była to ostatnia książka w jidysz, która ukazała się w XX wieku w Polsce.
Magdalena Ruta - badaczka powojennej literatury jidysz w PRL, autorka książek"Pomiędzy dwoma światami. O Kalmanie Segalu" (2003) i"Bez Żydów? Literatura jidysz w PRL o Zagładzie, Polsce i komunizmie" (2012), redaktorka antologii powojennej poezji jidysz "Nie nad rzekami Babilonu"(2012)